Podpalaczka/Tom I-szy/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jakób Garaud pod nazwiskiem Pawia Harmant, zajął miejsce na okręcie płynącym z Hawru do Southampton; zkąd udał się do Londynu, by znów pierwszym statkiem popłynąć ztamtąd do Ameryki. Ogłoszenie zamieszczone w dziennikach, o podpaleniu fabryki w Alfortville i jego bohaterskiej śmierci, wpadło mu w ręce. Ucieszył się nad wyraz takim obrotem tej sprawy, wszystko szło bowiem według jego życzenia, potrzeba mu było przybyć jedynie do kraju, w którym, dzięki pieniądzom i ukradzionym planom, mógł szybko zebrać wielki majątek.
Będziemy mu towarzyszyli na pokładzie „Lord-Majora“, okrętu pierwszorzędnego, jaki go ponieść miał do New-Yorku. Na teraz powróćmy do Joanny Fortier.
Skoro pan Delaunay sędzia śledczy dowiedział się o przyaresztowaniu wdowy Fortier i jej przybyciu do prefektury, wydał rozkaz przyprowadzenia jej do siebie na przesłuchanie.
Nieszczęśliwa była na wszystko przygotowaną. Odwaga, postanowienie, energja, zastąpiły u niej trwogę i bojaźliwość. Ze spokojem i zadziwiająco zimną krwią stanęła przed urzędnikiem, od którego jej los zależał.
Nie tracąc chwili, pan Delaunay, upewniwszy się, że jego sekretarz gotowym jest do spisywania protokółu, rozpoczął badanie.
— Imię pani? — zapytał.
— Joanna Fortier.
— Wiek.
— Lat dwadzieścia sześć; urodziłam się w Paryżu dnia 15-go października 1853 roku.
— Zamężna, czy panna?
— Wdowa po Piotrze Fortier, mechaniku, który zmarł nagłą śmiercią w służbie pana Labroue, inżyniera, o którego morderstwo oskarżają mnie, jako też o kradzież i podpalenie fabryki.
To zdanie, wymówione jasno, dobitnie, zwróciło uwagę sędziego, który zatrzymał na mówiącej badawcze spojrzenie.
— Wiesz zatem pani — rzekł po chwili milczenia — o co cię oskarżają... Cóż masz do powiedzenia przeciw temu?
— Dwa słowa... Jestem niewinną!
Pan Delaunay wzruszył ramionami.
— Gdybyś była niewinną — odpowiedział z oczami utkwi onemi we wzroku Joanny — dlaczego uciekałabyś z fabryki wraz z dzieckiem, zamiast przyzywać ratunku na widok pożaru?
Młoda kobieta namyślać się zdawała.
— Odpowiadaj; — zawołał sędzia niecierpliwie.
— Na co się to zdało?... pan mi wierzyć nie będziesz.
— Tak... bo chcesz skłamać...
— Nie! gdyż słowa moje wydać się mogą nieprawdopodobnemi. Wszystko sprzysięgło się przeciw mnie. Jakim sposobem mógłbyś pan dać wiarę opowiadaniu nie popartemu żadnym dowodem? Potępisz mnie... a jednak jestem niewinną.
— Utrzymujesz więc, żeś nie zamordowała pana Labroue?
— Zaprzeczam temu z całych sił moich!
— Twierdzisz, iż nie miałaś do niego żalnej nienawiści?
— Nienawiści? Za cobym ją mieć miała?
— Wszak cię wypędził?
— Nie, panie; on powiadomił mnie tylko, że nie mogę dłużej pełnić mego obowiązku w fabryce. Działał w pełni praw swoich, a mimo, że jego decyzya przykra dla mnie była, zrozumiałam, że miał zupełną słuszność w tym razie.
— Czułaś urazę do pana Labroue z przyczyny — śmierci swego męża?
— Zkąd mogłabym mieć urazę do pryncypała za nieszczęście, które nastąpiło nie z jego winy?
— Zaprzeczasz więc, żeś podpaliła fabrykę?
— Zaprzeczam! jak również i morderstwu. Tych obu zbrodni nie popełniłam.
— Dowiedź mi tego?
— Jak?... w jaki sposób?
— Zbijając poszlaki, zebrane przeciw sobie, których jest moc przerażająca! Kupowałaś dwukrotnie w znacznej ilości petroleum?
— To prawda!
— Cześć tego płynu umieściłaś w butelkach?...
— To także prawda!
— Butelki znaleziono wypróżnione na podwórzu fabryki, po wylaniu przez ciebie płynu na wióry w warsztatach?
— To fałsz! Zaprzeczam temu!
Sędzia śledczy zatrzymał po raz drugi na Joannie przenikające spojrzenie. Nie spuściła oczów.
— Otworzyłaś kasę pana Labroue — mówił dalej — aby z niej ukraść pieniądze. Inżynier, przybywszy niespodziewanie. schwytał cię na uczynku, a ty go zabiłaś.
