Podpalaczka/Tom I-szy/XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XXXI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Joanna na te słowra załamała ręce z rozpaczą.
— To, co mi pan mówisz — jęknęła — powtarzałam już sama sobie po dwadzieścia razy. Brak mi dowodów... wiem o tem. Jeżeli więc głos prawdy nie wnika do pańskiego serca, jestem zgubioną!
— Staraj się przekonać zgromadzenie sędziów o swej niewinności — odparł urzędnik.
— Nie mam już nadziei, jak tylko w Bogu!
— Zamiast upierać się w kłamstwie, czemu nie wejdziesz na drogę skruchy i nie wyznasz prawdy? Zyskaćbyś mogła u sprawiedliwości pobłażanie.
— Nie mogę przyznawać się do tego, czego nie uczyniłam.
Sędzia rzucił się niecierpliwie.
— Czy nie masz nic więcej do powiedzenia? — zapytał.
— Nie, panie.
— I trwasz w swoim zaprzeczaniu?
— Tak... trwam i trwać będę.
— Dadzą ci do przeczytania twoje zeznanie i podpiszesz je.
Po dopełnieniu formalności straż więzienne, która przywiodła Joannę do gabinetu sędziego śledczego, odprowadziła ją do aresztu, zkąd nazajutrz przewiezioną została do więzienia Saint-Lazare.
Proces prowadzonym był z nadzwyczajną szybkością; sędzia przesłał zeznanie izbie, która odesłała oskarżoną do zebrania sądu w departamencie Sekwany.
Ksiądz Langier wstawiał się czynnie za Joanną, poruszał niebo i ziemię, aby ocalić nieszczęśliwą, i działał w jej obronie wszelkiemi wpływy, jakiemi mógł rozporządzać; wszędzie mu jednak odpowiadano, iż pomaga istocie niegodnej litości. Sędzia Delaunay, do którego przybył, aby otrzymać pozwolenie widzenia się z oskarżoną w więzieniu, odmówił mu udzielenia tegoż; niewoliło jej było widzieć się z nikim.
— Wierzaj mi, księże proboszczu — rzekł — usuń się od tej kobiety. Jest to potwór pełen obłudy!
Na powyżej uczynioną uwagę ksiądz Langier zapytywał sam siebie, czyli nie został złudzony gładkiemi słowy podstępnej istoty? I począł rozważać szczegóły tej sprawy. Nikt nie wątpił, iż Jakób Garaud, oskarżony przez Joannę, padł ofiarą swego, poświęcenia, zkąd wypływało, że ona popełniła zbrodnię morderstwa, kradzieży i podpalenia. Powątpiewanie poczynało się rodzić zarówno w umyśle kapłana. Zniechęcany przez wszystkich, do których udawał się o pomoc w tej sprawie, stracił sam ufność i odwagę. Jedynem, co mógł uczynić, była opieka nad Jurasiem, pozostającym w jego domu, zamiast w przytułku sierot. Chłopczyna przyzwyczajał się do proboszcza i jego siostry, otaczających go miłością i pieszczotami. Pani Darier, wychowując to dziecię, przypominała sobie szczęśliwe chwile macierzyństwa, jakich, niestety, używała kiedyś tak krótko. Juraś kochał do uwielbienia „swą mamę Klarę,“ jak ją odtąd nazywał, a posiadając przymioty, zjednywające mu serca otaczających, zdołał pozyskać sobie księdza Langier, uczuwającego głęboka Etosu dla tego biednego dziecięcia, pozbawionego matki.
Trzy miesiące upłynęły od przyaresztowania wdowy po Piotrze Fortier. Rozsądzenie sprawy nastąpić miało za dni osiemnaście.
Dzieci w wieku Jurasia prędko zapominają; owóż, mniej często on już wspominał o matce, o której zarówno starano się nie mówić wobec niego.
— Jeżeli nieszczęsna skazaną zostanie — wyrzekła do brata pani Darier — lepiej, ażeby o niej zapomniał i nie wiedział o plamie, ciążącej na jego nazwisku. Zresztą, mam pewien projekt dla tego dziecka...
— Jaki, kochana siostro?
— Chcę adoptować tego chłopczycę, jeśli sędziowie ogłoszą wyrok kary dlatego matki; dam mu swoje nazwisko, wychowam go, uczynimy zeń człowieka, z jakiego dumni kiedyś będziemy, nie dozwalając smutkowi i hańbie zawładnąć duszą jego. Czy zgadzasz się na mój projekt?
— Z całego serca — rzekł proboszcz. — Jest myśl szlachetna, z urzeczywistnieniem jej jednak czekać należy dopóki wyrok ogłoszonym nie zostanie.
— Będziemy czekali... Czy wierzysz wciąż jeszcze w niewinność Joanny?
— Sam nie wiem... Jestem tą całą sprawą wstrząśniony do głębi... Ogarnia mnie zwątpienie... — rzekł smutno ksiądz Langier. — W razie, gdyby ta nieszczęśliwa winną się być okazała, dziecię nie powinno dźwigać ciężaru błędu swej matki; zrobimy tak, aby nie znało nigdy nazwiska potępionej.
