<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Kiedyż więc rozpoczniemy pierwsze nasze posiedzenie? — pytała Marya dalej:
— Pojutrze... jeśli to pani nie uczyni różnicy.
— Dobrze... przybędę około drugiej w południe, a teraz uciekam.
— Czemu tak prędko?
— Ponieważ przeszkadzam panu w jego pracy.
— O! nie... bynajmniej. Gdy pani weszłaś, miałem właśnie odpocząć nieco. Proszę więc... zechciej mi poświęcić chwil parę na miłą pogadankę.
— Chętnie... lecz o czem mówić będziemy?
— O pani.. Jestżeś zadowoloną ze swego pobytu w Paryżu?
— Tak, dosyć... Wyobrażałam sobie jednak, iż to miasto jest weselszem, bardziej ożywionem...
— Żałujesz więc pani Ameryki?
— Są chwile w rzeczy samej, gdzie radabym widzieć jej piękne niebo, jej świetną, bogatą przyrodę.
— New-Jork jest rodzinnem miastem pani... nieprawdaż?
— Tak panie... przy urodzeniu, utraciłam matkę, która była piękną i dobrą jak anioł, o czem mi często mówi mój ojciec.
— Lecz ojciec pani nie jest amerykaninem? — mówił Edmund dalej, badając niepostrzeżenie dziewczynę.
— Nie... on jest francuzem, pochodzącym z Burgundyi. Mój dziadek, ojciec mej matki, Jan Mortimer, odkrywszy w nim znakomite mechaniczne zdolności, uczynił go swoim wspólnikiem, oddając mu zarazem swą córkę za żonę.
— Dziadek pani był sławnym wynalazcą?
— O! tak... tak panie. Zarówno on, jak i mój ojciec poczynili znakomite odkrycia w dziedzinie mechaniki.
— Ojciec pani, o ile słyszałem, wynalazł maszynę do szycia?
— Tak jest... milczącą, zarówno jak i maszynę do gilloszowania.
Na te słowa Edmund zadrżał.
— Maszynę do gilloszowania? — powtórzył.
— Arcydzieło... jak mówią... Przyniosła mu ona miliony!..
— Jak długo pan Harmant mieszkał w Ameryce?
— Przez lat dwadzieścia dwa prawie.
— A w którym roku, przybył do New-Jorku?
— O ile wiem, w 1861.
— Dla zebrania tak kolosalnego majątku musiał wiele pracować?
— Dziadek mój był bardzo bogatym.
— Wynalazcy prawdziwie uzdolnieni, szybko się zbogacają w Ameryce... Być może, iż pani powrócisz tam kiedy?..
— Nie sądzę...
— Dlaczego?
— Mój ojciec nie zdecydowałby się nigdy, powtórnie na opuszczenie rodzinnego kraju, z którym wiąże go tyle interesów — odpowiedziała Marya, rumieniąc się z lekka.
— To prawda, lecz mogą znaleść się okoliczności...
— Jakie?
— Przypuśćmy... małżeństwo pani...
— Och! — zawołała żywo — nie zaślubiłabym nigdy amerykanina.
— Więcej masz pani dla francuzów sympatyi?
— Bez porównania! Zresztą, wszak jestem sama z ojca francuzką.
— Gdym po raz ostatni miał honor widzieć panią u Jerzego Darier — mówił Edmund dalej — przekonania, jakie natenczas posłyszałem przez ciebie wyrażonemi, zaszczytne mi o niej dają wyobrażenie.
— Przekonania... — powtórzyło dziewczę — o cóż to chodziło... — niepomnę.
— Była natenczas mowa o Lucyanie Labroue.
Marya mocno się zarumieniła.
— Nie byłoż to panie rzeczą zupełnie naturalną? Wszak obowiązkiem tych, którzy coś posiadają, jest według mnie, przychodzić z pomocą, nic nie posiadającym.
— A ojciec pani, czy potwierdził jej zdanie?
— Tak... mój ojciec zaproponował współkę panu Labroue.
— Poszedł więc za radą pani, czego mu z serca winszuję, ponieważ Lucyan jest człowiekiem najzacniejszego charakteru, a obok tego zdolnym i pracowitym bez miary.
— Sądzę więc, że prędzej lub później nakłoni się do przyjęcia propozycyi mojego ojca.
— Jakto... zatem odmówił? — pytał zdumiony artysta.
— Tak... prosił o pozostawienie mu czasu do rozważenia.
— Dlaczego? W obec tak świetnych propozycyj...
— Być może, iż wielka skromność z jego strony przedstawia mu je nazbyt świetnemi.
— Do pani należałoby skłonić go ku przyjęciu tejże. Podobnemu jak pani adwokatowi, sądzę, odmówićby nie mógł...
Marya nic nie odrzekłszy na to ostatnie zdanie, westchnęła z cicha.
Zrozumiał Edmund, co działo się w sercu biednego dziewczęcia.
— Jakto... już chcesz mnie pani opuścić?.. — rzekł, widząc, iż podniosła się z krzesła.
