Podpalaczka/Tom I-szy/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XXIV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Powołanie Edmunda Castel było prawdziwem i szczerem. Młodzieniec ów posiadał obok tego silną energię, rzadką wytrwałość, obok których wskutek doskonalenia się jego, znawcy malarstwa, zaczęli cenić prace młodego artysty.
Idąc szybkim krokiem po gościńcu do Chévry, podziwiał te ciepłe wspaniałe tony, jakiemi przystrajała jesień przyrodę.
Gdy wchodził do wsi, wieśniacy witali go, jako dawnego, dobrze sobie znajomego. Młodzieniec, wzajem oddając pokłony, szedł dalej drogą aż do probostwa, przed którem się zatrzymał. Przybywszy pociągnął za dzwonek, następnie przycisnął guzik umieszczony w sztachetach, jakich nigdy na klucz nie zamykano, wszedł do ogrodu, minął wysypaną piaskiem aleję, sunącą kręto wokoło trawnika i zawrócił się w stronę warzywnego sadu.
Ksiądz Langier z rydlem w ręku pracował Na odgłos kroków przybywającego podniósł głowę, a spostrzegłszy Edmunda, wydał okrzyk radosnego zdziwienia; zagłębił rydel w ziemię, jaką uprawiał, spiesząc na spotkanie przybyłego.
— Witaj! — kochane dziecię! — wołał proboszcz, dobrotliwie otwierając ramiona; — jakaż przyjemna dla mnie niespodzianka! To mówiąc przytulił Edmunda do swych piersi, okrywając go uściśnieniami.
— A więc przebaczasz mi, drogi opiekunie, niedyskrecyę, z jaką tu spadam nieoczekiwany? — mówił z uśmiechem młodzieniec.
— Przebaczam, jeśli mi przyrzekniesz, że twoje odwiedziny długo potrwają...
— Aż przez cały tydzień!
— Jakto, tydzień tylko? — to zamało!
— Dłużej rozporządzać czasem nie mogę...
— A więc niech będzie i osin dni, ośm dni miłych przechadzek, szczerych pogadanek.
— I partyjek w szachy — dodał, śmiejąc się Edmund.
— No, no! zobaczymy, czyś bieglejszy w tej grze, niż w roku zeszłym...
— Obawiam się, żem mało w niej uczynił postępu.
— Lecz jesteś znużonym — rzekł proboszcz; — idź, pozbądź się twoich malarskich przyborów, a następnie powitaj mą siostrę, która niezmiernie ucieszy się z twego przybycia.
— A którą mam nadzieję ujrzeć w pełnem zdrowiu...
— Tak! Bóg jest dobrym... nieskończenie dobrym! — ciągnął z przejęciem ksiądz Langier — zesłał nam życie tak słodkie...
To mówiąc, zaprowadził Edmunda do małego pokoiku na facyacie, gdzie młodzieniec poskładał swoje przyrządy.
— Klaro... Klaro! — zawołał proboszcz.
— Czego żądasz, bracie? — zapytała kobieta, ukazując się w sieni.
— Chodź prędko... mamy gościa... gościa niespodziewanego, nader przyjemną wizytę, która cię ucieszy. Nasz artysta Przybył.
— Edmund?! — zawołała pani Barier, biegnąc ku schodom. — Ach! jakaż miła niespodzianka! Lecz gdyby był nas uprzedził, przygotowałabym mu pokój przynajmniej.
— Umyślnie nie pisałem, chcąc przybyć nieoczekiwany — wyrzekł młodzieniec, całując ręce siostry proboszcza. — I otóż jestem na cały tydzień!
— Czas bardzo krótki... wystarczy może jednak na zakosztowanie moich konfitur, które tak lubisz... — odrzekła, śmiejąc się pani Barier. — Czy teraz potrzebujesz czego?
— Nic... upewniam.
— Siądziemy do śniadania, jak zwykle, o jedenastej. Wiesz, gdzie twój pokój, rozgość się więc w nim, proszę. Ja pójdę wydać rozkazy Brygidzie.
— Uprzedzam, iż mam wilczy apetyt.
— Tem lepiej!
Tu pani Darier poszła się zająć przyrządzeniem śniadania.
— Znajdziesz mnie w ogrodzie — rzekł proboszcz — chcę skończyć kopanie rabatki.
Artysta złożył swoje przybory w pokoju, jaki zwykle za każdą bytnością w Chévry zajmował, przebrał się i poszedł do warzywnego ogrodu na spotkanie księdza Langier, który złożywszy swe ogrodnicze narzędzia, ujął pod ramię młodzieńca i udał się z nim do altanki, otoczonej zielenią.
— Mamy zapewne wiele z sobą do pomówienia, drogie dziecię — rzekł proboszcz siadając — nie widzieliśmy się od sześciu długich miesięcy.
— Nic tak ważnego nie zaszło, opiekunie, życie moje spokojnie płynęło.
— A twoja praca?
— Pracowałem wiele z zapałem i nadzieją.
— Jakież rezultaty?
— Zadawalniające... z punktu widzenia rzeczy materjalnego. Życzy nam dobrze sprzedawać swoje obrazy... Pieniądze jednak, to nie wszystko jeszcze...
— Marzysz o sławie?...
— Jeśli nie o niej, co byłoby nazbyt ambitnem w mym wieku, to o wziętości przynajmniej...
— Wszak jesteś już znanym...
