Podpalaczka/Tom IV-ty/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

— No! a teraz mów pan — poczęła, zwracając się do Owidyusza — czego żądasz?
— Powiedz mi pani, jak dawno zamieszkujesz w Joigny?
— Dwadzieścia siedem lat... Obecnie liczę rok czterdziesty pierwszy. Miałam, lat czternaście, gdy moi rodzice dom ten kupili, który teraz jest moją własnością.
— A od jak dawna trudnisz się pani wykarmianiem dzieci?
— Moja matka zajmowała się tem niegdyś... Ja jej dopomagałam... a gdy umarła, trudnię się tem dalej.
— Znasz więc zapewne wszystkie karmicielki w Joigny i okolicach.
— Wszystkie... co do jednej! Skoro nadejdzie pora szczepienia ospy dzieciom, spotykamy się u doktora, rozmawiamy z sobą...
— Znasz więc historyę niejednego dziecka, które gdy rodzice zań płacić przestali, odesłanem zostało...
— Ba! to bardzo często się zdarza, szczególniej w obecnych czasach, gdzie bywa są bardziej oszukiwaną niż kiedy.
— Czy nie wspominano pani o niejakiej Joannie Fortier?
Matka Noiret poczęła szukać w pamięci.
— Joanna Fortier... Joanna Fortier... — powtarzała. — Któż ona była?
— Była wdową.
— E! tysiące wdów takich spotykamy!... Jak dawno się to działo?
— Dwadzieścia jeden lat temu.
— Dwadzieścia jeden lat! Miły mój Jezu! — zawołała wieśniaczka — trzeba mieć pamięć, aby przypomnieć sobie nazwisko z tamtych czasów! Od lat dwudziestu przeszło przez moje ręce ze trzysta może niemowląt. Któżby tam zapamiętał nazwiska ich rodziców’ Jeżeli chodzi panu o ich wskazanie, tego ja dostarczyć nie mogę.
— Nie... mam o czemś innem jeszcze do pomówienia.
— Mów więc pan.
— Ta wdowa Fortier została zawyrokowaną przed dwudziestu jeden laty za potrójną zbrodnię: kradzieży, podpalenia i morderstwa.
— Wielki Boże! a to zbrodniarka! — wołała z oburzeniem wieśniaczka. — Była zapewne gilotynowaną?
— Nie, skazano ją na dożywotnie więzienie — odrzekł Soliveau. — Umieściła tutaj w Joigny u mamki kilkomiesięczną swą córkę.
— U kogo?
— Ba! gdybym wiedział, tobym panią o to nie pytał.
— Czekaj pan... czekaj! — wołała, zamyślając się, matka Noiret. — Kobieta, która została skazaną za kradzież, podpalenie i morderstwo...
— Aha! pamięć pani powraca, jak widzę.
— Tak... niegdyś mówiono o tem głośno w naszej okolicy.
— Nie przypominasz więc sobie pani, której z kobiet to dziecko powierzonem być mogło?
— Wiem, wiem... matce Frémy. Gniewało ją to, że trzyma u siebie dziecko takiej zbrodniarki, skutkiem czego traciła klientelę.
— A gdzież można znaleźć ową matkę Frémy? — pytał żywo Owidyusz.
— Gdzie znaleźć ją? na cmentarzu. Zmarła, nieboga.
Po błysku nadziei, Soliveau odebrał cios nieprzewidziany.
— Umarła? — powtórzył — lecz miała może krewnych, którzy mogliby mnie objaśnić, co się stało z tem dzieckiem?
— Nie miała nikogo z rodziny, prócz jedynaka syna, wielkiego ladaco, który utopił się w Yonnie.
— Wszystko więc z rąk mi się wymyka! — szepnął Owidyusz zniechęcony.
— Jesteś pan, być może, ojcem tego dziecka? — pytała wieśniaczka, spoglądając z pod oka na przybyłego.
— Bynajmniej, lecz potrzebuję wiedzieć, czy żyje córka Joanny Fortier. Nie mogłażbyś pani w tem mnie objaśnić?
— Nie... nie pamiętam, co matka Frémy uczyniła z tem dzieckiem.
— Żadnych więc nie będę mógł tu zaczerpnąć wskazówek?
— Udaj się pan do mera. Przyjmując dzieci na wykarmienie, podpisujemy tam zwykle deklaracye. Nie chcąc którego z nich trzymać nadal, idziemy również do niego, składamy zeznanie, a wtedy mer wydaje upoważnienie do złożenia niemowlęcia w przytułku dla opuszczonych dzieci.
— W podobnym wypadku — pytał Owidyusz — czy wymieniacie przedmioty, znajdujące się przy dziecku, z których je kiedyś poznaćby można?
— Tak, panie. Wymieniamy znaki na bieliźnie, szczególne znaki dziecka, imię jego ojca i matki, jeżeli je znamy, nazwisko mamki i datę oddania malca do przytułku.
— Dziecko, o którem mówię, miało Łucya na imię. Do tego imienia dołączono więc zapewne nazwisko Joanny Fortier i matki Frémy, jego karmicielki?
— Tak.
— A więc dziękuję pani za udzielone objaśnienia. Proszę to przyjąć odemnie, jako wynagrodzenie za sprawiony kłopot z mej strony.
