Podpalaczka/Tom I-szy/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XXIX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

— Lecz moja mała Łucja... co się z nią stanie? Co stanie się z moim Jurasiem? — wołała, łkając, Joanna.
Chłopczyna przybiegł, usłyszawszy wymienione swe imię.
— Mamo... ty płaczesz? — wołał — dlaczego płaczesz? — powtarzał, wyciągając ku matce rączęta.
Nieszczęsna, pochwyciwszy go, przycisnęła namiętnie do piersi, okrywając pocałunkami.
Nagle, dzwonek zadźwięczał przy furtce ogrodowej i pomieszane głosy dały się słyszeć po za sztachetami.
— Ja to wskazałem jej drogę tu, na probostwo — mówił głos jakiś.
— Widziałem ją wchodzącą tu z dzieckiem — dodał drugi — jestem tego pewien.
Joannę pochwyciło nerwowe drżenie.
— O mnie mówią, mnie to szukają! — jąkała przerażona, tuląc mocniej ku piersiom Jurasia.
Brygida pośpieszyła otworzyć. W ciągu sekundy ogród zapełnionym został dwudziestoma osobistościami, na czele których znajdował się mer wioski, dowódzca oddziału i czterech żandarmów. Mer podszedł ku obecnym.
— Zechciej wybaczyć księże proboszczu — rzekł pozdrawiając tegoż i jego siostrę — iż pomimowolnie zmuszony jestem nachodzić pańskie mieszkanie. Czyniąc to jednak, wypełniam mój obowiązek. Staję w imieniu prawa!
Joanna wystraszona widokiem żandarmów cofnęła się, tuląc ku sobie Jurasia. Dziecię całą siłą uczepiło się matki, ściskając w drugiej ręce swego konika.
Obraz, jaki się z tego utworzył w ogrodzie proboszcza, sprawiał wstrząsające wrażenie. Edmund Castel porwany artystyczną siłą, pobiegł do swej stalagi i począł szybkiemi rzuty szkicować co miał przed oczyma. Proboszcz podniósłszy się z miejsca, szedł na spotkanie mera.
— Wiem co panów tu do mnie sprowadza — rzekł — szukacie młodej kobiety, nazwiskiem Joanna Fortier...
— Tak mości proboszczu, Joanny Fortier, oskarżonej o potrójną zbrodnię, podpalenia, kradzieży i morderstwa.
Nieszczęsna ta, do której silnie uczepił się Juraś, postąpiła naprzód.
— To fałsz panowie! — wołała — jestem niewinną!
— Winną czy niewinną jesteś, nie nam sądzić należy. Jesteś Joanną Fortier?
— Tak!
— Odźwierna niegdyś i nadzorczymi fabryki inżyniera Juliana Labroue w Alfortville, departamencie Sekwany?
— Tak panie.
Mer uczynił znak skinieniem. Zbliżył się dowódzca żandarmów.
— W imieniu prawa aresztuję cię! — rzekł.
— Dobrze! aresztuj cle mnie! — wołała z uniesieniem — prowadźcie do więzienia! Możecie mnie potępić i posłać nawet pod gilotynę, mimo to wołać nie przestanę: jam niewinna!.. niewinna!
— Mamo, mamo, mamo! — krzyczał Juraś przestraszony.
Oficer zwrócił się do towarzyszącej sobie służby.
— Załóżcie jej kajdany! — wołał.
Joanna uczuła drżenie wstrząsające całem jej ciałem.
— Kajdany! — powtórzyła stłumionym głosem, w tył się cofając. — Och! nie, nie, nigdy... przenigdy.
— Nie opieraj się moje dziecię, ja proszę cię o to... — rzekł proboszcz. — Poddaj się, jako prawdziwa chrześcijanka, bądź posłuszną prawu.
Nieszczęsna opuściwszy głowę, podała ręce.
— Dobrze! A teraz w drogę! — zawołał dowódzca.
Juraś uczepił się do skrępowanych łańcuchami rąk matki.
—Och! — zastań mamo! — wołał — zostań, ja się boję!
— Nie płacz me dziecię — szepnęła — Bóg nami opiekować się będzie.
— Ja nie chcę, ażeby ciebie mamo uprowadzili, nie chcę! — wołał chłopczyna.
— A więc pójdź zemną.
— Nie! — dziecko nie może iść z tobą — ozwał się oficer.
— Rozłączacie mnie więc z synem? — wołała z rozpaczą uwięziona.
— Tak, trzeba. — W rozkazie aresztowania wymienioną tylko jesteś ty sama, Joanna Fortier. Niema tam mowy o żadnem dziecku. Gdy zdarzy się, że matkę osadzą w więzwniu, dziecię umieszcza się natomiast w przytułku, do czasu osądzenia sprawy.
Joanna zbladła jak marmur.
— W przytułku, me dziecię? — jąknęła ledwie dosłyszanym głosem. Nie! nie, wy tego nie uczynicie, nie!