— Pan Labroue został zamordowany ręką, która rozlała petroleum i wyłamała kasę, ale ta ręka nie była moją ręką.
— Masz dobry system obrony, jak widzę.
— To nie jest system, lecz prawda.
— Uprzedziłam pana, że mi wierzyć nie będziesz.
— Czyżeś ale powiedziała pana Labroue, wskutek wynikłego z nim nieporozumienia, że usunięcie cię z pełnienia obowiązków nie przyniesie mu szczęścia?
— Tak... powiedziałam.
— I powtórzyłaś toż samo zdanie chłopcu, Danielowi.
— Powtórzyłam.
— Byłaś obecną w gabinecie inżyniera w — dniu jego odjazdu do Saint-Gervais. podczas gdy kasyer Ricoux składał mu pieniądze, następnie w kasie zamknięte?
— Znajdowałam się tam podówczas.
— I wszystko słyszałaś?
— Tak dobrze, że cyfra wymieniona przez pana Ricoum została w mojej pamięci.
— Jakaż była ta cyfra?
— Sto dziewięćdziesiąt tysięcy paręset franków.
— Posiadasz pamięć zadziwiającą! — rzekł sędzia z ironią. — Widać, iż cyfra wygłoszona masiała cię bardzo zainteresować. Zbrodniczy zamiar tworzył się już wtedy w twej głowie.
— Czyż nie zapamiętać czegoś bez występnej myśli?
— Fakt twojej ucieczki, czyż to nie jeden z najbardziej przekonywających dowodów twej winy?
— Słabości, powiedz pan raczej. Ulękłam się gróźb nikczemnie przeciw mnie skierowanych... ulękłam gwałtowności, jaką mi czyniono...
— Przez kogo?
— Przed prawdziwego i jedynego sprawcę zbrodni.
— Znasz go więc? — zapytał sędzia.
— Znam.
— Wymień go.
— Jakób Garaud.
— Nadzorca fabryki?
— On sam.
Po raz drugi pan Delaunay wzruszył ramionami.
— W zły sposób kierujesz swoją obroną — rzekł pogardliwie. — Jeżeli istnieje osobistość, którejby twoja potwarz dosięgnąć nie zdołała, to jest nią dzielny nadzorca fabryki, który idąc za głosem poświęcenia, śmierć znalazł w płomieniach.
— Sprawiedliwość boża dopuścić nie chciała — rzecze Joanna — jeżeli Jakób Garaud rzeczywiście zginął — aby ten nędznik zbierał owoce swych zbrodni.
— Jak to?... śmiesz wierzyć, iż on żyje, gdy dwadzieścia osób widziało go ginącym w pożarze? Śmiesz go oskarżać?
— Tak!
— Bez dowodów... ma się rozumieć...
— Miałam dowody!...
— Cóż się z niemi stało?
— Spaliły się w Alfortville podczas owej nieszczęsnej nocy, gdyż pożar nie oszczędził i oficyny, w której mieszkałam.
— Zatem owych urojonych dowodów nie posiadasz?
— Nie, panie.
— I na nich to chcesz oprzeć swoją obronę?
— Raczysz mnie pan wysłuchać?
— I owszem... mów!
Joanna zaczęła w tych samych wyrazach opowiadanie, w jakich je czyniła przed księdzem Langier, jego siostrą i Edmundem Castel; wrażenie jednak, wywołane natenczas, było, na nieszczęście, bardzo odmiennem. Jej głos wzruszony, wyraz twarzy pełen boleści, utrwaliły przekonanie o jej niewinności w sercach pierwotnych słuchaczów. Sędzia, źle uprzedzony, słuchał uwięzionej z uśmiechem niedowierzania.
— Masz pani płodną wyobraźnię, jak widzę — rzekł żartobliwie. — Wynalazki twe jednak zakrawają bardziej na jakiś romans, niż prawdę.
— A więc... — zawołała Joanna — pan mi nie wierzysz?
— Trzeba być bardzo naiwnym, ażeby uwierzyć czemuś podobnemu. Bajka, jaką słyszałem przed chwilą, nie wytrzymuje krytyki. Otrzymawszy więc list podobny, jak sama opowiadasz, od Jakóba Garaud, nie przywiązywałaś doń żadnej wagi? Rzuciłaś go w kąt swego pokoju!... Jak to?... ty, obowiązana strzedz dobra pryncypała, widząc go zamordowanym i dom jego w płomieniach, uciekasz nikczemnie, zamiast wytrwać na swojem stanowisku, oświecić sprawiedliwość i wyjawić prawdziwego zbrodniarza, który ci był znanym!... Dajmy raz pokój tej bajce! Brak w niej logiki zupełnie. Powiedziałaś sobie: „Jakób Garaud umarł. Oskarżę go! Wszak on nie zmartwychwstanie, by mi kłamstwo zadał.“