— Czas mi powracać. Gdybyś pan wypadkiem spotkał mojego ojca, nic nie mów proszę o niespodziance, jaką dlań przygotować zamierzam.
— Dochowam tajemnicy... upewniam.
— Do widzenia, zatem pojutrze...
Malarz, wyprowadziwszy pannę Harmant, siadł przed obrazem.
— To podobieństwo Lucyi do Joanny Fortier... rzecz dziwna!.. — wyszepnął. Łucya jest dziecięciem, wychowanem w przytułku... i właśnie ma lat dwadzieścia dwa.
Tu zagłębił się w zadumie, utrwalając w pamięci to wszystko, co usłyszał od córki milionera.


∗             ∗

Owidyusz, jak słyszeliśmy, powiedział Harmantowi: Pojadę jutro do Joigny i rzeczywiście nazajutrz o godzinie szóstej, minut trzydzieści, wsiadł na pociąg Liońskiej drogi żelaznej. O dziewiątej przybył do celu swojej podróży.
Wiadome poszukiwania, jakie miał czynić, nie były łatwemi do wykonania, pewien siebie, nie wątpił o dobrym skutku, ufny w wrodzoną sobie zręczność i przenikliwość.
W rzeczy samej, przebywał on z zadziwiającą łatwością najbardziej pogmatwane zapory i gdyby los był mu pozwolił umieścić się w służbie prefektury, znakomitym zostałby policyantem.
— Nie będzie to bardzo dogodnem, ni łatwem — myślał sobie, jadąc. — Mniejsza z tem jednak... rezultat otrzymać muszę... Idę szukać igły w stogu siana, przy wybieraniu jednak okruchów zdźbło za zdźbłem, igła nareszcie da się odnaleźć. Przede wszystkiem jednak, trzeba sił nabrać do rozpoczęcia tej sprawy, głód mi dyabelnie dokucza, idę na śniadanie.
Tu wyszedłszy ze stacyi z walizką w ręku, wsiadł w hotelowy omnibus, który go zawiózł w sam środek Joigny, ładnego miasteczka na pagórku położonego, u stóp którego Yonn’a, toczyła przejrzyste swe fale.
Otrzymawszy pokój w hotelu pod Łabędziem, przebrał się, rozkazując podać obfite śniadanie.
Jedząc i pijąc, układał plan swojej kampanii.
— Odnaleźć mamkę, jeżeli jeszcze żyje — powtarzał — oto najgłówniejsze teraz zadanie. Odnaleźć, bez wskazówek, jest to płynąć w ciemnościach, bez steru, bez żagla. Niewiem nawet jej nazwiska... to sęk! Wszak w takiej małej mieścinie, wszyscy się znają... Chociaż dwadzieścia jeden lat odtąd minęło, trafię być może na ślady córki Joanny Fortier.
Owidyusz będąc Burgundczykiem wiedział, że i w Burgundyi mieszkały kobiety trudniące się przyjmowaniem dzieci na garnuszek, karmiąc je bądź to koziem mlekiem, bądź smoczkiem.
Kazawszy sobie podać adres jednej z takich kobiet, mieszkającej na końcu miasta, udał się do niej.
Pani Noiret, tak nazywała się karmicielka, była w polu gdy Soliveau przyszedł do niej.
W izbie piszczało z pół tuzina niemowląt, pozostawionych pod nadzorem czternastoletniej dziewczyny.
Owidyusz zmuszonym był czekać blisko godzinę na przybycie wychowawczyni.
Wszedłszy do izby, zmierzyła podejrzliwym wzrokiem nieznajomego.
— Co pan chcesz? — spytała.
— Radbym z panią pomówić — odrzekł Soliveau.
— Jeżeli pan zamierzasz proponować mi przyjęcie dziecka, nie trudź się daremnie, mam tego dosyć...
— Nie chodzi tu bynajmniej o przyjęcie dziecka, lecz o udzielenie mi kilku objaśnień.
— Jest to godzina, gdzie trzeba pójść krowy wydoić. Nie mam czasu — odpowiedziała.
Z powyższej rozmowy widzimy, że pani Noiret, wieśniaczka czterdziestoletnia, nie była wcale uprzejmą.
Owidyusz postanowił ją ułagodzić.
— Wynagrodzę panią rzekł za czas stracony.
— Pańskie wynagrodzenie krów mi nie wydoi... — krzyknęła opryskliwie — muszę pójść sama to zrobić.
— Lecz któż pani zabrania doić krowy? — zaczął Soliveau łagodnie — będziesz mogła odbywając tę czynność, rozmawiać zemną jednocześnie.
— Alboż pan zechcesz pójść do obory?
— Najchętniej.
— A jeśli tak... to idźmy.
I matka Noiret wziąwszy blaszankę, miskę pełną wody i mały stołeczek drewniany, minęła podwórze, gdzie nogi grzęzły jej w gnoju, a wszedłszy do obory usiadła pod piękną krową z wymionami pełnemi mleka i doić takową zaczęła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.