Podpalaczka/Tom II-gi/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XXIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

— Jak ona wyglądała? — pytał Lucyan dalej.
— Była to piękna, sina kobieta, o wielce sympatycznem obliczu — odrzekł artysta. — Głębokie cierpienie wstrząsało nią natenczas do głębi.
— Zaprzeczała więc swej zbrodni?
— Jaknajsilniej; utrzymywała, że jest niewinną ofiarą fałszywych pozorów.
— Być może, iż nie kłamała — rzekł Lucyan.
Jerzy z Edmundem spojrzeli z zaciekawieniem na mówiącego.
— Mimo to skazano ją — ozwał się Castel.
— To nie dowód — odpowiedział Labroue; — w iluż wypadkach znajdujemy błędy ludzkiej sprawiedliwości?
— Wszystko składało się na jej obwinienie — mówił artysta — mnóstwo widomych faktów ją obciążało.
— A jeśli te fakta były kłamliwemi? — ciągnął Lucyan dalej; — czyś pan z uwagą czytał akta procesu?
— Czytałem, chcąc się przekonać, czy ta kobieta była winną w rzeczy samej.
— I po przeczytaniu, jakież powziąłeś przekonanie?
— Że mogła być winną.
— Mogła — powtórzył Lucyan, kładąc brzmieniem głosu nacisk na tym wyrazie. — Nie stwierdzisz pan jednak stanowczo jej winy i gdybyś należał do grona sędziów jestem pewny, że wydałbyś wyrok przeciwny temu, jaki wygłoszonym został.
— Być może — rzekł Edmund — to prawdopodobne.
— Ja panie czytałem akta tego procesu po kilkakroć razy — mówił Labroue — ciotka moja zachowała z owych czasów dzienniki, w których wszystko to szczegółowo opisanem było a jestem najmocniej przekonany, że oskarżona nie brała udziału w tej sprawie. Moja ciotka również mnie zapewniała iż wbrew wszelkim pozorom nie wierzy w winę Joanny Fortier.
— Ach! — ozwał się Jerzy — ta nieszczęśliwa nazywała się więc Joanną Fortier?
— Tak — odrzekł Lucyan, zwracając się do Edmunda — przypominasz pan sobie — dodał — na czem ona opierała swoją obronę?
— Pamiętam doskonale. Pewien nędznik, nadzorca fabryki w Alfortville prześladował ją swemi miłostkami, obiecując jej majątek pańskiego ojca, skoro mu będzie wzajemną, chciał z nią opuścić Francyę wraz z ukradzionemi pieniędzmi. Ów człowiek nazwiskiem Jakób Garaud, pisał list do niej, jak utrzymywała, list, w którym zajdował się niezaprzeczony dowód zbrodni długo naprzód przez niego obmyślanej i dokonanej. Listu tego jednakże dostarczyć nie była w stanie.
— To prawda — ozwał się Labroue — mimo to bądź pan pewnym, że list ów istniał. Nie ta kobieta, ale nadzorca Garaud był podpalaczem, mordercą, złodziejem.
— Zapominasz pan, że ów człowiek stał się ofiarą własnego poświęcenia...
— Gdzież na to pewnik, gdzie dowód? Ja w tę śmierć jego nie wierzę, równie jak moja ciotka nie wierzyła w nią bynajmniej.
— W pewnych razach przypuszczenia na pewnik przyjąć potrzeba.
— Nie, nie!— zawołał Lucyan żywo — w obecnym wypadku zaprzeczam temu; podzielam w tym razie przekonanie mej ciotki najzupełniej. Zaprzysiągłem odkryć prawdziwego mordercę mojego ojca, i oczyścić tą nieszczęśliwą istotę, tak niewinnie skazaną.
— Lecz na co to odkrycie obecnie przydać się może? — rzekł Edmund — dwadzieścia jeden lat upłynęło od chwili popełnienia zbrodni, istnieją przepisy, wobec których prawo bezwładnem się staje.
— To mnie nie obchodzi!.. Jeżeli sprawiedliwość ludzka nie przyjdzie mi z pomocą, obejdę się bez niej, sam karę złoczyńcy wymierzę.
— Lecz czy pan jesteś przekonanym, że Joanna Fortier dotąd żyje jeszcze?
— Nie wiem, zbadam to jednak.
— Ja ci w tem dopomogę — rzekł Jerzy. — Mając stosunki z osobistościami zajmującemi różne stopnie w hierarchii sądowej, łatwiej mi będzie w tym względzie pozyskać wiadomość.
— Wdzięcznym ci niewymownie pozostanę — odparł Labroue.
— Rzecz zatem ułożona i postanowiona.
— Tak, lecz dość już mówiliśmy o tem, co mnie zbliska obchodzi — mówił syn inżyniera — pomówmy nieco o tobie mój Jerzy. Jestżeś zadowolonym z obranego zawodu?
— O ile nim być można. Zacny opiekun mój jest zarazem najlepszym mym przyjacielem; klijenci nawiedzają mój gabinet dość często, pracuję z powodzeniem, czegóż życzyć mam więcej?
— Żony — rzekł żartobliwie Labroue.