— Nie odchodź mamo — Juraś płacząc powtórzył — nie odchodź odemnie.
— Ja nie chcę — powtórzyła Joanna, szarpiąc się pośród otaczających ją żandarmów: — nie, nie chcę, słyszycie, nie chcę, aby rozłączono mnie z mem dzieckiem! — Księże proboszczu! — wołała, wyciągając ku niemu ręce skute łańcuchami — przez litość, przez miłosierdzie... wstaw się za mną, proszę! Powiedz im, że to okrucieństwo, że nie można matki rozdzielać z jej dzieckiem...
— Bądź posłuszną prawu moja córko — odrzekł ksiądz Langier — i nie obawiaj się o nie. Nie pójdzie ono do przytułku, nie! Ja je zatrzymam u siebie. Spokojną będziesz wiedząc, że dziecko tu pod życzliwą zostaje opieką. A jeżeli, jak mam nadzieję, zdołasz dowieść swej niewinność, wrócisz i odbierzesz je ztąd sama. Gdyby zaś przeciwnie się stało, gdybyś niezdoławszy rozproszyć ciemności otaczających zbrodnię w Alfortville, została osądzoną, przysięgam, iż nieopuszczę twojego chłopczyny.
Pani Farier zbliżyła się.
— Nie drżyj i nie płacz nieszczęsna — rzekła, biorąc rękę Joanny — dziecko twe matkę znajdzie we mnie. Przysięgam, że przyjmę go za mojego syna! Ja także miałam chłopczynę w jego wieku. Bóg mi go zabrał. Zdawać mi się będzie, że tamten powróconym mi został.
— Ach! — więc go już nigdy nie zobaczę! — wołała, łkając Joanna — nigdy... to nad moje siły!
Juraś krzyczeć i płakać nie przestawał.
— Mamo, ach! mamo, nie odchodź odemnie!
Ażeby go uspokoić, pani Darier wzięła go na ręce.
— Nie płacz dziecino — mówiła — mama musi odjechać, lecz nie zadługo powróci.
— Powróci... na pewno?
— Na pewno.
— A kiedy powróci?
— Niedługo. Tymczasem u nas tu pozostaniesz.
— Z panią i z księdzem? — rzekł Juraś.
— Tak, z nami obojgiem.
— To dobrze, zostanę z wami, jeśli mama wróci nie długo.
Joanna łkała.
— Och! — weźcie go państwo, przyjmijcie! — wołała z rozpaczą. — Kochajcie go! Mówcie mu często o jego matce nieszczęśliwej. Drogie ukochane dziecię, zostań z tą dobrą panią i księdzem proboszczem. Zostań, zostań z niemi! Oni ci powiedzą, że twoja matka niewinnie oskarżoną została. Że kochała cię nad życie, słyszysz, że cię uwielbiała! Nie zapominaj jej, nie zapominaj nigdy!
Stara służąca Brygida głośno płakała.
— Biedna kobieta — powtarzała — biedne to dziecię.
— Uściskaj mnie Jurasiu — mówiła wdowa po Piotrze Fortier, okrywając chłopca pocałunkami — och! jeszcze... jeszcze! Weź go pani, weź... — rzekła po chwili, zwracając się do siostry proboszcza — niech go nie widzę już więcej! Jestem gotową, prowadźcie mnie — zawołała, zwracając się do żandarmów i skierowała się ku furtce ogrodu.
Juraś niesiony do domu przez panią Darier i Brygidę, wydawał krzyk rozpaczliwy. Ksiądz Langier towarzyszył do drzwi wychodzącym. W chwili, gdy Joanna musiała przestąpić próg furtki, zwróciła się ku niemu.
— Pobłogosław mnie ojcze! — wyrzekła klękając.
Proboszcz rozrzewniony do łez, wzniósł obie ręce nad głowę kornej męczennicy.
— W imię Boga pełnego miłosierdzia — mówił przerywanemi słowy — dziecię, ja tobie błogosławię! Oby sprawiedliwość ludzka nie była zaślepioną! Pozory świadczą przeciw tobie, lecz ja, ja wierzę w twoją niewinność!
Wszyscy obecni odkryli głowy i pochylili czoła, Joanna powstała. Ksiądz Langier otworzył jej swoje ramiona, w które rzuciła się łkając.
— Idź moje dziecię — rzekł. — Zbierz wszystkie siły i połóż ufność swą w Bogu.
— Ach! On mi też tylko pozostaje! — jęknęła nieszczęsna wychodząc.
W kilka chwil później wieziono ją w powozie, (dzięki wstawieniu się w tej mierze księdza Langier) do Brie-Comte-Robert, zkąd zatelegrafowano do Melun o jej przyaresztowaniu. Nazajutrz jechała drogą żelazną z dwoma żandarmami do Paryża, gdzie ją umieszczono w prefekturze policyi.
— Znalazłem temat do obrazu — powtarzał Edmund Castel — na przyszłej wystawie mówić o mnie będą!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.