Podpalaczka/Tom I-szy/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XVII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Fortier przyśpieszyła kroku, dobiegła pawilonu, którego okna błyszczały światłem płomienistem. Krzyk grozy wybiegł z jej piersi. W korytarzu stał Jakób z nożem w ręku, z oczyma na wpół błędnemi, a u stóp jego Labroue bez życia broczył we krwi. Zlodowaciała z przerażenia wypuściła dziecię z swych rąk.
— Morderco! — zawołała po chwili — nie zrozumiałam znaczenia twego nikczemnego listu. Obciąłeś mnie zbogacić złotem we krwi zebranem? o! podły, nędzny zbrodniarzu!
— A! zrozumiałaś więc teraz o co chodziło? — rzekł Jakób z przerażającym cynizmem, przyskakując do Joanny i chwytając ją za ręce — lepiej późno niż nigdy... Chodź zemną!
— Nigdy, nigdy w życiu.
— Jeśli nie pójdziesz dobrowolnie, zmuszę cię!
— Nie pójdę... Przywołam pomocy!...
— Milcz! — albo zabiję twe dziecko! Jeśli chcesz ażeby żyło, pójdź zemną... Spieszmy się bo za kilka minut wszystko tu runie!
I nadzorca pochwyciwszy Joannę z Jurasiem wyniósł ich przez podwórze na wieś małemi drzwiami umieszczonemi w pawilonie. Joanna usiłowała krzyczeć.
— Milcz bezrozumna! — wołał z wściekłością nadzorca, dla swego własnego ocalenia zamilcz! Przywołałabyś tych, którzyby cię oskarżyli, powlekli do więzienia!
— Mnie, mnie? — wyjąkała, czując, iż w głowie jej się mięszać poczyna.
— Tak, ciebie! — nie braknie ku temu dowodów. Petroleum jakie kupiłaś, posłużyło mi do podpalenia fabryki. Znajdą wypróżnione butelki na podwórzu! Oskarżą cię żeś zabiła pana Labroue; ponieważ ty jedna tylko mogłaś wiedzieć, że on powrócił tej nocy. Prócz tego przypomną sobie groźby wyrzeczone przeciw niemu przez ciebie wobec świadków, A ileż razy powtarzałaś, że wypędzenie ciebie nie przyniesie mu szczęścia! Uciekajmy więc, słyszysz!
Joanna czuła iż traci zmysły. Nadzorca ciągnął ją wraz z sobą, Jurasia posadził na ręku i niósł.
— Na pomoc! ratunku! — Wołała po dwa kroć, głosem w piersiach tłumionym.
Jakób chwycił ją tak silnie za gardło, że upadła na kolana.
— Jedno słowo! — krzyknął, a twój syn zginie!
— Litości, miłosierdzia!
— Jeżeli chcesz, ażebym miał litość nad tobą, milcz!... i uciekaj wraz zemną, będziemy bogaci!
— Nie, nie! — raczej umrzeć!
— A więc — zawołał z wściekłością nadzorca. — Precz! odejdź i staraj się zniknąć; wszystko tak urządziłem, że całe podejrzenie pada na ciebie. Darmo chciałabyś się bronić przeciw tylu jawnym dowodom! Kochałem ciebie, chciałem cię uczynić szczęśliwą. Odrzucasz szczęście, tem gorzej dla ciebie! Niechaj się z tobą teraz dzieje, co chce! Ja nie dbam o nic... mam majątek i wkrótce będę daleko! Poczem zaczął z pośpiechem biedź przez równinę. Ze wszystkich stron teraz płomieniste języki pożaru mknęły ku niebu, jakie barwiły krwawą purpurą. Paliły się warsztaty. Najbardziej opierał się płomieniom pawilon inżyniera trwalej niż inne zbudowany silny wicher jednakże zamienił go wkrótce w jeden stos ognia.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Winniśmy dać wyjaśnienie naszym czytelnikom co zaszło w fabryce na kilka minut przed tem. Jakób Garaud, którego opuściliśmy w chwili, gdy rzucił zapałkę na kupę wiórów nasiąkniętych petroleum w warsztacie stolarzy, spełniwszy ów czyn zbrodniczy, udał się do pawilonu. Otworzywszy tam szkatułkę pozostawioną przez siebie w korytarzu, wsunął na piersi po za koszulę dobytą z niej paczkę listów bankowych i plany. Było to w chwili, gdy pan Labroue wchodził na dziedziniec i gdy Joanna posłyszała zamykające się drzwi po za nim. Inżynier pierwszy spostrzegł płomienie, wydobywające się z warsztatów. Pobiegł w tę stronę. Jednocześnie Jakób podkładał ogień w gabinecie swego pryncypała i rzucał w płomienie opóźnioną szkatułkę.
Pan Labroue spostrzegłszy otwarte drzwi swego gabinetu domyślając się zbrodni, przybył tam w chwili, gdy Jakób właśnie wychodził. Obadwaj nagle znaleźli się naprzeciw siebie. Zbrodniarz bez namysłu postanowił rzecz do końca doprowadzić. Dobywszy z kieszeni krótki nóż kataloński, podniósł go w górę.
