Podpalaczka/Tom II-gi/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | II-gi |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXXI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Joanna, zapłaciwszy za obiad, wróciła do swego nowego mieszkania.
— Roznosicielką chleba... — powtarzała, idąc na najwyższe piętro. — Pięć godzin pracy codziennie... Zarobię trzy franki i bochenek chleba. Przez resztę godzin jednak wolną pozostanę i będę mogła użyć tego czasu na odszukanie mojego syna. O! jak mi ta zwłoka do jutra długą się być wydaje!
Wczesnym wieczorem udała się na spoczynek, a mimo doznanych wzruszeń, sen nią wkrótce owładnął. Wstawszy nazajutrz równo ze świtem, uczuła się znacznie pokrzepioną na siłach. Punktualnie o siódmej poszła do piekarni na ulicę Delfinatu. Zastała tam gospodynie, zajętą gatunkowaniem bułek i chleba. Lugduńczyk nie zapomniał danej obietnicy. Skoro tylko wdowa ukazała się w progu, pani Lebret, oczekująca na roznosicielkę z najwyższą niecierpliwością, powitała ją uprzejmym uśmiechem.
— Pani to jesteś zapewne, o której mówił nam wczoraj nasz terminator? — spytała.
— Tak, ja to właśnie.
— Chcesz pani objąć miejsce roznosicielki?
— Życzyłabym sobie...
— Czyś pani dotąd nie pełniła tego obowiązku?
— Nigdy jeszcze. Mam jednak nadzieję, że dobra wola zastąpi wprawę; będę się starała usilnie, ażeby panią zadowolnić.
— Myślę, iż zobopólnie będziemy z siebie zadowolone.
— Przyjmujesz mnie więc pani? — pytała Joanna.
— Przyjmuję... choćby czasowo, na próbę. Gdzie pani mieszkasz?
— Ulica Sekwany, numer 24. Przybyłam ze wsi, gdzie cd bit trzech zamieszkiwałam.
— Jesteś pani zamężną?
— Jestem wdową.
— To objaśnienie jest dostatecznem. Powierzchowność pani starczy mi za wszelkie poświadczenia. Nazwisko pani?
— Eliza Perrin.
— Zatem, Elizo, od jutra zaczniesz pełnić swój obowiązek. Dziś moja służąca oprowadzi cię po mieszkaniach klientów, według udzielonych adresów, ażebyś wiedziała, którzy biorą na kredyt, płacąc miesięcznie, a którzy natychmiast przy odbiorze chleba należność uiszczają. Przy dobrej chęci i bystrości umysłu, jakie widzę, że posiadasz, wkrótce obeznasz się z tą całą manipulacyą.
— O której godzinie mam do sklepu przychodzić?
— O szóstej rano.
— Będę przybywała raczej wcześniej, niż później.
— Mimo, że niektórzy z naszych konsumentów mieszkają daleko, będziesz musiała przychodzić tu jeszcze o 9-ej godzinie dla zdania mi rachunku. Następnie po raz drugi musisz przyjść o piątej wieczorem, ponieważ mamy w tym obrębie miasta domy i restauracye, gdzie wcześniej wydają obiady. Ta robota jednak nie potrwa długo, zajmie ci ona najwyżej około dwóch godzin.
— Dobrze, pani.
— Pobierać za to będziesz trzy franki dziennie i dwa fanty chleba; to cena przez nas dla roznosicielek ustanowiona.
— Zgadzam się na nią.
— Przyjdź zatem dzisiaj w południe, moja służąca zaprowadzi cię do klientów, którzy kupują chleb rano i do tych, którzy potrzebują go wieczorem.
— Przyjdę w południe nieodmiennie.
— Oto — wyrzekła pani Lebret, dobywając z szufladki sztukę dziesięciofrankową — przyjmij odemnie na szczęśliwy początek.
Joanna, zarumieni wszy się, podziękowała i odeszła uradowana.
W południe przybyła do piekarni, gdzie miejscowa służąca już na nią oczekiwała. Poszły razem i wdowa Fortier notowała sobie w pamięci wszystkich klientów, odbierających chleb rano. Następnie poszła powtórnie wieczorem z taż samą suchą i gniewliwą dziewczyną, którą widzieliśmy przybywającą do odźwiernej domu, gdzie Łucya zamieszkiwała, poczem, odebrawszy od pani Lebret polecenia na dzień następny, wróciła do siebie. Joanna nie mogła w domu obiadować; całodzienna praca, oraz zamierzone poszukiwania, nie pozwoliły jej kuchnią się zajmować. Widząc, iż w Gospodzie piekarzów potrawy nie były nazbyt drogiemi, tam stołować się postanowiła. Spotkawszy lugduńczyka, dziękowała mu gorąco za udzieloną sobie pomoc w tej sprawie.
— Nie uczyniłem nic tak wielkiego — mówił chłopiec — cieszy mnie, żem ci mógł być użytecznym, matko Elizo.
