Podpalaczka/Tom IV-ty/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | XI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Porzucasz zatem tę sprawę? odstępujesz od niej? — pytał Soliveau.
— Porzucać sprawę, w której chodzi o życie mej córki?...
— Nigdy... nigdy w świecie!
— Masz więc plan nowy?
— Tak.
— Jaki?
Harmant podał wspólnikowi swojemu ćwiartkę papieru, na której nakreślone były następujące słowa
„Lucya została oddaną w roku 1862-im lub 1863-im do przytułku dla opuszczonych dzieci w Paryżu, gdzie zapisano ją w księgach pod numerem 9-ym.“
— Cóż z tego? — pytał Soliveau.
— Jakto... nie rozumiesz?
— Nie!
— Potrzeba nam wiedzieć, przez kogo ona tam oddaną została.
— Coraz mniej rozumiem... Zdaje mi się, że tracisz już zmysły, mój stary! Na cóż znowu przydać się nam może wiadomość, kto oddał ją do przytułku? Nie będą chcieli powiadomić nas o tem, jeśli dokładnie nie opiszemy przedmiotów, jakie przy tem dziecku naówczas się znajdowały, a które zapisano w protokule.
— Trzeba nam właśnie wydostać wspomniany protokuł.
— W jaki sposób, ciekawym? Chyba go wykraść z przytułku?
— Za jaką bądź cenę ja muszę wiedzieć, czy się nie mylę.
— W czem?
— W przypuszczeniu, że Łucya jest córką Joanny Fortier, skazanej na dożywotnie więzienie.
— Zkąd przyszło ci to do głowy.
— Naprowadziło mnie na tę myśl najprzód jej imię. Córka Joanny Fortier nazywała się Lucya.
— Eh! dziecinniejesz...
— Następnie jej wiek...
— To jeszcze nie dowód.
— Wreszcie jej twarz, jej cała postać... dziwnie przypomina Joannę, gdy była młodą, są to jak gdyby dwie fotografie jednej i tej samej osoby.
— A! to rzecz inna i wielce ważna, jeśli się nie łudzisz...
— Podobne podobieństwo nadaje pewność, wzmacnia przypuszczenia. W roku 1861-ym Joanna Fortier była zawyrokowaną, Lucya oddaną została do przytułku również w 1861 lub 1862. Ma to łączność ze sobą. Mamka, nie otrzymując zapłaty, zaniosła ją do Paryża i po złożeniu zeznania w merostwie, oddała je na wychowanie radzie publicznego miłosierdzia.
— Brawo! doskonale!... Teraz zrozumiałem — zawołał Soliveau. — Ani słowa przeciw... to bardzo ważne!
— Trzeba więc działać.
— Bezwątpienia, lecz w jaki sposób? Powtarzam ci, że w przytułku dla opuszczonych dzieci nie udzielają objaśnień nikomu. Wiem napewno, że tak jest. Trzeba więc nam szukać wskazówek gdzieindziej.
— Dobrze, lecz gdzie?
— Czy nie pamiętasz nazwiska mamki, której Joanna Fortier oddała swe dziecię?
— Nie pamiętam.
— Ale wiesz może, gdzie ta kobieta mieszkała.
— W Joigny.
— A więc do Joigny udać się trzeba niezwłocznie. Ja podejmuję się tego, uczynię to dla ciebie.
— Kiedyżbyś wyjechał?
— Jutro zrana.
— Potrzebujesz może pieniędzy?
— Naiwne pytanie. Amanda wyssała ze mnie wszystko do szczętu...
Mówiąc to, Owidyusz kłamał bezczelnie, chciał jednak tym sposobem więcej uzyskać od Harmanta.
— Prócz tego — dodał — jest rzeczą pewną, iż korzystając z położenia, grubo za udzielone objaśnienia zapłacić sobie każą, lecz co to znaczy dla ciebie, który jesteś milionerem... Nie pożałujesz pieniędzy, gdy chodzi o szczęście twej córki.
Garaud, otworzywszy szufladkę w swem biurku, dobył paczkę biletów bankowych i wręczył takowe Owidyuszowi.
— Dziękuję! — rzekł tenże, chowając je z pośpiechem do kieszeni, bez przerachowania. — Jutro więc zrana jadę do Joigny.
Tu dwaj wspólnicy rozdzielili się.
Pogoda była przepyszną dnia tego. Był to jeden z owych czarownych uśmiechów wiosny, jakim ona budzi do życia odmłodzoną przyrodę.