To mówiąc, Soliveau wręczył wieśniaczce sztukę dziesięciofrankową.
— Nie odmawiam przyjęcia — rzekła, chowając pieniądz do kieszeni — ale nie uczyniłam z mej strony nic tak wielkiego.
Owidyusz odszedł uradowany.
— No! teraz reszta łatwo już pójdzie — powtarzał, zacierając ręce. — W przytułku dla dzieci powiedzą mi...
Nie skończył zdania i po chwili uderzając się w czoło, zawołał:
— Jakżem bezrozumny! to, o czem wiem, do niczego mnie nie doprowadzi. Chcąc zyskać odpowiedź, trzeba wymienić datę złożenia dziecka, znaki tak na bieliźnie, jako 1 osobiste, gdyby takowe istniały. Pomoc ze strony mera jest mi nieodwołalnie potrzebną. Ale udawać się do urzędu — powtórzył, marszcząc brwi z niezadowoleniem. — Zła sprawa do czarta! Joanna zbiegła z więzienia. W przypuszczeniu, że celem jej ucieczki było odnalezienie swych dzieci i że zgłosi się. tu, żądając wskazówek, rozesłano jej rysopis do policyi i merostw. Zaledwiebym rzucił to zapytanie, jużby sądzono, że jestem przez nią przysłanym; w przypuszczeniu, że wiem, gdzie ona się znajduje, przytrzymanoby mnie jako podejrzanego, co mogłoby zarazem zwrócić uwagę i na mój ostatni zamach. A to ładniebym się ubrał!... Co począć? — mówił, przystając w zadumie. — Gdybym choć tutaj znał kogo...
Tak rozmyślając, iść począł ze spuszczoną głową. Po chwili znowu przystanął, a następnie, jakby po wziąwszy postanowienie, szedł pewnym krokiem do urzędu mera. Przybywszy tam, zwrócił się do siedzącego za stołem młodego urzędnika.
— Czy nie mógłbyś mnie pan objaśnić — rzekł — kto był tutejszym merem w roku 1861 i 1862?
— Najchętniej — odparł zapytany. — ówczesnym merem był Duchemin, brat mojego ojca.
— Pełni on dotąd swe obowiązki?
— Nie, panie, uwolnił się ze służby.
— Zamieszkuje w Joigny?
— Nie, mieszka w Dijon, rodzinnym swym kraju.
— A więc jest moim współziomkiem! — zawołał Soliveau.
— Jakto? pan zatem, jak i ja również, pochodzisz z Côted’Or?
— Tak, panie.
— Pragnąc widzieć się z mym stryjem, masz zapewne jakiś do niego interes?
— Chciałem go właśnie prosić o drobne objaśnienie, odnoszące się do roku 1861 lub 1862 — wyrzekł Owidyusz.
— Możebym ja mógł je panu udzielić? Z przyjemnością to uczynię...
Soliveau milczał, namyślając się, co począć. Młody urzędnik miał nader sympatyczną powierzchowność. Mimo to wąchał się, czyli można mu było jasno postawić zapytanie. Obawa wzbudzenia podejrzeń zatrzymywała go w tym względzie. Owładnięty bojaźnią, miar już odejść, gdy drzwi się nagle otwarły, a w nich ukazał się mężczyzna o gminnej, pospolitej postaci i wszedł do biura. Spostrzegłszy wchodzącego, młody urzędnik zbladł nagle i powstał zmięszany.
— Ha! panie Duchemin — mówił przybyły podniesionym głosem, brutalnie — chcąc pana schwytać, trzeba aż tutaj przychodzić?
— Lecz panie... — jąkał młodzieniec.
— Nie ma żadnego lecz... Pan żartujesz sobie ze mnie... Ja tego nie ścierpię dłużej!...
— Ależ nie krzycz pan tak głośno, proszę... zaklinam — jąkał błagalnie Duchemin.
— Będę krzyczał, ile mi się podoba i tak głośno, jak zechcę. Jedyna to kara dla tych, którzy zasługują, by im jawnie wyrzucano ich sprawy. Mają to, co wywołali... Zapłać mi pan, a milczeć będę!
— Prosiłem, abyś pan był cierpliwym... zaczekał...
— Tak?... Sześć miesięcy już czekam... Przez sześć miesięcy pan mnie zwodzisz z tygodnia na tydzień, mimo, iż wiesz, że byłoby dość zanieść mi pańskie weksle do sądu, aby cię pochwycili żandarmi.
— Proszę o ostatnią zwlokę... Ulituj się pan... Zostaw mi czasu choć tydzień jeszcze...
— Zawracanie głowy! Co najwyżej, do jutra mogę zaczekać — wołał zaperzony wierzyciel. — Jeżeli jutro wieczorem nie oddasz mi pan tysiąca franków, jakie ci pożyczyłem, będąc przekonanym, że na wekslu był własnoręczny podpis twojego stryja, tak dobrze przez Ciebie naśladowany, daję ci słowo honoru, że godziny dłużej czekać nie będę. Nie udam się do twojej matki, by mi zapłaciła... nie! ale zaniosę te weksle do prokuratora i sądu! A więc do jutra w wieczór, panie Duchemin! Tu wyszedł wściekły, trzasnąwszy drzwiami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.