Podpalaczka/Tom I-szy/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXXIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Posługujący odwrócił się i z powolnością, właściwej synom Albionu, szedł po schodach wiodących na pomost.
— Nie rozmowna ta małpa, jak widzę — wyrzekł Owidyusz, patrząc za odchodzącym, usłużny jednak, a to właśnie, czego mi potrzeba.
Anglik, przeszedłszy jadalnię, zbliżył się do właściciela restauracyi.
— Czy pan znasz pana Pawła Harmant, jadącego „pierwszą?“ — pytał w ojczystym języku.
Zagadniony otworzył wielką księgę, na kartach której w porządku alfabetycznym zapisane były nazwiska podróżnych.
Szukał najprzód na literę A, a nie znalazłszy, przeszedł do H.
— Harmant Paweł — rzekł — kajuta numer 24-ty, to ten pasażer, który wciąż przesiaduje w salonie.
— Dobrze... będę pamiętał... numer 24-ty, idę do niego.
I udał się do salonu, gdzie były nadzorca przerzucał gramatykę angielską i dykcyonarz, pragnąc corychlej nauczyć się cośkolwiek w tym języku.
— Wybacz pan, że przeszkadzam — zaczął służący podchodząc. Czy to pan jesteś szanownym panem Pawłem Harmant?
Jakób Garaud żywo podniósł głowę.
— Tak — odpowiedział z ciekawością, a zarazem z niepokojem — ja jestem... Cóż chcesz?
— Jakiś pasażer z drugiej klasy żąda widzieć się i pomówić z panem.
Zdziwienie byłego nadzorcy wzrastało.
— Pasażer z drugiej chce mówić zemną? ależ ja nie znam nikogo z jadących na okręcie — odpowiedział Jakób.
— On jednak zdaje się znać pana doskonale.
— Jakże się nazywa? — Owidyusz Soliveau.
Mniemamy Paweł Harmant szukał w pamięci.
— Nie! nigdy nie słyszałem tego nazwiska — rzekł po chwili zamyślenia.
— Ach! yes... — mówił dalej służący — Owidyusz Soliveau, mechanik, poddany francuski, urodzony w Dijon, Côte-d’Or... Zdaje mu się, iż poznaje w panu swego kuzyna, o którym mówiono mu, że umarł.
Jakób Garaud zadrżał, zbladł, i podniósł się nagle, ażeby ukryć zmieszanie.
— Mój kuzyn... mój kuzyn Owidyusz Soliveau... — powtarzał. — Dobrze... dziękuję ci... wyjdę na pokład.
Służący odszedł. Były nadzorca również wyszedł z salonu. lecz zamiast wejść na schody, udał się do swojej kajuty.
— Co to znaczy? — pytał sam siebie. — Czyżby ten Owidyusz Soliveau był w rzeczy samej kuzynem mego kolegi Pawia Harmant, który odżył we mnie? I w chwili, gdym sądził się być zupełnie bezpiecznym pod przybranem nazwiskiem, szatański wypadek stawia mnie naprzeciw człowieka, który mi może zedrzeć mą maskę! Ależ tak! — mówił dalej z gestem przestrachu — matka Pawła Harmant nazywała się Soliveau, przypominam to sobie... świadczy o tem książeczki jaka się znajduje w mych rękach... Ach! żem ja też o tem zapomniał!
To mówiąc, otworzył swą tekę.
— „Paweł Harmant, syn Cezarego Harmant i Dezyderyi Klary Soliveau...“ — czytał w książeczce legitymacyjnej. — A więc to rzeczywiście krewny mego zmarłego kolegi — rzekł; co począć? Nie wyjść do owego domniemanego kuzyna, jest to wzbudzić w jego umyśle podejrzenia, popchnąć go do odszukiwania, pisania, powiadamiania się, jest to tylko skompromitować tożsamość osobistości, utworzonej przezemnie, jest to zgubić siebie samego! Nie ma rady! Trzeba się pokazać! Potrafię śmiało spojrzeć w oczy temu człowiekowi i dowieść mu, że jestem Pawłem Harmant! Tak, dowiodę mu tego! — powtarzał; chodząc po kajucie. — Będzież-li to jednak możebnem — dodał po chwili — jeżeli jest pewien, że jego kuzyn umarł? Bądź co bądź, muszę się z nim widzieć! Jest to zapora, jaką zły los rzuca na mą drogę. Trzeba się cofnąć albo ją przełamać!
Tu otarł czoło potem zroszone, schował książeczkę do portfelu, włożył go następnie do kieszeni i gotów do spotkania burzy, jaka zahuczała po nad nim, wyszedł naprzeciw oczekującego.
Owidyusz przekonany, że anglik wypełnił zlecenie i prawie pewien, że pasażer, noszący nazwisko Pawła Harmant, będąc lub nie, jego kuzynem, przyjdzie dla wyjaśnienia tej sprawy, oczekiwał na niego spokojnie, paląc cygaro. Spostrzegłszy Jakóba, pośpieszył naprzeciw niego.
— Panie! — rzekł, kłaniając się — wybaczyć chciej, iż trudziłem cię do siebie: dziękuję ci tem mocniej za uwzględnienie mej prośby, iż przypatrzywszy się bliżej, mimo, że oddawna nie spotkaliśmy się z sobą, jestem pewien, iż się nie mylę, podając rękę memu kuzynowi, memu prawdziwemu kuzynowi, Pawłowi Harmant. Nieprawdaż?
