Podpalaczka/Tom I-szy/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jakób milczał.
— Zapytanie? — powtórzyła Joanna — jakie zapytanie? — Czy rozważyłaś pani naserjo szczegóły, jakie ci wczoraj powiedziałem, co do obecnego twego położenia? — wyrzekł nadzorca.
— Tak. — Myślałam pad tem.
— I jakże? — przejmujesz moją propozycyę?
— Później panu odpowiem.
— Wciąż później, później, lecz kiedyż nareszcie? — Skoro mnie powiadomisz o tem, czego nie chcesz i hw sjnzm dzisiaj mi wyjawić.
Joanna położyła nacisk na słowach, przez nas podkreślonych.
— Dobrze — rzekł Jakób — jutro zatem los wspólny nasz rozstrzygniętym zostanie.
— Jutro? dla czego jutro? — pytała.
— Nie badaj mnie proszę, odpowiedzieć ci nie mogę. Jutro, szybko nadejdzie, niekiedy w kilku godzinach może się stać wiele ważnych rozstrzygających rzeczy.
Tu Jakób Garaud chcąc przeciąć rozmowę, nagle się oddalił, lecz nie błąkał się już jak dnia poprzedniego po ścieżkach nad rzeką, ale poszedł na obiad jak zwykle do restauracyi i pozostał u kupca win aż do godziny dziesiątej wieczorem, grając tam w karty najspokojniej z kolegami, którym życzył dobrej nocy odchodząc. Jednakże skoro tylko znalazł się osamotniony, twarz jego dotąd wesoła prawie nagle się zmieniła, stał się ponurym, jakim był od dwóch dni przedtem. Zamiast powrócić do mieszkania, udał się drogą ku Crèteil i szedł ścieżką przecinającą równinę pomiędzy Alfortville i Alfort, po za fortem Charenton, aż wkrótce znalazł się między uprawnemi gruntami. Chód jego był szybki, zatrzymywał się chwilami, a wśród ciemności rzucał niespokojne spojrzenia i nadsłuchiwał czy go kto nie śledzi. Skoro dosięgnął murów twierdzy, przed któremi przechadzał się szyldwach, starał się stąpać cicho po trawie głuszącej odgłos jego ciężkiego obuwia. Widocznie znał drogę tę doskonale. Nagle zatrzymał się. Ujrzał mur przed sobą. Były to zabudowania fabryczne pana
Labroue. Obszedł je wokoło, aż do małych drzwiczek o jakich mówiliśmy, znajdujących się w sąsiedztwie pawilonu inżyniera.
— Zatem tędy wejść będzie trzeba — wyszepnął nachylając, się ku zamkowi, który badał z uwagą, wsunąwszy palec w otwór od klucza. Następnie wyjąwszy z kieszeni małe blaszane pudełko otworzył je. Pudełko zawierało kawałek wosku do modelowania, na jakim zrobił odcisk zamku. Dokonawszy tego otarł ręką czoło potem zroszone i udał się do Alfort tą samą drogą, którą przyszedł.
W tejże samej chwili pan Labroue wysiadał z pociągu pocztowego w Blois, do którego wsiadł w Paryżu. Z kuferkiem podróżnym w ręku udał się ku miastu.
Jego siostra pani Bertin, jak to powiedzieliśmy, zamieszkiwała na wsi w okolicach Blois, gdzie żyła prawie samotnie od śmierci swojego męża. Wioska ta nazywająca się Saint-Gervais, leżała na drodze do Bordeaux, o trzy kilometry od Blois.
Pan Labroue nie mogąc o tak spóźnionej godzinie dostać powozu, przeszedł most pieszo i udał się do Gervais. Zdyszany był i drżący z obawy. Kochał małego Lucyana do uwielbienia; depesza wysłana przez panią Bertin, napełniła ojcowskie serce jego boleścią i niepokojem, czy nie zastanie dziecięcia mocniej słabym, czy żyjącem jeszcze?
Myśl ta przerażała inżyniera i przyśpieszała krok jego i tak dość prędki.
Wieś Saint-Gervais zbudowana na pochyłości wzgórza ukazała mu się jak biały punkt pośród ciemności. Biegnąc prawie, pan Labroue minął ciasną kamienistą uliczkę i zatrzymał się przed domem ocienionym wyniosłemi drzewami.
Była godzina pierwsza po północy. Głębokie milczenie I panowało nad uśpioną wioską, to też dzwonek, którym u drzwi poruszył, rozległ się hałaśliwie.
Inżynier czekał. Po kilku sekundach otwarło się okno i głos kobiety zapytał:
— Kto tam, kto dzwoni?
— Ja, droga siostro — zawołał pan Labroux, poznając jej głos. — Jak się ma Lucyan?
