Podpalaczka/Tom II-gi/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | II-gi |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jerzy, pochwyciwszy ręce Edmunda Castel, uścisnął je z uczuciem gorącej wdzięczności.
— Ach, jakżeś dobrymi — wołał — jakiemiż słowy mam ci wyrazić moją serdeczną podziękę? Powiedz mi jednak — dodał po chwili — ta kobieta, o której wspomniałeś, przyaresztowana przez żandarmów u mego wuja na probostwie de Chévry, a zajmująca miejsce na pierwszym planie twego obrazu, w czem ona zawiniła?
— Oskarżono ją o potrójną zbrodnię: kradzież, podpalenie i morderstwo — odrzekł artysta.
— Och! nieszczęśliwa! oddano ją w ręce sprawiedliwości bezwątpienia?
— Tak.
— Jakiż wyrok na nią wydanym został.
— Skazaną została na dożywotnie więzienie.
— Musiała zatem w rzeczy samej być winną?
— Zdaje się, skoro sędziowie zebrane dowody uznali za dostateczne do jej potępienia.
— Czy znasz nazwisko tej nieszczęśliwej?
— Wiedziałem je kiedyś, dziś zapomniałem, nie dziw, tyle lat od tego czasu upłynęło.
W chwili, gdy Edmund to mówił, u drzwi zadźwięczał głos dzwonka.
— Jeżeli to klijent przybywa do ciebie w jakiej sprawie — rzekł — wejdę do przyległego pokoju wypalić cygaro.
— Zostań, dowiemy się kto przyszedł.
Jednocześnie Magdalena oznajmiła przybycie jakiegoś nieznajomego.
— Dał bilet swój wizytowy? — zapytał Jerzy.
— Nie, panie, nie miał go przy sobie, powiedział tylko, że się nazywa Lucyan Labroue.
— Lucyan Labroue! — zawołał młody adwokat z radosnem zdziwieniem.
— Labroue? — powtórzył malarz, kryjąc zmieszanie.
— Tak, dawny szkolny kolega, przyjaciel, którego nie widziałem od lat sześciu: czy znasz go, opiekunie? — pytał Jerzy.
— Nie... znanem mi jest tylko to nazwisko.
— Pozwolisz mi więc przyjąć go w swej obecności?
— Nietylko pozwolę, ale proszę o to.
Służąca wyszła, a w chwilę później Lucyan ukazał się wre drzwiach gabinetu.
Jerzy podbiegł ku niemu z otwartemi ramiony.
— Lucyanie! drogi, kochany Lucyanie! — wołał i obaj młodzieńcy z jednako głębokiem wzruszeniem bratersko się uścisnęli.
— Ach! jakżeś dobrze zrobił, żeś przyszedł, jakżem szczęśliwcu że cię widzę! — powtarzał z niekłamaną radością Darier.
— I ja niemniej się cieszę — odparł Lucyan, składając następnie ukłon Edmundowi.
— Mój opiekun i przyjaciel — rzekł Jerzy — pan Edmund Castel.
— Znany rozgłośnie artysta-malarz, którego talent podziwiam i uwielbiam — odpowiedział Lucyan z powtórnym ukłonem.
— Podbijasz mnie pan, uderzając w mą słabą, stronę — odrzekł malarz z uśmiechem.
— Artyści lubią pochwały i ja nie jestem w tym razie wyjątkiem.
— Zamieszkujesz w Paryżu? — pytał Jerzy swego niegdyś towarzysza.
— Tak, od dwóch lat.
— Miałeś nieprzeparte powołanie do mechaniki, stoisz więc zapewne na czele jakiego zakładu?
— Niestety, nie.
— Dlaczego? z twojemi zdolnościami, z twoją inteligencyą?
— Zalety, jakie mi przyznajesz, nie posłużyły ku czemukolwiekbądź. Wegetuję z dnia nadzień. Zmuszony jestem dla utrzymania życia kopiować modele maszyn i plany.
— Czy podobna?
— Tak jest, na nieszczęście! a jednak nie brak mi odwagi i chęci do pracy.
— Czemużeś się nie starał gdzie o pomieszczenie?
— Ilekroć razy! wszystko nadaremnie; zrozpaczony niepowodzeniem, postanowiłem udać się do ciebie.
— Należało ci to oddawna uczynić. Chłopiec tak jak ty uzdolniony, winien rozwinąć skrzydła do lotu, a nie pełzać jak żółw z dnia na dzień. Przypominam sobie, że miałeś ciotkę...
— Tak, siostrę mojego ojca, zacną, świętą kobietę; zmarła wkrótce po ostatniem widzeniu się naszem.
— Nic po niej nie odziedziczyłeś?
— Kilka tysięcy frantów zaledwie, które posłużyły mi do ukończenia studyów.
— A, mój kochany — rzekł Jerzy — żałuję, że tak późno zgłaszasz się do mnie. Zajmę się natychmiast twym losem, a zajmę, bądź pewien, na seryo.
— Masz-że coś dla mnie na widoku?
— Tak.
— Cóż takiego?
— Jak uważałbyś — mówił młody adwokat — posadę dyrektora w wielkiej fabryce budowy maszyn i mechaniki zastosowanej do kolei żelaznych?