— Żony — powtórzył Jerzy, śmiejąc się głośno — czas jeszcze ku temu. Zresztą zdaje mi się, że idąc śladem mego opiekuna, zostanę kawalerem. Potąd przynajmniej w celibacie nie przykrzy mi się bynajmniej. A jak tam z twem sercem Lucyanie?
— Co do mnie, rzecz inna — odparł Labroue, mocno zarumieniony — zanim pomyślę o małżeństwie potrzeba wprzódy zdobyć stanowisko.
— Pomimowolnie przyznaj jednakże, więzłeś w sidłach amora — zawołał Jerzy — spostrzegłszy zakłopotanie przyjaciela.
— No tak... skoro mnie badasz koniecznie.
— Do licha, możeś już narzeczonym?
— Nie przeczę, i to właśnie przyczyna jaka mi nakazuje znaleść grunt stały dla siebie. Łucya, to młode dziewczę, które kocham, jest równie jak ja ubogą; sierota, bez rodziny, została wychowaną w przytułku miłosierdzia. Dusza to jednak czysta, serce złote, a dobroć prawdziwie anielska; obok czego pracowitą jest jak pszczoła!
— Kochasz ją zatem?
— Całem sercem i duszą! bez niej nie istnieje dla mnie szczęście na świecie.
— Miej nadzieję, że miejsce wkrótce otrzymasz w fabryce i będziesz mógł urzeczywistnić swoje marzenia. Zapraszam się naprzód na twe zaślubiny.
W chwili tej, weszła Magdalena oznajmując, że obiad na stole.
Wszyscy trzej udali się do jadalni.
Przy wesołej pogadance obiad przeciągnął się blisko do jedenastej wieczorem.
— Nie trać odwagi i rachuj na nas — mówił Jerzy, żegnając uściśnieniem ręki towarzysza młodości.
Labroue wyszedł od młodego adwokata z sercem pełnem otuchy; wszak o ile on czuł się rozradowanym, o tyle Łucya była smutną. Siedząc schylona nad szyciem, oczekiwała powrotu narzeczonego niecierpliwie, a oczekiwanie to wreszcie w trwogę się zmieniło.
— Czyliżby jakie nieszczęście spotkać go miało — zapytywała siebie ze drżenie®, przerywając robotę.
Z uderzeniem w, pół do dwunastej, dzwonek zadźwięczał przy bramie, a jednocześnie stąpanie dało się słyszeć na wschodach. Kroki te zbliżały się szybko w stronę piętra przez nią zamieszkiwanego.
Podbiegła ku drzwiom.
— Czy to pan, panie Labroue? — zapytała zcicha.
Głos jej drżał, zaledwie z piersi dobyć go zdołała.
— Ja! droga Łucyo — odpowiedział.
Obawa dziewczęcia zniknęła.
— Ach! jakże byłam niespokojną, ileż się obawiałam...
— Zkąd, czego?
— Nigdy nie powracałeś tak późno, wyobrażałam sobie że spotkał cię jakiś straszny wypadek.
— Uspokój się droga, źle ci się zdawało, otóż przeciwnie, przynoszę pomyślniejszą wiadomość. Pozwolisz mi wejść do siebie, abym ci wszystko to opowiedział?
— Wejdź, będę słuchała cię, szyjąc.
— Pracujesz tak późno w noc — rzekł Lucyan — prosiłem cię ażebyś tego nie czyniła..
— Twoja w tem wina, musiałam się zająć czemśkolwiek, oczekując na ciebie. Lecz siadaj i opowiadaj. Widziałeś się z twoim dawnym kolegą panem Darier?
— Widziałem, przyjął mnie jak prawdziwy przyjaciel.
— I zatrzymał cię na obiedzie?
— Tak, wprost wracam od niego.
— Jakże... obiecał wynaleść jakie zajęcie?
— Przyrzekł, i jestem pewien, że dotrzyma słowa.
— Jak prędko ustąpić to będzie mogło?
— W ciągu miesiąca otrzymam miejsce dyrektora robót w fabryce pewnego bogatego przemysłowca, otwierającego wielkie warsztaty mechaniczne w pobliżu Paryża, z którym Jerzy żyje w stosunkach ścisłej przyjaźni.
Łucya klasnęła w ręce z radością.
— Ach! jakżem szczęśliwa — wołała z uciechą. — Miałam dobre przeczucie, namawiając cię, abyś się udał do pana Darier. A teraz rozejdźmy się, reszta pogadanki na jutro — dodała — pora spóźniona, nie należy nasuwać powodów do plotek naszym sąsiadom.
Lucyan wstał z krzesła. Łucya zbliżywszy się pochyliła czoło ku niemu.
— Dobranoc mój drogi — wyrzekła.
Młodzieniec dotknął ustami czoła dziewczyny.
— Dobranoc — odpowiedział — śpij myśląc o mnie.
— Przyrzekam ci to, do jutra zatem...
— Do jutra!
Tu rozdzielili się myśląc, iż jeżeli przyszłość ziści ich nadzieje, to wkrótce nierozłączą się z sobą już więcej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.