<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Nadzorca podczas odbywania swej służby starał się pokryć przed oczyma obecnych siłą woli, owładającą nim trwogę. Zarówno jak dnia poprzedniego o dziewiątej godzinie udał się do gabinetu pana Labroue, rozbierając z nim szczegóły nowego wynalazku. O jedenastej wyszedł na śniadanie, lecz przechodząc koło Joanny nie zatrzymał się przed jej mieszkaniem. Pani Fortier zauważyła tylko, iż coraz bardziej ponurym się stawał.
Po południu poszedł do inżyniera. Ten zajęty był pisaniem.
— Jakóbie! — rzekł zwracając się ku niemu — możesz zacząć rysunki do odlewania; ja muszę kończyć list bardzo pilny.
Garaud zasiadł do pracy. Ręka mu drżała. Wzrok nie posiadał zwykłej jasności. Musiał zatrzymać się, aby dozwolić uspokojenia ręce i spojrzeniu.
Kasyer Ricoux wszedł do gabinetu.
— Powracam z banku — rzekł.
— A więc... — zapytał inżynier — zinkasowałeś?
— Tak panie... przynoszę przewyżkę.
— Przyjdź później... proszę... nie chciałbym, ażeby mi przeszkadzano.
— Dobrze panie. — Tu kasjer wyszedł.
Jakób obecny tej rozmowie zadrżał usłyszawszy wyrazy: „przynoszę panu przewyżkę“. Potem schylił się na nowo nad pracą, palce mu jednak więcej jeszcze drżały, niż wprzódy, powieki nerwowo drgały. Kwandrans upłynął. Ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę wzejść! — zawołał niecierpliwie inżynier. — Joanna ukazała się w progu.
— Przynoszę telegram — wyrzekła, podając panu Labroue błękitną kopertę.
— Dziękuję — odrzekł.
Pani Fortier przechodząc, rzuciła okiem na Jakóba, pochylonego nad rysunkami. Inżynier rozdarł kopertę, przebiegł | Mrokiem kartę, jaką wewnątrz zawierała, zbladł i wydał jęk bolesny.
— Lucyan chory! — zawołał — w niebezpieczeństwie być może! — Odebrałem od siostry depeszę — rzekł po chwili ’wracając się do nadzorcy — mój syn jest słabym. Jadę natychmiast! — Zbierz Jakóbie rysunki, plany i podaj mi je. — Zamknę to w kasie żelaznej.
— Natychmiast, panie! — rzekł Jakób, w którego wzroku dzika radość zabłysła. — I począł zbierać papiery. — Pan Labroue pociągnął za sznurek, co poruszyło uderzenie dzwonu w podwórzu. — Następnie podszedłszy ku drzwiom gabinetu, otworzył je i przywołał kasyera.
— Panie Ricoux — rzekł doń — telegram od mojej siostry wzywa mnie do mego syna chorego, odjeżdżam. Zrób rachunek. — Zatrzymaj sumę jaka ci być może potrzebną, a oddaj mi resztę.
— Natychmiast — rzekł kasyer — lecz pan tak mocno zmięszany, pozwól zapytać, czy choroba syna pańskiego jest niebezpieczna?
— W telegramach mieści się zwykle lakonizm przestraszający. Moja siostra nie donosi mi szczegółów, o których chcę wiedzieć. Gdybym czekał, umarłbym z niepokoju! Pospiesz pan zatem. — Na przybycie do Paryża i dosięgnięcie pociągu drogi żelaznej Orleańskiej, potrzebuję ośm godzin, minut dwadzieścia czasu!
— Biegnę — zawołał kasyer wychodząc.
Uderzenie w dzwon, o jakim wspomnieliśmy, przywołało Joannę.
— Każ pani stangretowi zakładać konie do powozu co najprędzej — mówił pan Labroux — a potem przyjdź do mnie na chwilę.
W parę sekund Joanna była z powrotem. Jakób stał przy stole, zbierając wolno papiery. Kasyer Ricoux wszedł, by zdać rachunek.
— Zachowuję pięć tysięcy franków u siebie — rzekł — i mam nadzieję, że nie będę potrzebował otwierać do pańskiej kasy przed jego powrotem.
— Być może — odparł inżynier. — W każdym razie nie spodziewaj się mnie pan jak za dwa dni, co najrychlej.
— Dziś środa. Przypuszczając, iż nie zostawszy zatrzymanym chorobą Lucyana, będę mógł wrócić wcześniej, jak w sobotę. Ileż pan mi przynosisz? — zapytał.
