Podpalaczka/Tom I-szy/XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XXII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

Tegoż samego dnia, o godzinie pierwszej w południe, młody mężczyzna, kształtnej postaci, przybrany w fantazyjną czapkę, popielaty garnitur, elegancko zrobiony, na który zręcznie zarzucił wierzchnie okrycie, wysiadł z powrozu przed stacją Saint-Lazare gdzie zapłaci wszy woźnicę, wchodził do sali.
Mężczyzna ów, miał przewieszoną przez siebie torebkę podróżną, a w ręku lekką walizę. Po całem jego zachowaniu się odgadnąć można było jakiegoś bogatego przemysłowca. Olśniewająca białość jego cienkiej bielizny, wytworne obuwie i świeżość rękawiczek, świadczyły o staranności jego względem, swej własnej osoby. Włosy miał czarne, połyskujące, starannie wygoloną brodę. Osobistość ta zbliżyła się do okienka nad którym widniał napis: „Z Paryża do Hawru”, gdy jednocześnie okienko zamknięto.
— Czy to nie jest godzina odejścia pociągu do Hawru? — pytał podróżny ów posługacza.
— Tak panie, lecz już kassa zamknięta. Za minutę pociąg odchodzi.
Nieznajomy zdawał się być mocno niezadowolony; zmarszczywszy brwi w milczeniu:
— To źle! rzekł krótko, a o której godzinie odchodzi najpierwszy pociąg do Hawru?
— Szósta minut trzydzieści.
— Przybywa zaś?
— Jedenasta minut pięć.
— Dziękuję.
I wyszedł ze stacyi, udając się na ulicę Amsterdam.
— Spóźniłem się — wyszepnął — zawsze wołałbym był w dzień podróżować. Ha! trudno, kiedy się tak stało... Trzeba, przez ten czas coś zjeść, gdyż czuje się mocno głodnym.
To mówiąc wszedł do jednej z restauracyi, uczęszczanej przez Anglików i Amerykanów, położonej na przeciw stacyi drogi żelaznej, przy ulicy Amsterdam.
— Co pan podać rozkaże... — zapytał posługujący, zbliżając się — może śniadanie?
— Dobrze. — Podaj mi kartę, rozkład jazdy dróg żelaznych i co potrzebne do napisania listu.
Siadł przy oddzielnym stole, gdzie chłopiec przyniósł mu przedmioty żądane.
— Podczas gdy będą dla mnie przygotowywać śniadanie, wyślę depeszę, rzekł.
— Cóż łatwiejszego — odparł kelner — telegraf mamy obok; jeżeli pan sobie życzy, to posłaniec hotelowy odniesie depeszę.
— Dobrze; zaraz ją napiszę.
Kelner oddalił się, a podróżny otworzywszy księgę z rozkładem jazdy pociągów Wschodniej drogi żelaznej, przebiegł oczyma pomieszczone tamże ogłoszenia hotelów, znajdujących się w Hawrze.
— Wszystko mi jedno, którykolwiek, rzekł; rzecz główna, abym nie szukał przybywszy na miejsce a tem samem nie wyglądał na gamonia niewiedzącego czego chce i dokąd jedzie. Zresztą w Ha wrze długo nie pozostanę, a mimo iż wszyscy mnie mają za, zmarłego w pożarze przy ocalaniu kassy i że zmieniłem się do niepoznania, roztropniej jest co rychlej opuścić Francję. Wzrok jego zatrzymał się na pierwszym anonsie hotelu gdzie wyczytał:

„Hotel Paryża i Admiralicyi, właściciel Lemel.

— Ten będzie dobrym., rzekł, lepszym niż inne, ponieważ Widzę iż się znajduje na wprost wybrzeża, dokąd przybijają statki, płynące do Southampton. Będę miał korzyść, niepotrzebując ukazywać się w mieście. Pierwszym z okrętów popłynę do Anglii, a ztamtąd jak najprędzej do New-Jorku”.
Zamknąwszy księgę, wziął ćwiartkę papieru, pióro i nakreślił te słowa

„Hotel Admiralicyi, Lemel Hawr”.

„Jedenasta minut pięć wyjeżdżam dziś wieczór z Paryża. Proszę o przygotowanie dla mnie wygodnego, z komfortem urządzonego pokoju”.

Paweł Harmant.