— Tak jest — odpowiedział Jakób, czując, iż przeczyć mu niepodobna, gdyż w rejestrach okrętu zapisanem było podane przezeń nazwisko.
— Pawłowi Honoryuszowi Harmant z Dijon, Côte d’Or — mówił Owidyusz dalej — kraju najsłynniejszego winami Francyi, synowi Cezarego Harmant...
— I Dezyderyi Klary Soliveau — dokończył Jakób.
— Rodzonej siostry mojego ojca — rzekł młodzieniec.
— Co dowodzi, że jesteś moim kuzynem, Owidyuszu Soliveau.
— Tak, mój wujaszku! — zawołał Owidyusz.
I obaj mężczyźni uścisnęli się.
— A do kroćset szatanów! — zawołał wesoło Soliveau, z poufałością właściwą hulakom — jakież szczęście odnaleźć się wzajem tak niespodziewanie! A ja miałem cię za zmarłego!
— Zmarłego? — powtórzył Jakób z uśmiechem. — Któż ci mógł coś podobnego powiedzieć?
— Mówiono o tem w okolicy, gdziem przybył przed pięcioma laty. Było to jednak tylko przypuszczenie, nie posiadano dowodów.
— Zkąd wszakże podobna wiadomość mogła pochodzić? — pytał mniemany Harmant.
— Jeden z robotników, przechodząc przez Dijon, niegdyś kolega twój, wuju, mówił o tem twej matce. Dodał, że zmarłeś w szpitalu w Genewie. Poczciwa kobieta miała właśnie list wysłać na miejsce dla zbadania prawdy, gdy nagle tknięta apopleksyą, zakończyła życie w rok po twoim ojcu. Lecz wszak, u czarta — zawołał — powinieneś to wiedzieć!
— Tak... tak! — rzekł Jakób Garaud, ucieszony udzielonemi sobie objaśnieniami — przypominam sobie te wszystkie szczegóły, jakie natenczas mocno mnie zasmuciły. Biedna... biedna matka!
I nędznik podniósł rękę do oczów, jak gdyby łzy ocierając.
— Zapewne pojechałeś do swego rodzinnego gniazda — ciągnął dalej Owidyusz — dla odebrania po rodzicach sukcesyi? Nie było to tam wiele, lecz w każdym razie dobrze wziąść i cośkolwiek.
— Drobnostka to była w rzeczy samej — rzekł Jakób.
— Nie uskarżaj się, stary! — wyrzekł Owidyusz, klepiąc go poufale po ramieniu. — Ja w mojem życiu nie wziąłem po nikim w spadku ani grosza.
— Jak dawno utraciłeś rodziców? — pytał go, pragnąc wybadać, Jakób Garaud.
— Och! przed dwoma laty! Ani poświeć już żadnego Soliveau w Côte-d’Or! Z całej rodziny ja jeden tylko pozostałem, tak jak ty z rodziny Harmant, stary mój Pawle! Zniknęła rodzina Harmant, niestety! Ni posiadaczów więcej, ni spadkobierców! To stawia nas w położeniu dwojga opuszczonych sierot! Ach! jakież szczęście, że traf odnaleźć się nam pozwolił! Wyobraźże sobie, wujaszku — mówił dalej — że ja cię zrazu nie poznałem. W pierwszej chwili wątpiłem, boć, do szatana, od lat sześciu nie widzieliśmy się z sobą! Miałeś wtedy lat dwadzieścia pięć, a ja dwadzieścia dwa, lecz tyś się na korzyść odmienił! Na honor, ślicznie wyglądasz! Gdyby nie posłyszane przezemnie przy wywoływaniu twoje nazwisko, nie wierzyłbym, żeś moim kuzynem. Ubrany jesteś wytwornie, jak pan, jak milioner. Widoczna, że od czasu ostatniego naszego spotkania przed sześciu laty w Marsylii zdobyłeś jakiś majątek?
— Majątek, niekoniecznie...
— Do licha!
— Nie uskarżam się jednak na swe obecne położenie. Zrobiłem wynalazek w mechanice, który pozwolił mi odłożyć na bok kilka tysięcy franków.
— Do kroć piorunów! wynalazek!... to odrazu zbogaca człowieka, jeżeli nie klapnie, jak się to często zdarza. Ty jednak miałeś głowę do tego, uczyłeś się w szkole de Chalons, a następnie w zakładach sztuk i rzemiosł. Posiadałeś wielką zdolność do rysunku...
— Tak, w samej rzeczy, wiele pracowałem. Alty co przez ten czas robiłeś? powiedz mi — rzekł Jakób, zmieniając przedmiot rozmowy dla pozyskania jeszcze niektórych objaśnień.
— Co robiłem? do czarta! wciąż jedno.
— Czem się więc zajmowałeś?
Owidyusz spojrzał na Jakóba ze zdziwieniem.
— Jak to czem, pytasz mnie? — zawołał. — Czyś stracił busolę, wujaszku? Wszakże wiesz dobrze, że jestem mechanikiem z powołania.
Były nadzorca przygryzł sobie wargi.
— To prawda — rzekł — zapomniałem, wybacz, całkiem mi to wyszło z pamięci. W chwili, gdym pytał cię o to, o czem innem myślałem.
— Nie dziwię się temu. Człek bywa nieraz roztargnionym.
— Dokąd jedziesz teraz? — pytał dalej Jakób.
— Do New-Jorku, pracować w swojem rzemiośle.
— Spodziewasz się tam znaleźć łatwo robotę?
— Szukać jej nie potrzebuję. Mam ją tu, na deskach okrętu, wraz z sobą.