<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XXI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Lucyan po spożyciu jak zwykle śniadania w mleczarni, poszedł odnieść wykończone rysunki mechanikowi zamieszkałemu przy ulicy Issy, gdzie otrzymał nową robotę. Następnie by dotrzymać danego Łucyi przyrzeczenia, postanowił udać się do sali sadowej pałacu Sprawiedliwości, by z umieszczonej tamże listy porządkowej adwokatów, powziąść wiadomość czyli Jerzy Darier zamieszkuje w Paryżu.
Wszedłszy tam, prosił pierwszego z napotkanych urzędników o objaśnienie w tym względzie.
— Pytasz pan o Jerzego Darier — rzekł zagadniony — ależ to jeden z najbardziej kochanych przezemnie kolegów, znam go doskonale i natychmiast adres panu udzielę.
To mówiąc, wyjął notatnik z kieszeni i przeczytał:
— Ulica Bonapartego nr. 19.
Podziękowawszy uprzejmie, Lucyan wyszedł z pałacu.
Zegar wieżowy wskazywał piątą.
— Powinienem zastać go w domu o tej porze — rzekł — ulica Bonapartego w pobliżu. Łucya ma słuszność; źle uczyniłem odsunąwszy się od tego, który mi tyle przyjaźni okazywał. Być może iż on wart więcej na|-innych, nie zmienił się jak tamci.
I ucieszony myślą zobaczenia towarzysza młodości, szedł w stronę ulicy Bonapartego.
Dnia tego Jerzy Darier na krótko ukazał się w pałacu Sprawiedliwości. Mając bronić sprawy w szóstej Izbie sądowej wrócił do swego mieszkania gdzie rozpatrywał akta, na mocy których miał wkrótce wnosić obronę. Dźwięk dzwonka przerwał mu jego pracę, a stara służąca oznajmiła przybycie Edmunda Castel.
Młody adwokat wybiegł z pośpiechem na spotkanie opiekuna, który był razem najlepszym jego przyjacielem.
Edmund nie był już owym młodzieńcem, jakiego widzieliśmy przed laty dwudziestu dążącego drogą ku probostwu de Chévry. Obecnie miał lat przeszło czterdzieści, lecz mimo iż włosy gdzie niegdzie mu posrebrniały, rysy twarzy zachowały dawną otwartość, wesołość i szczerość. Szczupły i zręczny, szedł z podniesioną głową patrząc w świat pogodnie. Przy wykwintnym sukiennym garniturze widniała mu w butonierce wstążeczka Legii honorowej.
— Jakiż gość rzadki, a upragniony! — wołał biegnąc ku niemu Jerzy — dwa tygodnie mój opiekunie niewidzieliśmy się z sobą.
— Nie miałem czasu — odrzekł artysta — wykończałem obraz, lecz ty mogłeś był przyjść do mnie, ulica Bonapartego nie jest zbyt odległą od ulicy Assas.
— Pragnąłem tego gorąco — rzekł młody adwokat — lecz byłem zarówno obarczony pracą.
— Przewidywałem to, a chcąc wynagrodzić owo długie niewidzenie się nasze, przychodzę do ciebie na obiad, jeżeli ci tem nie sprawię różnicy.
— Ach jak możesz mówić coś podobnego — zawołał Jerzy — dla przepędzenia z tobą chwil kilku, wszystko jestem gotów poświęcić.
— Rozkaż więc Magdalenie położyć dla mnie nakrycie, a razem i te ciastka z sokiem poziomkowym jakie ona przygotowywać tak wybornie umie.
Jerzy zadzwonił śmiejąc się wesoło. Stara służąca ukazała się w progu.
— Mój opiekun będzie dziś u nas na obiedzie — rzekł do niej.
— Biegnę więc przygotować leguminę z sokiem poziomkowym — mówiła uśmiechając się kobieta.
— Tak, tak, lecz pośpiesz proszę.
— Punktualnie o siódmej podam obiad i przyniosę dwie butelki tego starego wina, które pan Edmund tak lubi.
— Brawo, doskonale — zawołał Jerzy.
— A teraz — począł artysta gdy po odejściu służącej zostali sami — teraz skorom obłatwił się z pilniejszemi robotami, zasiądę do wykończenia obrazu namalowanego przed dwudziestu laty, do którego zaczerpnąłem temat w czasie mej bytności u twego nieodżałowanego wuja, proboszcza w Chévry.
— Obrazu stojącego na stalugach w kącie pracowni twej opiekunie, szarem płótnem nakrytego? — pytał Jerzy.
— Tak.
— Powiedz mi, dlaczego go ukrywasz?
— Nie ukrywam bynajmniej, nie pokazuję tylko, ot! wszystko. Jest to jedna z pierwszych prób moich w malarstwie, a ztąd w niektórych punktach niedokładną być może; właśnie chcę to wszystko poprawić, wyrównać, poczem niech oglądają. Ale — dodał po chwili — będę cię prosił o wyświadczenie mi małej przysługi.
— Rozkazuj proszę.
— Przechowywasz o ile mi wiadomo, ze czcią religijną, jako drogie wspomnienie lat dziecięcych, małego tekturowego konika?
