<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział IV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Jakób Garaud posiadał temperament człowieka żądnego rozkoszy, naturę pragnącą jeśli nie zbytku, jakiego nie znał, to zadowolenia potrzeb materyalnych. — Pragnął zostać bogatym; — bogatym za jakąkolwiekbądź cenę. — Podkreślamy te słowa, ponieważ sumienie Jakóba było zbyt elastycznem, aby uważać miał na środki zdobycia sobie majątku.
Mówiąc Joannie, że ją kocha, że pragnie ją zaślubić, nie kłamał. — Uczuwał w rzeczy samej dla wdowy po Piotrze Portier namiętność głęboką, gwałtowną, jedną z tych żądz, jakie nie cofają się przed niczem, gdy chodzi o dopięcie celu, lecz które gasną prędko z osiągnięciem tegoż.
Ostatnie słowa Joanny zbudziły w jego duszy radość niezrównaną.
— Oswaja się zwolna! — wyszepnął. — Uczyniłem dziś naprzód krok wielki. Zamiast powiedzieć „nie“, jak zwykle, — odpowiedziała „być może“. Skoro zabrzęknę jej nad uszami złotem, przełamię resztę oporu.
Ta kobieta fatalnie zawróciła mi głowę. Nie mogę żyć bez niej... dostaję prawie szaleństwa. By dopiąć jednakże celu, bogatym być trzeba. — W jaki sposób wzbogacić się tak prędko? — Ach! gdyby przyszedł mi na myśl jaki dobry, mechaniczny wynalazek, a obok tego, gdybym posiadał jakie kilka tysięcy w kieszeni, rzecz cała załatwićby się dała.
Tak rozmawiając sam z sobą, zmierzał ku gabinetowi właściciela fabryki, pana Juliana Labroue, inżyniera. Gabinet ten znajdował się w sąsiedztwie biur rachunkowych i kassy, oraz przylegał do warsztatów modeli.
Joanna Portier w tym czasie weszła do swojej stancyjki.
Mieszkanie to odłączone od innych zabudowań, położonem było w głębi podwórza, po lewej stronie bramy, przeznaczonej do wjazdu dla wozów, obok drzwi bocznych, jakiemi wchodzili i wychodzili robotnicy.
Budynek ten składał się z facjatki i piętra.
Na facyjacie mieścił się pokój i kuchnia.
Schody w ślimak kręcone prowadziły na pierwsze piętro, zawierające dwie sztuki mieszkania, jedna z nich służyła Joannie za sypialnię, druga na skład jej rzeczy. Skoro tylko weszła do swej stancyjki po rozstaniu się z Jakóbem, zabrała się do naprawiania bielizny przyniesionej przez praczkę.
Szyjąc, myślała o mianej z nim rozmowie.
— Dla dzieci, zrobiłabym tę ofiarę — szepnęła — nigdy jednakże nic nie zdoła zatrzeć w pamięci obrazu biednego Piotra mojego. — Jakób dojdzie w przyszłości pięknego stanowiska, to pewna, uszczęśliwiłby moje dzieci. Są jednak chwile, że się go lękam. Gwałtowność jego charakteru przestrasza mnie... Jest to człowiek z żelaza. — Nie! — nie... sama wychowam moje dzieci, nie wyjdę za mąż; przyrzekłam to memu biednemu Piotrowi przy łożu śmierci, i dotrzymam słowa. Tu owładniona wzruszeniem, płakać zaczęła.
Juras bawił się opodal swoim konikiem, który był jego ulubionem cackiem. — Posłyszawszy płacz matki, przybiegł do niej.
— Mamo! — zawołał — wyciągając ku niej rączęta — ty płaczesz... dlaczego płaczesz mamo? Kto ciebie zasmucił? Nie płacz... ja będę grzecznym, przyrzekam to tobie.
Joanna pochwyciwszy dziecię przytuliła je do siebie, tysiącznemi okrywając pocałunkami.


∗             ∗

Jakób Garaud, jak powiedzieliśmy, skierował się w stronę gabinetu pana Labroue, położonego w części pawilonu dotykającego do biur, kasy i do warsztatów modeli. — Tenże sam pawilon łączył się z fabryką, zatrudniającą przez rok cały do siedmdziesięciu robotników, wspomaganych w swej pracy potężną siłą machin parowych.
Warsztaty te pomieszczonemi były w kilku salach, z których każda specjalne swoje miała przeznaczenie. Jedna zajętą była przez regulujących maszyny, druga przez grubą mechanikę, inne jeszcze na składanie w całość różnych części maszyn i Kierowanie. Pan Labroue albowiem, obok mechanicznych warsztatów, zajmował się w fabryce walcowaniem blach i polerowaniem. Był on niezmiernie surowym i skrupulatnym, pod względem porządku w fabryce, sam ustanowił reguły dla robotników, i pilnował ażeby one ściśle wypełnianemi były. Sprzeczki i zwady miejsca tu nie miały; panowało bezwzg1.ędne posłuszeństwo, trzeba było słuchać, albo się uwolnić i odejść.