— Dzięki Bogu! niebezpieczeństwo minęło — odpowiedziała» pani Bertin — zaczekaj, zaraz ci otworzę.
Wielki ciężar spadł z piersi inżyniera, łzy radości zwilżyły jego powieki.
Furtka dziedzińca skrzypnęła na zawiasach. Brat i siostra padli sobie w objęcia.
— Twój telegram przestraszył mnie śmiertelnie — zawołał pan Labroue, przestępując próg domu.
— Ach! mój drogi, i ja w podobnej byłam obawie — odrzekła pani Bertin.
— Lecz jakaż to choroba?
— Doktór skonstatował silne zapalenie gardła.
Inżynier zadrżał.
— Czy nie dyfteryt! — zawołał — to zawsze prawie bywa śmiertelnem.
— Ztąd to mój przestrach tak był wielkim — odrzekła pani Bertin — wszak teraz obawa minęła. Doktór oświadczył iż niebezpieczeństwo minęło. Lucuś ma jeszcze gorączkę, ale w ogóle znacznie mu jest lepiej.
— Chciąłbym go widzieć.
— Pójdź! — rzekła pani Bertin — leży on w moim pokoju, stąpaj jednak cicho, nie rób hałasu: sądzę, że śpi teraz.
Pan Labroue postawił kuferek podróżny i zdjął z siebie okrycie. Następnie szedł za siostrą do jej pokoju gdzie chłopczyna spoczywał na małem łóżeczku żelaznem. Pani Bertin szła bez szelestu na palcach, inżynier ją naśladował, i tak zbliżyli się do kolebki, na którą padał blady blask nocnej lampki.
Twarz chłopięcia była purpurową, wielkie krople potu spływały mu po czole z pod gęstych zwojów blond włosów. Drobnemi rączęty na kołdrze spoczywającemi poruszał gorączkowo.
Pan Labroux wpatrywał się w niego przez kilka minut.
— Biedny, drogi malec! — wyszepnął zcicha, a pochyliwszy się nad łóżeczkiem dotknął ustami czoła chłopczyny.
Dziecię się poruszyło.
— Odejdźmy ztąd! — rzecze pani Bertin. — Przebudzimy go, a to zaszkodzić mu może.
Po chwili wyszli oboje.
— Możebyś chciał się czem posilić? — zapytała kobieta.
— Za wszystko dziękuję.
— A więc weź lampkę i spocznij. Wiesz, że twój pokój jest każdej chwili gotowym dla ciebie. Jutro z rana pomówimy z sobą. Ja wracam do Lucyanka; muszę przygotować dlań ziółka skoro się przebudzi.
— Jak jesteś dobrą, droga poczciwa siostro! — wyrzekł pan Labroue, ściskając ją tkliwie.
— Czyż to tak wielka dobroć pielęgnować tego cherubinka pochodzącego z krwi mojej? Piękna zasługa! No idź, idź spocznij — dodała — niepokój i trudy podróży złamały cię zapewne. Do widzenia zatem kochany bracie. Dobranoc!
— Dobranoc siostro! — Spać będę spokojniej tu, niż w fabryce.
Pan Labroue wszedł do pokoju dla siebie przeznaczonego, a siostra jego udała się na pierwsze piętro. Lucyan się obudził. Pani Bertin napoiła go ziółkami zaleconemi przez lekarza, a skoro zasnął, sama udała się na spoczynek.
Nazajutrz rano, pan Labroux mógł nacieszyć się z synem do woli. Lucuś miał się lepiej, prawie zupełnie dobrze. Szczęśliwym był nad wyraz ujrzawszy swojego ojca, żywo okazując swą radość. Doktór przyszedłszy złożyć swą ranną wizytę, za jednym rzutem oka odgadł polepszenie i zapewnił, iż malec wkrótce wyzdrowieje, czem uspokojony inżynier oświadczył iż nie chcąc przedłużać pobytu swego w Saint-Gervais, odjeżdża dziś po południu.
— Wsiądę w Blois wieczorem, o wpół do piątej — rzekł do siostry — na pociąg idący do Paryża, i o dziewiątej tam przybędę, do Alfortville zaś w półtory godziny później. Odjadę spokojny, z lekkiem sercem, nie obawiając się już o me ukochane dziecię. Mam ważne sprawy, wymagające mej obecności w fabryce, nie podobna jest mi przeto tu pozostawać dłużej.
Siedli do śniadania w pokoju chorego chłopczyny, którego widok ojca szczególniej rozweselał.
— Powiedzże mi — pytała brata pani Bertin. — Trzy tygodnie jak nie widziałam ciebie, cóż tam zaszło nowego w fabryce? — Jestżeś zadowolonym?