— Tak, jest to pamiątka po mej ukochanej matce, obdarzyła mnie tą zabawką gdy byłem maleńkim — mówił Jerzy — chowam go zatem jak drogą relikwię. Stoi tam na kolumnie, pokryty krepą żałobną.
— Prosiłbym cię, abyś mi użyczył na czas krótki tej drogiej pamiątki.
— Potrzebujesz jej?
— Tak.
— Do czego?
— Do mego obrazu.
Młody adwokat stanął zdumiony.
— Cóż może przedstawiać ów obraz? — zapytał po chudli.
— Wzruszającą i dramatyczną scenę. Żandarmi przychodzą wyzwać młodą kobietę z domu, do którego się schroniła, oskarżona o zbrodnię. Grupa ułożona jest porywająco, otoczenie z licznych osób złożone. Na głównym planie znajduje się przyaresztowana kobieta, mer, żandarmi i strażnicy wiejscy; umieściłem zarówno na tem płótnie twą matkę, twego wuja i ciebie nakoniec, drogi mój Jerzy — opowiadał artysta.
— Mnie? — zapytał ze zdziwieniem syn Joanny Fortier.
— Tak, ciebie, który wyrokiem zdajesz się błagać sprawiedliwości o łaskę dla nieszczęśliwej.
— To się rzeczywiście zdarzyło? miało to miejsce?
— Tak.
— I ja tam byłem
— Byłeś.
Mówiąc to wszystko, Edmund Castel miał wzrok utkwiony w młodego adwokata, śledząc na jego twarzy Rażenie, wywołane temi słowy.
Jerzy słuchał wszystkiego ze zdumieniem, lecz obojętnie: nie drgnął żaden muskuł w jego twarzy.
— To dziwne! — wyrzekł — utrzymują powszechnie, że wrażenia, otrzymane w latach dziecięcych, niezatartemi pozostają. Ze mną wszelako inaczej się stało. Nic nie pamiętam z tego, co opowiadasz, nic... wszystko zniknęło. Ileż lat mogłem mieć natenczas? — zapytał po chwili.
— Pół czwarta roku.
— A więc dwadzieścia jeden lat upłynęło od owej chwili.
— Nic sobie nie przypominam z owego dziecięcego wieku.
— Sięgnij myślą wstecz, głęboko...
— Nadaremnie! panuje noc, ciemność, najzupełniejsza ciemność!
— Posłuchaj więc — zaczął Edmund Castel. W ogrodzie, gdzie odbywała się ta scena, stałeś przy swojej matce, trzymając w ręku konika, a ponieważ na obrazie pragnę zachować najściślejsze szczegóły tego zdarzenia, potrzebuję zatem pomienionej zabawki, by ją odszkicować z natury.
— Przyniosę ci ją sam — rzekł Jerzy.
— Wdzięcznym ci pozostanę.
— Sądząc po tem, co mi opowiedziałeś przed chwilą — zaczął młody adwokat — portret mojej matki, wuja i twój znajdują się na tym obrazie?
— Tak, i twój zarówno, mój Jerzy.
— Czy masz zamiar sprzedania go po wykończeniu?
— Dlaczego pytasz mnie o to?
— Ponieważ, nie posiadając żadnej z prac twoich, kupiłbym chętnie ów obraz, mający dla mnie wartość wyższą nad dzieło sztuki, bo pamiątkową wartość.
— Jesteś więc, jak widzę, bogatym — odrzekł u uśmiechem artysta; — wiesz bowiem, że ja swe prace bardzo wysoko cenię.
— Wiem o tem — odparł młodzieniec — lecz wiem obok tego i to także, iż w tym razie postąpisz ze mną jak z przyjacielem, względnym się dla mnie okażesz.
— Hm... hm... — mruknął Castel — będzie to obraz znakomitej wartości.
— Jak wszystkie twe prace, opiekunie.
— Hm... hm... cenię go wyżej... wyżej nad inne.
— Proszę więc, oszacuj go, chciałbym ci zań odrazu zapłacić, a gdyby było potrzeba, zakredytujesz mi cośkolwiek, wszak prawda?
— Ależ ten nabytek zrujnować cię może...
— Nie obawiaj się, siłą pracy potrafię zapełnić uczynioną w dochodach szczelinę.
— Ach, dziecko, ty dobre, prawdziwe dziecko! — zawołał artysta, wybuchając śmiechem. — Nie odgadujesz więc, że ów obraz przeznaczam dla ciebie, że jeśli go chcę wykończyć starannie, to jedynie w celu, aby go tobie ofiarować?
— Drogi, ukochany, najmilszy opiekunie! — zawołał uradowany młodzieniec, rzucając się w objęcia Edmunda.
— Chciałem ci zrobić niespodziankę — mówił tenże wesoło — i dobrze mi się to udało. W dniu, w którym go ukończę, obraz znajdzie się u ciebie. Przygotuj więc dlań miejsce w salonie.
— A rychło go ukończysz?
— Ściśle czasu oznaczyć nie mogę, zważ, iż nietylko nad tem pracuję; przypuszczam jednak, że mniej więcej za cztery lub pięć miesięcy.
— Pozwolisz mi jednak przed tem go zobaczyć?
— Ilekroć razy zechcesz odwiedzić moją pracownię.
— A zatem jutro...
— Dobrze, oczekiwać cię będę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.