<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział VI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Jakób Garaud spojrzał badawczo na Owidyusza, który będąc bliskim zemdlenia nie przeczył wcale.
— Nie znam przeszłości tego człowieka, — mówił — lecz przez wzgląd na jego rodzinę, racz pan zachować milczenie, jakeś mi to przyrzekł.
— Dotrzymam obietnicy, mając obowiązek wdzięczności względem pana — odrzekł podróżny. — Zamilczę, tak o poprzedniej jego zbrodni, jak o występku obecnym; będę się czuł jednak zwolnionym z zobowiązania jeśli nowe jakie przestępstwo odda mi w ręce tego nikczemnika. O! wtedy uprzedzam, będę bez litości!
Wyświadczyłeś mi pan przysługę — dodał następnie pasażer, podając rękę Jakubowi — o której nigdy nie zapomnę. Jeżeli kiedy bądź kolwiek zapotrzebujesz z mej strony pomocy w New-Jorku, gdzie jadę do mojej córki, jestem na twoje usługi. Nazywam się Ireneusz Bosse, jestem francuzem. Służyłem w jednym z policyjnych oddziałów, a otrzymawszy po wysłużonych latach uwolnienie, wracam obecnie do rodziny. Adres mój Nr. 56. Ulica Jedenasta w New-Jorku.
Owidyusz zadrżał powtórnie na wyrazy: „służyłem w jednym z policyjnych oddziałów.“ Sam nawet Jakób Garaud, doznał żywego wzruszenia, którego przyczynę łatwo odgadujemy, przybrał jednakże spokój w oka mgnieniu.
— „Ireneusz Bossę, ulica Jedenasta, numer 56.“ — powtórzył: — nie zapomnę ani pańskiego nazwiska ani adresu. Być może iż kiedykolwiek będę potrzebował jego pomocy, mając zamiar również zamieszkać w New-Jorku.
— Dając mi sposobność do wywdzięczenia się, uczyni mnie pan wielce szczęśliwym.
— A teraz pozwól mi proszę pozostać sam na sam z tym człowiekiem, — wyrzekł Jakób Garaud, do podróżnego.
Irenusz Bosse podawszy rękę mniemanemu Pawłowi Harmant, odszedł, obrzuciwszy pogardliwem spojrzeniem Owidyusza stojącego ze spuszczoną głową.
— A więc — rzekł ten ostatni, głosem przytłumionym, skoro zostali sami, — a więc ty, którego wypadek dozwolił mi spotkać na tym okręcie, a którego związki rodzinne łączą z Harmant’ami, ludźmi bez skazy, ty, którego odnalezienie radość mi sprawiło, ty jesteś jak okazuje się łotrem ostatniego rodzaju, zbrodniarzem, śledzonym przez policyę, złodziejem z rzemiosła!
Tu Jakób nieco glos podniósł.
— Nie tak głośno kuzynie, błagam, nie tak głośno! — szeptał Owidyusz przez ściśnięte gardło. — Gdy stary ten z twej łaski mnie nie oskarży, na co powiadamiać wszystkich o tem co zaszło? Obłęd mnie opanował, cóż tak wielkiego? Wiesz, że nie jestem bogatym, słabość chwilowa, to się wybacza do czarta! Złoto, bilety bankowe głowę mi zawróciły...
Ach! kuzynie, kuzynie! — dodał płaczliwie z szatańską hypokryzyą — ty stałeś się dla mnie opatrznością niedozwalając mi spełnić złego czynu.
— Uznajesz więc, żem słusznie postąpił? — zapytał Jakób.
— Uznaję, uznaję!
— I nie żałujesz tej wielkiej sumy, jaką ukradłeś, a którą ja właścicielowi zwróciłem?
Owidyusz zawahał się z odpowiedzią.
— Pragniesz zostać bogatym za jaką bądź cenę, — mówił dalej Garaud, — twoje wąchanie o tem przekonywa?
— Do czarta! bogactwo jest wszystkiem!
— Torba tego pasażera zawierała sześćdziesiąt tysięcy franków?
— Cyfra nie lada! — mruknął hultaj z akcentem żalu.
— Tak, ale to nie był twój majątek; gdy jednak posłusznym mi będziesz ja cię bogatym uczynię.
— Na prawdę?
— Jakiem Paweł Harmant!
— Ależ oddaję się ciałem i duszą tobie kuzynie!
— Wiernie... bez żadnych podejrzeń?
— Do pioruna! czyż nie należę odtąd do ciebie? Czyliż ów Ireneusz Bose, któremu milczeć kazałeś, nie rozgadałby tego, gdybyś mu był mówić nie wzbronił? Czyliż ty sam nawet nie mógłbyś był mnie aresztować gdyby ci chęć przyszła ku temu?
— To prawda, nie chciałem jednakiego uczynić.
— Ażeby stary ów tylko dotrzymał słowa, bo gdyby opowiedział o tem głupstwie mojemu pryncypałowi, och! — wołał hultaj z niepokojem.
— Byłbyś zgubionym! — przerwał Jakób, — Jan Mortimer wygnałby cię bez odwołania. Obecnie jednak, nie lękaj się tego. Ja poręczam za milczenie Ireneusza Bossę, i względy dla ciebie Mortimera. Słyszysz, poręczam i odpowiadani!
— Ty?! — zawołał Owidyusz, patrząc z osłupieniem w swego mniemanego kuzyna.
— Posłuchaj mnie — rzekł Jakób przyciszonym głosem, pochylając się ku niemu. — Zbadałem cię teraz, znam cię tak dobrze, jak gdybyśmy całe lata żyli obok siebie. Kradzież torebki nie była pierwszą twą próbą w tym rodzaju, ponieważ Ireneusz Bossę miał w rękach akta twego poprzedniego oskarżenia.