Przywołał kelnera.
— Oto depesza — rzekł, podając mu papier.
— Natychmiast odniosą ją panie.
— Dobrze, podaj mi teraz śniadanie.
W kilka minut później osobistość ta zajadała podany sobie posiłek z niezwykłym apetytem i zupełnie spokojnem sumieniem, poczem jegomość ów czytał dzienniki, wypalił kilka cygar, a widząc zbliżającą się godzinę odejścia pociągu, podszedł do okienka kassy gdzie sprzedawano bilety z Paryża do Hawru i kupił jeden pierwszej klasy. O szóstej minut trzydzieści pociąg wyruszył. Aż do Montes miał tylko jednego towarzysza podróży. Od stacyi Montes podróżował sam, z czego zdawał się być mocno zadowolonym, a korzystając z samotności, otworzył kuferek podróżny, dobył zeń jakieś papiery i przeglądał je z wielką uwagą Były to plany maszyny, nakreślone z nadzwyczajną starannością w najdrobniejszych szczegółach. W owym podróżnym czytelnicy poznali zapewne mimo zmiany ubrania i koloru włosów, Jakóba Garaud nadzorcę fabryki w Alfortville, Jakóba Garaud podpalacza, mordercę. Opuszczając tego nędznika na chwilę, winniśmy wytłumaczyć, dla czego nie został zagrzebanym w gruzach pożaru, tak jak o tem wszyscy przekonanymi byli.
W chwili katastrofy jak pamiętamy, po wejściu do pawilonu dla spełnienia pozornego w oczach zebranych czynu poświęcenia przy ocaleniu kassy i papierów pana Labroue, zawołał: Na pomoc! duszę się! umieram... Był to łotr podstępny, zuchwały, nie wahający się rzucić na kartę wszystkiego dla zdobycia majątku nawet z niebezpieczeństwem życia! Chciał, aby nikt nie wątpił o jego śmierci, by w razie gdyby zeznanie Joanny skierowało się przeciw niemu, nie znalazło ono wysłuchania, uważanem lecz było za pot warz ohydną.
Jakób znał doskonale od dawna rozkład pawilonu. Wiedział, że okno umieszczone przy schodach wiodących do apartamentu pana Labroue, wychodziło na wieś, po za fabrykę.
Wyskoczywszy nim pośród kłębów płomieni i dymu naprzód już plan dalszy sobie ułożył.
W owej to krytycznej chwili wszystko trzeszczało mu pod nogami, wszystko groziło zwaleniem mu się na głowę. Zamiast wejść do gabinetu, przeskoczył śmiało palące się schody, dosięgnął okna, którego szyby pękały pod siłą nadzwyczajnego gorąca, wydał tam ów krzyk przyzywający ratunku, jaki zmroził serca obecnych, i pół oślepiony, na wpół odurzony czadem i dymem rzucił się przez okno na dół. Wówczas to dało się słyszeć straszne trzeszczenie i zapadł się dach pawilonu.
— Do czarta! zaledwiem umknął, wyszepnął. I znalazłszy się w otwartem polu zdrów i cały, podczas gdy wszyscy mieli go za zwęglonego w pożarze, uciekał przez pola ku drodze. W godzinę potem, wyczerpany znużeniem, usiadł na murawie w lasku Vincentaux.
— Nakoniec!... rzekł, jestem ocalony!
Odetchnął całą piersią, a przekonawszy się, iż go nikt nie ściga, postanowił czekać aż do świtania. Z pierwszym blaskiem dnia, zdjął z siebie ubranie, odchylił koszulę i wydobył paczki biletów bankowych oraz skradzionych z kassy papierów jakie ukrył na piersiach. Papiery i bilety bankowe były nieco zgniecione, nieco wilgotne, nic jednak na wartości swej nie straciły.
Jakób Garaud uśmiechnął się z szatańskiem zadowoleniem. Złożywszy starannie dowody swej zbrodni, owinął je chustką, wsunął na piersi, podniósł się i udał drogą do Paryża.
Nie czuł już prawie „wcale znużenia. Siódma uderzała, gdy wchodził do tego wielkiego miasta. Suknie jego osychać poczynały, lecz całe były biotem pokryte, jakoteż obuwie. Zatrzymał się więc przed sklepikiem czyściciela, kazał sobie uporządkować ubranie, poczem skierował się do magazynu ubiorów, gdzie kupił takowe wraz z nowem obuwiem, jakoteż bieliznę i kuferek podróżny, w jakim zamknął te wszystkie sprawunki, poszedł do kąpieli, przebrał się, ujrzawszy z zadowoleniem, iż jest zupełnie zmienionym. Jedynie możnaby go było z postaci poznać oraz rudawej brody i włosów. Aby się tego pozbyć wstąpił do jednego z fryzyerów.
— Czy nie masz pan jakiego płynu? — pytał niby żartobliwie — którymbyś mógł mi przyfarbować włosy? Kolor rudy nie jest teraz w modzie, kobiety nie lubią tej barwy, a ja — widzisz pan, chciałbym się jeszcze podobać...
— Owszem panie — rzekł fryzyer.
— Na jak długo zabarwienie to służyć może?
— Do ośmiu dni. Następnie potrzebujesz pan odnawiać od czasu do czasu, aby utrzymać kolor.
W pół godziny później nadzorca miał włosy najpiękniejszej czarnej barwy, a przejrzawszy się w zwierciadle nie poznał sam siebie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.