Podpalaczka/Tom I-szy/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ucieszony z otrzymanego rezultatu, Jakób Garaud kupił kilka flakonów tego płynu, załatwił jeszcze sprawunki w magazynach do projektowanej podróży, a wsiadłszy w powóz udał się na stacyę Saint-Lazare, gdzie widzieliśmy go spożywającego śniadanie i wysyłającego depeszę do Hawru z podpisem „Pawła Harmant“.
Nazwisko to nie było czczym wynalazkiem. Paweł Harmant żył i istniał. Był to mechanik, przyjaciel Jakóba i kolega w jednej z fabryk we Włoszech, gdzie umarł. Nadzorca przywłaszczył sobie dowód legitymacyjny, powierzony niegdyś przez dawnego przyjaciela, przewidując, iż wypadnie mu może kiedy opuścić Francyę. Rysopis Pawła Harmant, wypisany na pierwszej stronicy książeczki, oprócz koloru włosów i brody, zbliżał się zupełnie do rysopisu Jakóba Garaud. Ogolony, przyfarbowany, stał się zupełnie podobnym do jej pierwszego właściciela. Czując się teraz zupełnie bezpiecznym dążył śmiało po drodze do majątku, będąc pewnym, iż ujdzie bezkarnie surowości prawa.
∗
∗ ∗ |
Pójdźmy za Joanną, którą pozostawiliśmy uśpioną w lesie, obok swojego syna; biedna ta matka z sił wyczerpana, spała blisko dwie godziny. Skoro się przebudziła, słońce już było wysoko, a Juraś spał ciągle trzymając w obu rączętach swego tekturowego konika. Wdowa wpatrywała się weń Czas długi, łzy z jej oczu płynęły, przynosząc ulgę smutkowi.
— Nie płaczmy — szepnęła — trzeba mieć odwagę, należy myśleć o dziecku, o jego przyszłości. O przyszłości!... — powtórzyła załamując ręce — jakąż ona dla mnie być może? Nic nie posiadam prócz tego przemoczonego ubrania, a w kieszeni ani sous! Czem wyżywię biedne me dziecię? Ha! — będę pracowała, znajdę sobie gdzie służbę. Trzeba iść dalej. Być może zajdę do Paryża, nie zatrzymani się nigdzie tej nocy. Jutro zapukam do pierwszej lepszej chaty wieśniaczej, jaką napotkam przy drodze, prosząc o jaką robotę. Czyż znajdą się serca tak twmrde któreby odmówiły mi tego?
Tutaj przerwała, owładnięta nową trwogą.
— A jeśli badać mnie zechcą przed przyjęciem do służby? — wyjąknęła — co wówczas powiem? Jeśli mnie zapytają o legitymacye? Co począć? Nie mam ich wcale! Ach! może Bóg dobry ześle mi natchnienie. Gdybym wiedziała przynajmniej, gdzie się znajduję, w jakiej okolicy, w którą idę stronę? Dziś rano, w tej wiosce zapytać pragnęłam, zbrakło mi odwagi, nieśmiałam!
W chwili tej Juraś się przebudził. Matka pochyliła się ku niemu.
— Mamo, jam głodny! — zawołało dziecię otwierając oczęta.
— Masz, jedz, kochanie — wyrzekła, podając chłopczynie część kupionej żywności.
— A ty mamo nie jesz? — zapytał.
— Nie, lube dziecię.
— Dlaczego?
— Nie jestem głodną.
Niestety! Biedna matka cierpiała głód, dokuczający jej gwałtownie; czyż mogła jednak uszczuplić zapasów żywności, przeznaczonych dla swojego syna? Usiłowała zapomnieć o głodzie. Czas nieskończenie długim jej się zdawał, obawiała się jednak ukazywać wśród dnia na gościńcu, tak blisko Paryża, a zarazem pragnęła, aby i dziecię dłużej odpoczęło... Noc zapadła nareszcie. Joanna dała znów chłopczynie kawałek chleba z czekoladą, poczem udała się w drogę, idąc na los szczęścia, wprost przed siebie. Za zbyt jednak wiele liczyła na własno siły, zbolałe nogi utrzymywały ją zaledwie; nie wiele uszła podczas nocy i po kilkakrotnie dla wypoczynku zatrzymywać się musiała, poczem wlokła się z wysileniem.
Noc upłynęła; świtać zaczęło. Młoda kobieta znalazła się pośród rozleglej równiny. Nie dostrzegała najmniejszej kępy Krzew, któreby mogły służyć jej za schronienie. Wieśniacy idący na robotę w pole, patrzyli na nią z zdziwieniem. Widząc ją bladą, ze zmienionym obliczem, w sukni zabłoconej, z pod oka nie ufnie na nią spoglądali. Nieszczęsna szła ciągle, niosąc uśpionego Jurasia. Wreszcie spostrzegła zabudowania wioski, bielejące w oddaleniu.