Jakób Garaud, główny nadzorca i kierownik fabryki, znał lepiej niż ktokolwiek bądź inny idee pana Labroue ponad we। wnętrzną karnością; czuwał nad skrupulatnem wykonywaniem reguł, i wymagał od majstrów zostających pod jego rozkazami, absolutnego dla nich poszanowania.
Właściciel miał swoje mieszkanie na pierwszem piętrze L pawilonu. Drzwi gabinetu umieszczonemi były na wprost okratowanego okienka kasy, którą od gabinetu przedzielał korytarz. W głębi tego korytarza będące schody, prowadziły do mieszkania pana Labroue.
Jakób zlekka zapukał do drzwi, poczem nie odbierając odpowiedzi, ponowił to silniej raz drugi. Kasjer usłyszawszy pukanie, podniósł ruchomą płytę żelazną zamykającą okienko wyjrzał, i pozna! nadzorcę.
— Daremnie pukasz — rzekł — pryncypał wyszedł; niema go w gabinecie.
— Na długo wyszedł, panie Ricoux?
— Nie wiem tego, wyjechał podobno do Crèteil. — Lecz może mógłbym go zastąpić?
— Nie, panie Ricoux, mam mu zdać rachunki z robót dokonanych. Proszę pana tylko, skoro on wróci zechciej powiedzieć, że ja tu byłem, natenczas przywołać mnie każę.
— Dobrze Jakóbie, spełnię o co prosisz.
Nadzorca udał się do warsztatów, gdzie przeglądał soboty i wydawał rozkazy. Z sali składania części maszyn zwrócił się do robotnika, lat około pięćdziesiąt mieć mogącego.
— Wincenty — rzekł doń — spotkałem twojego syna!...
— Powiedział zapewne, że moja żona bardziej słaba... — przerwał zapytany zbladłszy jak marmur.
— Nie, prosił jednakże, abyś się nie opóźniał, wyszedłszy z warsztatów.
— Nic więcej nie powiedział prócz tego?
— Nic.
— Wierzę... panie Jakóbie — odparł Wincenty drżąc cały — jednak gdy chłopiec zatrzymał ciebie i zaleca mi spieszyć się z powrotem, mnie... który nie opóźniam się nigdy, matka jego musi być bardzo słaba. Panie Jakóbie, proszę, udziel mi pozwolenie pójścia na chwilę do domu, to mnie uspokoi.
— Wiesz dobrze że niepodobna mi jest wziąć na siebie odpowiedzialności w tym względzie odrzekł nadzorca. — Znasz przepis reguły. Skoro kto wszedł do fabryki, nie może z niej wyjść aż po uderzeniu dzwonu.
— Wiem o tem... raz jeden wszakże nie staje się zwyczajem... I uprosiwszy pryncypała...
— Pan Labroue jest nieobecnym...
— Nieobecnym... na prawdę?
— Upewniam cię... chciałem z nim mówić, nie ma go... Wyjechał do Crèteil.
— Ach! to nieszczęście! — zawołał robotnik z rozpaczą.
Jakób wyszedł z sali.
Wincenty usiadłszy przy warsztacie śledził go wzrokiem. Skoro nadzorca zniknął, robotnik odpasał szybko fartuch skórzany, pochwycił czapkę i surdut leżący opodal na małym stołeczku i wymknął się z warsztatu tak iż nie zwrócono na niego uwagi. Przeszedł podwórze przesuwając się pod murami, i doszedł do bramy fabrycznej. Tam zapukał w okienko odźwiernej. Było to w chwili, gdy Joanna, płacząc, tuliła ku sobie Jurasia, okrywając go pocałunkami. Postawiwszy dziecko na ziemi, podbiegła ku oknu i wyjrzała lufcikiem.
— Pani Fortier, pozwól mi wyjść — prosił robotnik.
— A czy pan masz na to pozwolenie? — pytała Joanna.
— Nie mam, lecz Jakób wróciwszy powiedział mi, że mój chłopiec mówił mu, iż żona leży chora. Obawiam się, czyli jej nie jest gorzej... to mię zatrważa. Dla uspokojenia chcę pobiegnąć do domu na chwilę.
— Ależ panie Wincenty, ja nie mogę panu otworzyć drzwi bez upoważnienia. Znasz pan regułę...
— Co mi tam! — odrzekł tenże z gniewem — lękam się o moją żonę, chcę ją widzieć... i pójdę!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.