— Nie dosyć jeszcze... Chciałbym jednym ruchem wznieść się po nad poziom...
— A czegóż ci do tego trzeba
— Wynaleźć niezwykły temat do obrazu i mistrzowsko go wykonać. Dwie rzeczy nader skromne, jak widzisz, opiekunie — kończył, śmiejąc się, Edmund.
— Być może, coś tu wynajdziesz...
— Chciałbym... i spodziewani się prawie, gdyż rodzicielska życzliwość twoja, proboszczu, niejednokrotnie przynosiła mi szczęście.
— Będę prosił Boga przy odprawianiu mszy świętej, aby ci zesłać raczył dobre natchnienie.
Proboszcz Langier był typem zacnego kapłana. Miał duszę prostą, umysł wzniosły: był księdzem nie z rzemiosła, lecz z powołania i szedł niezachwiany przez życie, cały oddany Bogu i ludziom, w czyn wprowadzając bezustannie trzy wielkie cnoty chrześciańskie: Wiarę, Nadzieję i Miłosierdzie.
— Czynić dobrze — mawiał — oto cel życia! Człowiek dlatego żyje jedynie.
Kolega szkolny niegdyś i zażyły przyjaciel ojca Edmunda Castel, widział wzrastającym syna od niemowlęcia i przelał nań całą przyjaźń, jaką niegdyś żywił dla ojca, tem więcej, gdy poznał w Edmundzie jedną z tych natur wybranych, jakiej nic z drogi prawości sprowadzić nie zdoła. Potrzebujemyż objaśniać, że miłość młodzieńca ku księdzu Langier nie ustępowała w niczem uczuciu, jakie ten chował dla niego?
O jedenastej trzy wyż wymienione osoby znalazły się w jadalni.
Pani Klara Darier, jak wiemy, posiadała znaczny majątek; owóż dzięki jej staraniu, stół księdza, proboszcza odznaczał się jeśli nie zbytkiem, to obfitością i smakiem podawanych pokarmów.
Edmund zajadał też z wielkim apetytem, a nie myśląc dnia tego zasiadać wcale do gracy, wyszedł wraz z księdzem Langier po śniadaniu, towarzysząc mu w odwiedzaniu ubogich i chorych. Wrócili na obiad, po którym rozpoczęli partję szachów, jaka się długo ciągnęła.
Tak przeszedł wieczór. Edmund, udawszy się na spoczynek, zasnął szybko, marząc o „niezwykłym temacie do obrazu“, któryby, jak słyszeliśmy go mówiącym, „mógł go wznieść nad poziom“.
Nazajutrz, wstawszy bardzo rano, przygotował paletę, ustawił stalugi w ogrodzie i nakreślił naprędce studyum budzącej się wioski w przejrzystej mgle poranku.
Około siódmej ksiądz Langier wrócił po mszy z kościoła.
— Szczęść Boże! — zawołał, znalazłszy Edmunda przy pracy — pomimo, iż nie jestem znawcą, nie omylę się twierdząc, że to studyum znakomite. Widzę, iż doskonale odtwarzasz przyrodę.
— Żadna pochwała droższą mi być nie może!... — rzekł Edmund.
— Jest ona szczerą: pracuj, pracuj dalej!
I oddalił się proboszcz, usiadłszy pod kasztanami, zkąd mógł patrzeć na pracującego artystę, nie przeszkadzając mu rozmową.
Wewnątrz domu pani Darier zajęta była gospodarstwem, Służąca Brygida karmiła króliki i drób w podwórzu, przytykającem do ogrodu.
Dziesięć minut upłynęło zaledwie, gdy głos dzwonka zabrzmiał przy sztachetach żelaznych.
— Ktoś przybywa — rzekł Edmund.
— Drzwi są otwarte — odpowiedział proboszcz. — Ludzie tutejsi znają nasz zwyczaj domowy, wchodzą po zadzwonieniu.
Zaledwie ksiądz wyrzekł te słowa, dźwięk dzwonka zabrzmiał powtórnie.
— Widocznie ktoś obcy — rzekł.
Zawoławszy na Brygidę nieco podniesionym głosem, kazał jej wyjść zobaczyć, kto dzwoni.
Służąca, opuściwszy drób i króliki, podbiegła ku furtce ogrodowej i otworzyła takową.
Młoda kobieta, wyczerpana z sił, z dzieckiem na ręku, klęczała w progu.
Brygida zbliżyła się ku niej z pośpiechem.
— Pomocy... ratunku!... — wyszepnęła Joanna, którą zapewne poznali czytelnicy w przybyłej. — Przez litość... pomocy dla mnie i mojego dziecka.
Wzruszona i rozrzewniona do głębi Brygida, ujęła w pół klęczącą, chcąc jej dopomódz do podniesienia się z ziemi. — Joanna z wysileniem powstała, lecz w tejże chwili zachwiawszy się, omal powtórnie nie upadła.
— Księże proboszczu! — wołała Brygida — racz pośpieszyć co żywo, proszę... jeśli łaska!
Na to wezwanie ksiądz Langier przybył z Edmundem.
— Co się stało? — pytał zaniepokojony.
— Jakaś młoda kobieta wzywa ratunku... mdleje co chwila.
— Mamo... ach! mamo... — krzyczał Juraś, okrywając pocałunkami bladą twarz matki.
— To biedna kobieta i dziecię umierają ze znużenia — zawołał Edmund, podtrzymując Joannę.
— A może i z głodu?... — dodał proboszcz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.