— Kuzynie!
— Nie zaprzeczaj daremnie! Ja nie należę do tych, których łatwo oszukać można. Mam pewność niezachwianą, iż gdyby przeszukano archiwa trybunału poprawy w Dijon, znalezionoby w aktach tamecznych po kilkakrotnie powtórzone twoje nazwisko...
Owidyusz pochylił głowę w milczeniu.
— No, przyznaj, wszak się nie mylę?
— Drobnostka! — mruknął dijończyk.
— Drobnostka, wiodąca na galery; jestem pewien, że Ireneusz Bosse, jako dawny agent policyjny, dostarczyłby tych dowodów bez trudu, gdyby ktoś prosił go o to. Ja będę milczał i nie pozwolę zarówno mówić Ireneuszowi, lecz wzamian musisz robić wszystko, czego zażądam.
— Jestem gotów. O cóż więc chodzi?
— Tak publicznie, jak i za każdym razem, gdy się „wśród obcych znajdziemy, udasz, że nie znasz mnie wcale.
— Wstydzisz się mnie zatem?
— Być może — odparł Jakób opryskliwie. Nie chcę, ażeby mówiono, iż mam złodzieja w rodzinie. Łatwo to pojmiesz, a zrozumiesz lepiej jeszcze skoro ci powiem, że od wczoraj zostałem wspólnikiem twego pryncypała.
— Ty... wspólnikiem Mortimera? ty? — zawołał Soliveau zdumiony!
— I dodam jeszcze — mówił dalej były nadzorca — że będąc jego wspólnikiem, mam nadzieję zostać zarazem wkrótce zięciem jego.
— Ach! winszuję ci, winszuję kuzynie! — wołał Owidyusz z gestem rozradowania. — Do pioruna! umiesz kierować swą łodzią znakomicie, jak widzę!
— Stanowisko moje w rodzinie Mortimera potężnym mnie uczyni, będę ci mógł dopomagać, albo cię zgubić, stosownie do twego postępowania. Jeżeli mi się podoba uznać cię za krewnego, uczynię to, lub nie uczynię. Bądź zatem posłusznym mej woli, nie ściągaj na siebie żadnej nagany, a oto co wzamian ci ofiaruję: Za miesiąc zostaniesz jednym z zarządzających fabryką, podwoję pensyę, jaką ci przyrzekł Mortimer, lecz staniesz się za to moją rzeczą, moją własnością, mojem narzędziem, nie mając innej woli nad moją. Jesteś ambitnym, przewyższę twoje nadzieje... Lubisz pieniądze, ja cię bogatym uczynię! No jakże, przyjmujesz?
— Czy przyjmuję? — zawołał Soliveau z zapałem — ależ bez wahania; tem więcej, iż jestem pewien, że dotrzymasz słowa. Ty także jesteś ambitnym, ja to odgaduję, potrzebujesz mego milczenia, mego posłuszeństwa, mego współdziałania być może. Dlaczego? — nie wiem i badać nie chcę. To mnie nie obchodzi. Oddaję ci się z duszą i ciałem, jestem twym niewolnikiem, twym „potępieńcem,“ jak mówią na bulwarach. Cóż więc robić mi każesz?
— Obecnie nic przed naszem wylądowaniem w New-Jorku, prócz tego, że masz mnie nie znać zupełnie.
— Zgoda! lecz przykro mi będzie nie módz z tobą rozmawiać.
— Gdy będę potrzebował z tobą mówić, przyjdę sam do ciebie. Nie zapominaj jednak, że w dniu, w którymbyś się zechciał wyzwolić ze ślepego dla mnie posłuszeństwa, oszczędzać cię nie będę. Odnajdę Ireneusza Bosse i każę mu napisać do Dijon i do Paryża.
— Milcz, milcz — wołał błagalnie Owidyusz.
— Skoro sprawiedliwość francuska dowie się, że pewien Soliveau, poszukiwany za kradzież, przebywa w Ameryce — mówił Jakób dalej — zażąda wydania cię i otrzyma to bezwątpienia. Powiadomiony o tem Mortimer wydalić cię każę, czegobyś, sądzę, nie życzył sobie.
— Dlaczego mi grozisz, skorom ci przysiągł posłuszeństwo? — pytał Owidyusz.
— Ja ci nie grożę, ale uprzedzam tylko, ażeby żadni chęć wyzwolenia się z pod mojej władzy nie drażniła twego umysłu...
— Bądź spokojny, posłusznym ci będę.
— Dobrze. Pod tym jedynie względem zapomnę, żeś zniesławił nazwisko Soliveau, będące nazwiskiem mej matki. A te raz, gdyśmy zawiązali ugodę, mówmy o czem innem. Jakież ci dają pożywienie tu, w drugiej klasie?
— Nędzne nad wyraz — odparł Owidyusz żałosnym tonem. — Kucharz robi oszczędności na naszych pokarmach, użyte do nich produkta są najgorszego gatunku, a drogo za nie płacić sobie każą.
Jakób dobył z kieszeni dwanaście luidorów.
— Pożywiajże się lepiej — rzekł — kładąc je w rękę Owidyusza.
— Dziękuję ci, kuzynie, dziękuję! — wołał tenże rozpromieniony.
— Pamiętaj, że po raz ostatni wolno ci jest nazywać mnie kuzynem, z wyjątkiem, gdy się znajdziemy zupełnie sami.
— Nie zapomnę o tem.
— Liczę na to — rzekł Jakób Garaud — i odszedł, aby połączyć się z Mortimerem i Noemi w salonie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.