— Cokolwiekbądź się stanie — szepnęła zdyszana — zatrzymam się tu!
Jedna z wieśniaczek przechodziła w poprzek drożyną. Joanna zapytała ją:
— Chciej mi pani powiedzieć, jak się nazywa ta wioska, którą tu widzę przed sobą?
— Chévry, pod Brie-Comte-Robert — odrzekła wieśniaczka i poszła w swą drogę.
Pani Fortier uczuła, iż kroku dalej postąpić już nie jest wstanie. Nogi odmo wiły jej posłuszeństwa, zmuszoną była usiąść po nad drogą. Przechodzący patrzyli na nią ze złośliwą ciekawością. Mała wiejska dziesięcioletnia dziewczyna pędząca krowę na pastwisko, zatrzymała się spoglądając na siedzącą.
— Chciej mi powiedzieć dobre me dziecię — przemówiła do niej — w której stronie Chevry znajduje się, mieszkanie proboszcza?
— Dom księdza proboszcza jest pierwszym z brzega, ten, który pani tam widzisz z białą wieżyczką, otoczony drzewami — odpowiedzialni dziewczyna, ku wsi wskazując.
Biedna matka podniosła się, wzięła na ręce Jurasia i jakby w śnie pogrążona, wolnym krokiem iść zaczęła.
— Udam się do proboszcza tej wioski; przedstawiciel dobrego Boga może się ulituje nademną, nie odmówi mi swej pomocy i rady — idąc szeptała z cicha.
Probostwo plebana w Chévry, był to dom stary, lecz dobrze zbudowany. Na obu piętrach widniały facyaty; wieżyczka wznosząca się na dachu służyła za gołębnik, a gęste drzewa użyczały budynkom cienia i zieloności.
Przed domem znajdował się trawnik, ubarwiony zwojami kwiatów, jakie widać było od strony drogi przez dzielące go od tejże kraty żelazne, po za probostwem rozciągał się ogród warzywny i owocowy. Od lat dwudziestu, jeden i tenże sam proboszcz tu zamieszkiwał, rządząc parafią składającą się z czterystu dusz.
Ksiądz Feliks Langier był mężczyzną pięćdziesięcioletnim, o uśmiechniętem, otwartem obliczu, spojrzeniu tkliwem, łagodnem, pełnem szczerości. Wszyscy bez wyjątku parafianie kochali go i szanowali. Mieszkał na probostwie jedynie ze starą służącą i siostrą swą panią Klarą Darier, która owdowiawszy przed, siedmiu laty, sprowadziła się do brata po śmierci męża, pozostawszy bezdzietną wprawdzie, lecz posiadającą dość okrągłą sumkę pieniędzy. Pani Darier zachowywała dla swego brata tyle tkliwości, ile szacunku zarazem, dzieląc dlań cześć i uwielbienie parafian, przyczem znaczną część swych dochodów obracała na czyny miłosierdzia.
Udajmy się do probostwa do Chévry, cofnąwszy wstecz o dzień jeden, to jest do chwili, w który po owej nocy burzliwej słońce wznosić się poczęło nad dymiącemi zgliszczami fabryki, a Joanna Fortier zasnęła w lesie obok swojego syna.
Było to w pół do drugiej w południe. Młody dwudziesto-trzy letni mężczyzna wysiadł właśnie natenczas z pociągu drogi żelaznej, wychodzącego z Paryża o siódmej, a przychodzącego do Brie-Comte-Bobert o ósmej godzinie.
Młodzieniec ów, zaopatrzony w przybory malarza-pejzażysty, ze składanemi sztalugami, pudełkiem farb i parasolem w ręku, szedł spiesznym krokiem, wesoło, drogą ocienioną wielkiemi drzewami, w stronę ku Chévry.
Był to piękny chłopiec, o fizyognomii inteligentnej i uśmiechniętej zarazem. Drobny, jasno — blond wąsik, zakręcony w górę à la Van Dyck, puszył się nad wierzchnią jego wargą. Ciemno-błękitne oczy młodzieńca wyrażały niezwykłe bystrą inteligencję i silną wole. Mała bobrowa czapeczka, nieco ku lewej skroni pochylona, zręcznie spoczywała na jego głowie. Idąc palił cygaro. Młodzieniec ów zwał się Edmund Castel. Matki swej nie znał, straciwszy ją w niemowlęctwie. Ojciec jego kupiec z Montmartre, zmarł przed czterema laty, zostawiając Edmundowi skromny mająteczek, który pozwolił mu wszelako idąc za natchnieniem, poświęcić się obranemu zawodowi artystycznemu, w jakim miał nadzieję kiedyś, przy gorliwej pracy, zaszczytne zająć stanowisko.