<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział V
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Jakób Garaud, podchodząc do Owidyusza, nagle zatrzymaj się w miejscu.
Soliveau stał po za mężczyzną w podeszłym wieku. Ostrze noża, jakie skryć usiłował, błysnęło mu w prawem ręku. Zachowanie się paryżanina zwróciło uwagę Jakóba, który w nim utkwił spojrzenie. Owidyusz wyciągnął lewą rękę ku okryciu pasażera, jakie ten miał zarzucone na sobie, i uniósł z lekka ku górze brzeg tegoż. Dojrzał natenczas Jakób torebkę skórzaną, zawieszoną na rzemieniu przez ramię podróżnego. Soliveau czując się być osłoniętym przez grupę osób zapatrzonych w nadpływający okręt, podniósł prawą rękę. Ostrze stali błysnęło.
Starzec poruszył się, a jednocześnie paryżanin spuściwszy brzeg jego okrycia cofnął się w tył.
Jakób Garaud zrozumiał w jednej chwili co zaszło.
— Do czarta — szepnął — mój kuzyn Soliveau jak widzę, celuje na raz kilkoma strzałami. Obok rzemiosła mechanika, uprawia rzemiosło złodzieja! Chce zdobyć torebkę tego dobrodusznego starca, który ani się domyśla zasadzki.
I mniemany Paweł Harmant zmarszczywszy brwi, uczuł dreszcz, przebiegający mu po ciele.
— Do pioruna! — szepnął z przestrachem, gdyby schwytany został na tej kradzieży, przytrzymanoby go, a wtedy mną by się zasłaniał! Piękna rzecz, zostać kuzynem złodzieja! Nie poprawiłoby to mej sytuacyi wobec Jana Mortimera. Przeszkodzić trzeba tak nikczemnemu zamiarowi. Tu postąpiwszy naprzód zatrzymał się. Inna myśl mu zabłysła.
— Trzymam go! — zawołał, — traf nasunął mi sposób, jakiego daremnie szukałem podczas nocy w mej głowie. Ów błazen zostaje odtąd w moim ręku.
I krocząc zwolna, znalazł się wkrótce naprzeciw Owidyusza Soliveau.
Dwa okręty krzyżowały się z sobą w tej chwili.
Na szczycie masztu nadpływającego statku powiewała trójkolorowa flaga.
Zawołał głos jakiś:
— Szczęśliwej podróży... Szczęśliwej.
Wszystkie głowy na raz się odkryły, wszystkich ręce podniosły się w górę.
— Szczęśliwej podróży — wykrzyknęło na raz sto głosów.
Pasażerowie francuzkiego okrętu, odpowiedzieli podobnemiż okrzykami, i oba statki popłynęły w swą drogę, oddalając się z równą szybkością z jaką się zbliżały ku sobie.
Ów starzec, właściciel torebki śledzonej przez Owidyusza był jednym z najzapalczywiej witających.
Poruszał frenetycznie kapeluszem. Wpatrzony w niego paryżanin oczekiwał przyjaznej chwili, i umknąć jej nie dał.
Podczas gdy ów sędziwy pasażer podniósł rękę w górę, wołając na całe gardło. „Szczęśliwej podróży.“ Soliveau wsunął lewą rękę pod jego okrycie, następnie prawą przyłączył do lewej. Ostrze noża przecięło rzemień, i w sekundę później torebka zmieniwszy właściciela znalazła się pod paltem Owidyusza, który wykręciwszy się na pięcie, zetknął się oko w oko z Jakóbem Garaud.
Mniemany Paweł Harmant, nieruchomy, ze zmarszczonem czołem, miną ponurą i surową, spuścił nagle rękę na ramię mechanika, i jednocześnie stłumionym głosem rzucił mu te słowa:
— Coś ty uczynił, złodzieju?
Owidyusz zachwiał się i zbladł.
— He... co? co mówisz kuzynie? — pytał zmieszany.
Garaud, chwyciwszy go za rękę, pociągnął w osamotniony kąt okrętu.
— Mówię — począł z zaciśniętemi zębami — mówię ci, żem wszystko widział; jesteś łotrem, nędznikiem!.. Oddaj mi natychmiast torbę skradzioną temu człowiekowi!
Owidyusz schwytany na uczynku zadrżał.
— Litości!.. łaski!.. — wołał trzęsąc się cały. — Błagam, zaklinam kuzynie nie oskarżaj mnie! Przyznaję.. jestem nicponiem. Tak, ja ukradłem... lecz nie moja wina. Pragnienie bogactwa pozbawiło mnie rozumu. Byłem szalonym, sam nie wiedziałem co czynię!
— Milcz — fuknął mniemany Paweł Harmant. — Popełniłeś występek, na który nie ma tłómaczenia! Gdy pomyślę, że należysz do mojej rodziny i zniesławiasz ją w ten sposób, radbym ci roztrzaskać czaszkę wystrzałem z rewolweru, lub zaprowadzić do kapitana okrętu z wyjaśnieniem twego haniebnego czynu!
Owidyusz chwiał się na nogach, zęby mu szczękały.