— Na pomoc, ratunku! — krzyknął inżynier.
Jakób rzucił się na niego, jak tygrys. Pan Labroue ugodzony w serce padł, wydając ostatnie tchnienie. Joanna przybiegła na tę chwilę właśnie.
Pójdźmy za tą nieszczęśliwą kobietą, którą pozostawiliśmy klęczącą wśród pola, na pół obłąkaną, śledzącą osłupiałym wzrokiem wznoszące się w górę płomienie, tulącą do piersi dziecię na pół zmarłe z przestrachu, gdy nagle, w oddaleniu zabrzmiał metaliczny dźwięk dzwonu. Był to dzwon z twierdzy Charenton. Głos jego straszne wrażenie wywarł na Joannie. Jednocześnie w różnych kierunkach dał się słyszeć krzyk: „Ogień, ogień, gore! Na pomoc!“ Krzyki te szybko się zbliżały. Młoda kobieta nagle się zerwała.
— Ach! jestem zgubioną!... jęknęła, ma słuszność ten nędznik który się mści za moją odmowę. (Uskarża mnie o zbrodnię!... Lecz nie, ja się usprawiedliwię... mam jego list, list który świadczyć będzie przeciw niemu! Jego list, lecz ja go niemam, mówiła dalej pół bezprzytomna dysząca, obejmując głowę obydwiema rękami, on tam pozostał w stancyjce... Ha! pójdę go szukać, znajdę go i nie będę obawiała się oskarżenia. List ten będzie dla mnie obroną!
Od łuny pożaru cały horyzont krwawił się wokoło.
Płonące budynki przedstawiały obraz wybuchającego wulkanu. Joanna podbiegła ku fabryce, od której dzieliło ją dwieście metrów zaledwie. Na przestrzeni kilkudziesięciu kroków przed sobą spostrzegła gromadkę mężczyzn, biegnących przez pole, a z wiatrem dobiegały ją słowa:
— Założyłbym się, że to ta nikczemnica Portier podłożyła ogień... Nie mogło to się skończyć inaczej... Nędznica ta groziła wobec mnie panu Labroue!
Joanna poznała głos kasjera Ricoux.
— Nie! nie... ja nie jestem winną! — usiłowała krzyczeć — Znam podpalacza... mordercę!...
Żaden głos jednak nie zdołał przejść jej przez gardło ściśnięte przerażeniem. Postąpiła naprzód z pochyloną głową, przyciskając Jurasia do swych piersi.
— Mamże dać się oskarżyć w ten sposób, mogąc się bronić? — pomyślała — nie... nie! listu... tego listu, dowodu mej niewinności, a zbrodni Jakóba szukać mi potrzeba i szukać go będę! To jedyne moje usprawiedliwienie... Wszystkim go pokażę. Zbrodniarz sam się w nim oskarża.
Myśląc tak, zbliżała się ku fabryce. Nagle, podniósłszy głowę, stanęła w miejscu, jak skamieniała.
Nowe płomienie, unosząc się w przestrzeni, wybuchały z punktu, który nie był ani pawilonem inżyniera, ani warsztatami. Pożar, niesiony wichrem, pochłaniał jej mieszkanie.
Lodowaty pot oblał skronie Joanny, podczas gdy drżenie przebiegało ją całą.
— Ogień... i u mnie ogień... — szepnęła — a więc i ten ostatni dowód zginął, już nie istnieje! Jestem zgubioną!
I z umysłem na pół obłąkanym, nieszczęsna biegła przez pola, unosząc na ręku swe dziecię.
Juraś, prawie omdlały z przestrachu, ściskał silnie w dłoniach swego tekturowego konika, zawierającego w sobie drogi dowód niewinności jego biednej matki.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wyjaśniliśmy na początku naszego opowiadania, iż fabryka pana Labroue położoną była na równinie, zdała od wszelkich ludzkich mieszkań. Ztąd łatwo zrozumieć, iż podczas tak strasznej burzy i o godzinie, o której wszczął się pożar, ratunek opóźnionym został. Gdy oddział straży ogniowej przybył z twierdzy Charenton z kilkoma robotnikami fabryki, było zapóźno, niestety, aby pokonać płomienie. Wszystkie drzwi znaleziono zamkniętemi; tak, iż musiano przechodzić wierzchem przez mury po drabinach.
Nieobecność odźwiernej natychmiast spostrzeżono.
— Pali się mieszkanie Joanny Fortier! — jakiś głos nagle zawołał.
Był to głos Jakóba Garaud.
— Nieszczęsna — mówił dalej nadzorca — podpaliła fabrykę i pozostawiła nas wszystkich na bruku bez chleba, aby się zemścić na panu Labroue. Dalej, koledzy, do pawilonu... prędzej, ocalmy kasę przynajmniej!
— Tak! tak... ocalmy kasę!... — powtórzył Ricoux, który, nadchodząc, usłyszał słowa nadzorcy. — Zawiera ona ogromną summę! Ratujmy kasę coprędzej!
I jednocześnie żołnierze i robotnicy pobiegli w stronę pawilonu, który stał cały w płomieniach.