Po wyjeździe ojca do fabryki, Marya rozkazała założyć konie do powozu. Potrzebowała powietrza, ruchu, jakiegokolwiek bądź roztargnienia, zkąd postanowiła zwiedzić pracownię naszego dawnego znajomego malarza Edmunda Castel.
Pomieniona wizyta ukrywała obok tego cel inny.
Edmund jak wiemy, mieszkał przy ulicy d’Assas, gdzie Marya była już parę razy zwiedzać jego pracownię.
Za przybyciem zastała artystę, wykończającego ostatecznie obraz, wykonany przed dwudziestu laty, a ofiarowany przezeń Jerzemu Darier.
Na małym stoliku, stał tekturowy konik, stanowiący jeden z akcessoryów obrazu.
Edmund Castel przyjął jaknajuprzejmiej pannę Harmant, ze smutkiem jednak patrzył się na nią, tyle wydała mu się być cierpiącą, zmienioną.
— Przybywasz pani do mnie bezwątpienia, z surową naganą?..
— Z naganą... za co... dlaczego? — pytała z uśmiechem.
— Za to, żem dotąd nie zrobił nowych nabytków dla galeryi, jaką pani zamierzasz utworzyć.
— Bądź pan spokojnym... Inny zupełnie jest cel moich odwiedzin. Przybywam, by prosić pana o małą przysługę...
— Jestem na pani rozkazy... O cóż chodzi?
— Zwykle składam mojemu ojcu podarunek, w rocznicę jego urodzin. Ów dzień nadchodzi za dwa miesiące... Zgadnij więc pan, jaki mam zamiar?
— Pragniesz pani złożyć być może w tym roku swój portret panu Harmant... nieprawdaż?
— Doskonale... odgadłeś pan! Liczę, że chcesz stać się moim współpracownikiem w tej sprawie...
— Najchętniej! Mam wprawdzie wiele robót rozpoczętych, lecz je odłożę dla pani.
— Ach! jak pan jesteś uprzejmym!..
— Nie zasłużyłem na tę nazwę... od pani jednak z przyjemnością ją przyjmuję. Czy pani życzysz sobie portretu w całej postaci?
— Tak panie.
— A w jakich rozmiarach?
— Wybór od pana zależy.
— Być może, ta wielkość podoba się pani? — rzekł Castel, zbliżając się do obrazu, przedstawiającego chwilę uwięzienia Joanny Fortier na probostwie i wskazując na jej główną postać, szkicowaną z natury.
— Jak ten? — powtórzyła Marya, idąc za artystą — dobrze... zgadzam się na to. I przez chwil kilka stała przed obrazem, wpatrując się weń z zajęciem.
Nagle pomimowolnie zadrżała.
— Gdy byłam tu poprzednio u pana — pytała — czy obraz ten znajdował się w pracowni?
— Był... lecz stał na uboczu... Dlaczego jednak o to pytasz mnie pani?
— Ponieważ go niedostrzegłam, mimo, iż on w dziwny sposób przykuwa mą uwagę. Gdybym go była widziała byłby mnie uderzył pewien szczegół, jaki dziś silne na mnie wywarł wrażenie.
— Cóż takiego?
— Twarz tej kobiety, stojącej pośród żandarmów...
— Ta twarz przypomina pani kogoś ze znajomych?
— Tak... zadziwiającem jest to podobieństwo...
— Do której z osób sędziwych? — pytał żywo artysta.
— Przeciwnie, do osoby młodej zupełnie, mającej około dwudziestu dwóch lat wieku. Jest nią szwaczka od pani Augusty, mojej modniarki?
— Jakże się ona nazywa?
— Łucya... pan ją znasz może?
— Nie pani... nie znam jej wcale. Gdzież mieszka ta Łucya?
— Przy ulicy Bourbon, numer 9.
— Nie znam jej — rzekł Castel, myśląc jednocześnie. — Dziewczę, które kocha Lucyan Labroue ma imię Łucya i mieszka zarówno przy ulicy Bourbon.
— Na świecie spotykamy pełno dziwnych podobieństw ― rzekł głośno. — Zatem pani życzysz sobie mieć portret tej wielkości? — dodał, zmieniając przedmiot rozmowy.
— Tak... radabym panie. A ileż posiedzeń odbyć będzie trzeba?
— Pięć... lub sześć...
— Raczysz pan oznaczyć godziny?
— Wybór ich zostawiam pani. Jestem na jej rozkazy... Z domu obecnie nie wychodzę prawie.