I odtąd nazwa matki Elizy została nadaną Joannie w piekarni, gdzie uważano ją jako jedną ze swoich.
Nazajutrz rano, o oznaczonej godzinie, wdowa była na stanowisku. Czas był pogodny, lecz zimny. Nowa roznosicielka wołała wziąć pudło z chlebem na plecy, niż pchać przed sobą wózek, i przyodziana długim fartuchem z błękitnego płótna, z nożem wiszącym u pasa, rozpoczęła obchód swych konsumentów. W książce adresowej wpisała sobie drogowskaz, aby jaknajmniej tracić czasu na poszukiwania. Ulica Bourbon była najbardziej oddaloną, zostawiła ją więc sobie na ostatek. Przybyła tam o w pół do dziewiątej.
— Otóż znów nowa roznosicielka! — zawołała, ujrzawszy ją odźwierna.
— Tak jest — odrzekła z uśmiechem Joanna; — miej pani jednak nadzieję, że ta długo pozostanie...
— Będziemy zadowoleni, jeżeli codzień tak punktualnie, jak dzisiaj chleb dostarczycie.
— Będę się starała; a teraz proszę wskazać mi piętra, na które mieszkańcom mam zanosić pieczywo.
Po otrzymanem objaśnieniu zaczęła obchodzić klientów.
Przybywszy na szóste piętro, ujrzała dwoje drzwi naprzeciw siebie, a nie widząc napisu, przystanęła rozmyślając, w które zapukać, gdy nagle Łucja ukazała się w progu.
— Ach! zapewne to chleb przynosisz mi pani? — spytała.
— Tak jest — odrzekła Joanna, olśniona pięknością dziewczęcia. — Bochenek dwufuntowy, nieprawdaż?
— Właśnie dwufuntowy, proszę, wejdź pani, zaraz zapłacę.
Wdowa weszła do stancyjki, w której porządek i czystość zwróciły jej uwagę. Przystanąwszy, wsparła się o poręcz krzesła, ciężko oddychając po przebyciu tylu pięter z ciężarem na plecach.
— Utrudziłaś się pani — wyrzekła Łucya, dając jej pieniądze.
— Tak, nieco. Długą przestrzeń przebyłam; jest to czynność, którą wykonywam raz pierwszy.
— Proszę, chciej pani usiąść na chwilę.
— Dziękuję, śpieszyć mi trzeba — odpowiedziała; — muszę zdać w sklepie rachunek, poczem powrócę do siebie.
Mówiąc to, Joanna jednak nie odchodziła; stała w miejscu, jak gdyby dziwną przykuta siłą, nie mogąc wzroku oderwać od uroczej1 postaci dziewczęcia.
— Nie przyzwyczaiłaś się pani jeszcze do rzemiosła roznosicielki — mówiła Łucya dalej.
— Tak, lecz wkrótce nawyknę do tego, mam nadzieję, iż nie zbraknie mi siły. Do widzenia!
— Do widzenia!
Wdowa, postąpiwszy parę kroków, zatrzymała się przy drzwiach, czuła, iż nogi jej jak gdyby wrosły w to miejsce... spojrzała wokoło po stancyjce. Dostrzegła maszynę do szycia i rozrzucone kawałki jedwabnych materyi.
— Pani jesteś szwaczką? — spytała.
— Tak, igłą na życie zarabiam.
— Co do mnie, nie potrafiłabym szyć sukien z tak drogich jedwabiów, jakie tu widzę. Pracujesz pani zapewne dla osób bogatych?
— W samej rzeczy — odpowiedziała Łucya — co nie przeszkadza mi i dla ubogich zarówno pracować po niższej cenie.
— Ach! pani jesteś dobrą, jak widzę.
— Rzecz najzwyklejsza... sądzę, iż każdy by to uczynił.
— Zatem pani codziennie chleb mi przynosić będziesz — spytało dziewczę, zmieniając rozmowę.
— Dopóki będę roznosicielką u pani Lebret, a mam nadzieję, że to potrwa dłużej.
— Jeżeli chodzenie po wschodach utrudza panią — mówiła szwaczka — zechciej zostawiać chleb u odźwiernej, która pani za niego zapłaci. Przechodząc, wezmę go sobie. Potrzebujesz pani powiedzieć tylko, że to chleb dla panny Łucyi.
Na wymówione to imię Jooanna pobladła, serce gwałtownie bić jej zaczęło.
— Ach! — szepnęła — pani nazywasz się Łucya...
— Tak.
— Piękne imię... imię, które lubię nad wyraz!
Jednocześnie Lucyan Labroue, posłyszawszy rozmowę w pokoju Łucyi, wyjrzał i wszedł. Spostrzegłszy go, Joanna się cofnęła.
— Do widzenia jutro! — wyrzekła — obrzucając dziewczę pełnem życzliwości spojrzeniem.