— Nie... nie! — wyjąknął, — ty tego nie uczynisz. Litości dla nieszczęśliwego obłąkańca, litości. Przebacz mi tę! słabość!..
— Słabość, która być może jest u ciebie wrodzonym występkiem, sądząc po twoim zuchwalstwie, zimnej krwi i zręczności, z jaką dokonałeś tej kradzieży.
— Po raz pierwszy, pierwszy w mym życiu, przysięgam.
— Nie przysięgaj! — krzyknął mniemany Harmant. Masz mnie za tyle głupiego, iżbym uwierzył w przysięgę złodzieja?
— A jednak...
— Milcz! i oddaj mi natychmiast tę torbę!
Owidyusz podał torebkę Jakóbowi Garaud.
— Czy wiesz — pytał tenże odbierając takową — co tam wewnątrz się mieści?
— Złoto i Bilety bankowe.
— Na jaką sumę?
— Mniej więcej około sześćdziesiąt tysięcy franków.
— Dobrze. Czekaj tu na mnie.
Soliveau patrzył w osłupieniu na swego mniemanego kuzyna.
— Lecz co chcesz czynić na Boga? — pytał drżącym głosem.
— Jakto, nie odgadujesz?
— Nie.
— Oddam te pieniądze prawemu właścicielowi.
— Przez litość — zawołał Owidyusz ze drżeniem.
— Ani słowa, milcz!
I rzuciwszy surowe spojrzenie na mówiącego, były nadzorca skierował się w stronę, gdzie stal ów siwowłosy pasażer.
— Wybacz pan — rzekł przystępując z torebką w ręku. — Czy pańska to własność?
Podróżny dotknął ręką tużurka.
— Skradziona! — zawołał z przerażeniem.
— Nie trwóż się pan, wszakże ci zwracam twój majątek — rzekł Jakób z uśmiechem. — Oto torebka. Zechciej zobaczyć czy wszystko co było, wewnątrz się mieści?
Nie tracąc sekundy, starzec wydobył kluczyk z kieszeni, otworzył z pośpiechem podaną sobie torebkę i przeliczył znajdującą się w niej zawartość.
— Nie... nie! nic nie brakuje! — wołał z radością. — Wszystko jest jak było. To cały mój majątek, panie — dodał drżącym głosem. — Sześćdziesiąt sześć tysięcy franków, z trudem przez lat trzydzieści zbieranych w ciężkiej pracy, które wiozę mej córce. Lecz jakim sposobem ta torebka znalazła się w pańskim ręku?
— Racz pan pójść ze mną, a wyjaśnię ci wszystko — rzekł mniemany Paweł Harmant, zbliżając się ku Owidyuszowi, który blady jak śmierć, śledził wzrokiem jego poruszenia.
Jakób wraz z siwowłosym podróżnym zatrzymał się naprzeciw Owidyusza, który rad był skryć się pod ziemię w tej chwili.
— Oto człowiek, który okradł pana — rzekł były nadzorca z powagą, a gdy pasażer chciał coś przemówić przerwał mu, ciągnąc dalej.
— Znam na nieszczęście tego hultaja, ztąd nie radbym, ażeby został aresztowanym, żądam jednakże, ażeby panu wyznał swą winę i prosił o przebaczenie.
Nie było rady.
— Wyznaję panie, Wyznaję — wyjąkał tłumionym głosem Soliveau — błagam przebaczenia!
— Przebaczam ci na prośbę tego pana — odrzekł podróżny z pogardą; — niechaj cię łotrze gdzieindziej powieszą! gdyż to cię spotka prędzej czy późnij, zobaczysz! Zapamiętam jednak twoje oblicze! Ja również jadę do New-Jorku i znam pana Mortimera u którego masz pracować. Opowiadałeś mi przed chwilą cel swojej podróży, słuchałem cię sądząc, iż mam do czynienia z uczciwym człowiekiem. Możesz być zręcznym robotnikiem, lecz jesteś łotrem obok tego: wystarczyłby jeden wyraz z mej strony, aby przekonać o tem twego przyszłego pryncypała.
Owidyusz Wyjąkał kilka słów błagalnych.
— Powinienbym to zrobić — mówił dalej podróżny.
— Ta lekcya wystarczy mu, sądzę, — odezwał się Jakób. — Proszę więc zamilknij pan o tej smutnej sprawie. Ten chłopiec jest mi znanym. Znam także jego rodzinę, są to ludzie uczciwi, niesława jego na nich by spadła.
— Przez wzgląd więc na zacnych tych ludzi, a przedewszystkiem dla pana, który mi zwróciłeś mój ukradziony majątek — wyrzekł podróżny — zachowam milczenie, pragnę jednakże wiedzieć nazwisko tego człowieka. Jeśli nie zechce mi go wyjawić, odszukam je w liście pasażerów.
— Nazywa się on Owidyusz Soliveau — odpowiedział mniemany Paweł Harmant.
Owidyusz osłupiał z przerażenia.
— Owidyusz Soliveau? — powtórzył podróżny — znam to nazwisko. Ach! przypominam sobie — zawołał — jest to osobistość pochodząca z Côte-d’Or, przeciw której miałem w ręku przebywając w Paryżu, dowody, oskarżające ją o kradzież z włamaniem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.