— Do stu dwudziestu siedmiu tysięcy franków, podniesionych z banku, dołączam przychód dzienny wynoszący jedenaście tysięcy dwadzieścia siedem franków, z których zachowuję u siebie pięć tysięcy. — Ogół wynosi zatem: sto trzydzieści trzy tysiące dwadzieścia siedm franków. A więc z tem, co pan masz w kasie u siebie, uczyni to sto dziewięćdziesiąt tysięcy dwieście pięćdziesiąt trzy franki i siedemdziesiąt centymów.
— Tak, w rzeczy samej — rzekł pan Labroux.
— Racz pan obliczyć.
— Nie mam na to czasu.
I inżynier zamknął w kasie żelaznej sumę, jaką mu kasyer doręczył. — Jakób i Joanna czekali. — Pani Fortier spojrzawszy na nadzorcę, znalazła jego wyraz twarzy dziwnie zmienionym, czego nigdy przed tem nie zauważyła. — Jakób zbliżył się ku panu Labroux.
— Oto rysunki i plany — rzekł podając pryncypałowi zwinięte w trąbkę papiery.
Odebrawszy je pan Labroue, włożył w szkatułkę, w jakiej je zwykle przechowywał, następnie szkatułkę tę umieścił w kasie żelaznej.
— Za powrotem — rzekł do Jakóba — rozpoczniemy naszą robotę.
— Dobrze panie, jestem na pańskie rozkazy.
Inżynier zwrócił się do Joanny i rzekł:
— Pani Fortier, polecam pani jak najmocniej, abyś na jedną minutę nie spuszczała z oka nadzoru, do jakiego jesteś obowiązaną. — Za powrotem, zajmę się twym losem, pomyślę o tobie. Bądź pewną, iż bez miejsca cię nie pozostawię. Zapomnij co zaszło pomiędzy nami, jak ja zapominam o tem.
Joanna zdumiona tą niespodzianą dobrotliwością, stała w milczeniu. Kasyer Ricoux wpatrywał się w nią uważnie.
— Brzydka natura — wyszepnął z cicha — ta kobieta witłocznie nienawidzi naszego pana! — Chciałaby się pomścić, zrobić mu co złego, patrzy to z jej oczu.
— Przyrządź mi proszę małą walizkę na trochę bielizny — mówił pan Labroue dalej. — Włóż tam moje okrycie i kołdrę podróżną.
Pani Fortier wyszła z gabinetu. Widząc ją zachmurzoną, w milczeniu, inżynier rzekł do kasyera i Jakóba:
— Gniewa się na mnie, to biedne stworzenie, nie chce zrozumieć, że miejsce dotąd przez nią zajmowane, nie jest właściwem dla niej. Być może, iż się zanadto uniosłem. Cóż chcecie, jednak rozdrażniła mi nerwy swojemi uwagami. Będę się starał, ażeby o tem zapomniała. Zajmę się jej losem.
Pan Labroue następnie wydał ostatnie rozporządzenia kasyerowi i Jakóbowi Garaud. Turkot zajeżdżającego powozu dał się słyszeć na bruku dziedzińca. W pięć minut później, tenże sam powóz unosił z szybkością inżyniera w stronę Orleańskiej drogi żelaznej. — Joanna, Jakób i kasyer byli obecnemi przy wsiadaniu.
— A pamiętaj pani zamykać bramę starannie — rzekł kasyer do wdowy. Mojem zdaniem pan pryncypał zbyt lekko, powierza tobie tak wielką odpowiedzialność.
— Bądź pan spokojnym — odparła Joanna — nie chybię w moim nadzorze.
I rozdzieliły się te trzy wspomnione osoby. Ricoux udał się do swojej kasy. Jakób wszedł do warsztatów, a pani Fortier do swojej stancyjki. W godzinie wyjścia, nadzorca jak zwykle opuścił ostatni fabrykę i odniósł pani Portier arkusze papieru. — Dobranoc Joanno! — rzekł, kładąc je na stole i kierując się ku wyjściu. Tym razem Joanna go zatrzymała.
— Co miałeś mi pan powiedzieć dziś rano? — spytała.
— Chciałem powiedzieć pani wiele rzeczy — odrzekł drżąc Jakób.
— A więc pan powiedz.
— Nie!
— Dlaczego? — czyliż mi wiedzieć o nich już niepotrzeba?
— Przeciwnie, lecz nie rozmyślałem się jeszcze. Nie śmiem.
— Pan nie śmiesz, pan?
— Tak, ja. — Jeżeli nie odważę się mówić pani o tem, napiszę to łatwiej.
Powyższe słowa nadzorcy Joanna znalazła nie miej dziwnemi, jak jego wyraz twarzy.
— Poczynam się pana obawiać — szepnęła — dlaczego jesteś tak ponurym?
— Na teraz przynajmniej nie pytaj mnie o nic, a odpowiedz na zapytanie, które ci uczynię.
— Jakie? — wyrzekła Joanna.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.