— Ależ to przechodzi moje nadzieje!
— Zatem będę się starał o to miejsce dla ciebie.
— We Francyi?
— Tak, w pobliżu Paryża. Siadaj — dodał, wskazując krzesło — opowiem ci rzecz całą.
— Inżynier-mechanik francuz, zbogacony w New-Jorku, wrócił do rodzinnego kraju z zamiarem otworzenia w nim warsztatów na wzór tych, jakie posiadał w Ameryce. Ów inżynier jest moim klijentem. Oddawszy mu ważną przysługę, mam prawo żądać wzamian dla ciebie w jego fabryce pomieszczenia. Buduje on obecnie olbrzymie warsztaty w Courbevoie nad brzegiem Sekwany, do których wkrótce potrzebować będzie wyborowych rysowników, mechaników, odlewaczy i wielu innych, celem rozpoczęcia robót, które wsławiwszy jego nazwisko w Ameryce, wsławią je również we Francyi. Upewniam, iż posada dyrektora fabryki zostanie przed Mymi tobie przeznaczona przez właściciela, pana Pawła Harmant.
— Pawła Harmant? — powtórzył Lucyan — byłżeby to ów wspólnik Mortimera z New-Jorku.
— On sam; widzę, że to nazwisko jest ci znanem.
— Komuż jest ono dziś nieznanem? Paweł Harmant wynalazł milczące maszyny do szycia, maszynę udoskonaloną do giloszowania, której pierwotną ideę powziął niegdyś mój ojciec, jak mi to ciotka opowiadała.
— A więc staniesz się prawą ręką tego zdolnego człowieka.
— Ach, mój kolego, jeśli to dla mnie uczynisz, jakże wdzięcznym ci pozostanę! — wołał Labroue.
— Zdaje mi się, iż rzecz uważać możesz za dokonaną — mówił dalej Jerzy. — Wiem, iż żądania napływać będą, mam jednak nadzieję, iż moje utrzyma się przed innemi. Pozwól mi więc działać i ufaj. A teraz przedewszystkiem zostajesz u mnie na obiedzie.
— Lecz... — zaczął Lucyan.
— Żadnych wymówek! — przerwał Darier — wykluczam wszelkie tłumaczenia z twej strony. Jutro wynagrodzisz czas dzisiaj stracony. Zatrzymuję cię i rzecz skończona!
— Zgadzam się na to, drogi mój Jerzy, zgadzam z prawdziwą radością — rzekł Labroue.
Młody człowiek zadzwonił; służąca ukazała się w progu.
— Jedno nakrycie więcej, Magdaleno — rzekł do niej. — Powiększ liczbę potraw, a zarazem do poprzednio zadysponowanego obiadu dodaj dwie butelki szampana.
Po wyjściu służącej rozmowa zawiązała się nanowo.
— Mówiłeś pan przed chwilą, panie Labroue, że twój ojciec był wynalazcą? — zapytał Jerzy Castel.
— Tak, panie.
— Byłżebyś więc synem Juliana Labroue, właściciela spalonej fabryki przed dwudziestoma laty?
— Tak, mój nieszczęśliwy ojciec został zamordowany w czasie pożaru.
— Twój ojciec zamordowany? — zawołał Jerzy z zdziwieniem — nie opowiadałeś mi nigdy o tym strasznym wypadku...
— Ponieważ sam o nim naówczas nie wiedziałem. W latach mojego dzieciństwa i w pierwszych chwilach młodości ukrywano to przedemną, by nie wywoływać gwałtownego wstrząśnienia. Dowiedziałem się o strasznej tej prawdzie na krótko przed śmiercią mej ciotki. Pan znałeś mojego ojca? — zapytał, zwracając się do Edmunda.
— Nie widziałem go nigdy, słyszałem jednak, równie jak wszyscy natenczas, o ponurej tragedyi w Alfortville, a nazwisko powszechnie szanowanego Juliana Labroue w-yryło się w mojej pamięci.
Szczególny zaiste zbieg okoliczności — myślał w duchu artysta — czyniący syna ofiary najszczerszym przyjacielem syna morderczyni.
— Zbrodniarz więc został ukaranym? — zapytał Jerzy.
— Kobieta oskarżona o podpalenie i morderstwo skazaną została na dożywotnie więzienie — odrzekł Labroue.
— Kobieta?!
— Tak; po spełnieniu tych zbrodni uciekła z Alfortville, została jednak schwytaną na probostwie wioski, położonej o kilka mil od Paryża.
Jerzy rzucił na Edmunda Castel badawcze spojrzenie.
— W samej rzeczy — odrzekł artysta, zrozumiawszy ów gest. — Kobieta, o której mówi pan Labroue, jest tą samą, o której mówiłem ci przed godziną, tą, którą umieściłem na pierwszym planie obrazu dla ciebie przeznaczonego.
— A więc — zawołał żywo Lucyan — pan widziałeś tę kobietę?
— Nietylko widziałem, ale z nią mówiłem.
— Gdzie?
— Na probostwie de Chévry, u zacnego księdza Langier, wuja Jerzego.