Nadszedł dzień ogłoszenia wyroku. Potrójna zbrodnia w Alfortville narobiła tem więcej hałasu, że ofiara jej była wychowańcem szkoły politechnicznej, człowiekiem znanym i powszechnie szanowanym. Niezliczone tłumy, z trudnością powstrzymywane przez straże miejskie, obowiązane pilnować porządku, oblegały od rana izbę posiedzeń sądowych.
Z chwilą, gdy drzwi otworzono, sala została szczelnie zapełnioną.
Przybywali sędziowie. Wreszcie wyprowadzono oskarżoną; prezydujący otworzył posiedzenie.
Pobyt w więzieniu, przekonanie o niemożności podtrzymania walki przeciw sprawiedliwości, złamały Joannę, pozbawiając ją wszelkiej moralnej i fizycznej energii. Naprzód już czuła się być potępioną.
— Ach! moje dzieci... moje biedne dzieci... — powtarzała z rozpaczą — czyż ich już nigdy nie zobaczę?
Ksiądz Langier z siostrą i Edmundem Castel przybyli do Paryża, aby być obecnymi przy ogłoszeniu wyroku w tej sprawie.
Lista świadków zawierała wielką liczbę nazwisk, na czele których znajdowali się: kasyer Ricoux, pani Franciszka właścicielka sklepu w Alfortville, chłopiec Daniel, posługujący w fabryce, i pani Bertin, siostra pana Labroue.
Rozpoczęto czytanie aktu oskarżenia. Fakta były przygnębiającemi. Po wysłuchaniu ich tłum w sali posiedzeń zebrany uważał Joannę za najnikczemniejszą ze zbrodniarek.
Przystąpiono do przesłuchiwania świadków.
Nie będziemy powtarzali tych zeznań, znanych już czytelnikom. Nieszczęsna nie posiadała ani jednego człowieka, któryby się odezwał w jej obronie. Na wszystkich punktach, z wyjątkiem jednego, wina jej zdawała się być nie ulegającą zaprzeczeniu. Lecz co się stało ze skradzionemu pieniędzmi? Prezydujący twierdził, że wdowa, po Piotrze Fortier ukryła gdzieś tę summę, zkąd kiedyś zabrać ją postanowiła. Pozorna jej nędza, zupełne ogołocenie z pieniędzy w chwili jej przyaresztowania, mogły być udanemi. Wniosek ten jednak nie poparty został żadnym dowodem. Dano więc głos Joannie. Nie mając żadnej nadziei przekonania sędziów, biedna kobieta jednak zebrała siły, mówiła energicznie, wyjaśniając trybunałowi powody swojej ucieczki, groźby Jakóba Garaud, gwałtowne jego znaglanie do udania się wraz z sobą, oraz zniszczenie przez pożar listu, jaki pisał do niej. Opowiadanie to jednak, zamiast zjednać sędziów na stronę oskarżonej, mocno wyburzyło ich i rozgniewało. Cynizm Joanny wydał im się być potwornym. Nikczemna ta istota poważała się zobelżać człowieka, który przypłacił życiem wspaniałomyślne swe poświęcenie.
Nowa ta jej zbrodnia wieńczyła godnie poprzedzające. Wyznaczono Joannie adwokata z urzędu.
Był to człowiek zdolny i dowiódł tego; jednej wszelako, a najważniejszej rzeczy brakowało jego obronie, to jest wewnętrznego przekonania. A czyliż je mógł posiadać, nie wierząc w niewinność oskarżonej?
Po replice prezydującego sędziowie udali się do sali narad. Nieobecność ich trwała zaledwie dwadzieścia minut. Gdy pokłócili, głębokie w sali zaległo milczenie. Prezydujący wygłosił:
— Sędziowie jednomyślnie uznają być winną oskarżoną potrójnej zbrodni: morderstwa, kradzieży i podpalenia. Większością głosów odrzucają łagodzące okoliczności, stosując do obwinionej artykuły prawa. Joanna Fortier skazaną zostaje na ciężkie dożywotnie więzienie.
Usłyszawszy ów straszny wyrok, nieszczęsna padła bez zmysłów, wydając okrzyk boleści. Musiano ją zanieść do Conciergerie, zkąd przewieziono ją wciąż bezprzytomną do szpitala w więzieniu Saint-Lazare. Odzyskawszy czucie, wymawiała słowa i zdania bez związku. Rozwinęło się u niej gwałtowne zapalenie mózgu, zagrażające niebezpieczeństwem jej życiu.


∗             ∗

Jakób Garaud, którego większym jeszcze osłaniał bezpieczeństwem wyrok, wydany na Joannę za popełnioną przez niego zbrodnię, wylądował, jak wiadomo, w Londynie na „Lord-Majorze“ — okręcie płynącym do New-Jorku.
Na statku tym znajdowało się stu dwudziestu trzech podróżnych. Pasażerowie, po większej części amerykanie, należeli do różnych klas społeczeństwa.
Paweł Harmant, ponieważ tem mianem zwać odtąd będziemy byłego nadzorcę fabryki, zamówił kajutę pierwszej klasy, pragnąc odłączyć się od ubogich towarzyszów podróży, znajdujących się na pokładzie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.