Podpalaczka/Tom IV-ty/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | X |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jakób Garaud, stwierdzając wspomnione podobieństwo, przypomniał sobie, że w epoce wznieconego pożaru w Alfortville Joanna oddała swą córkę mamce na wykarmienie w Joigny; przypomniał zarazem, iż Marya mu powiedziała, że Łucya wychowaną została w przytułku dla opuszczonych dzieci. Myśl błyskawiczna przebiegła mu umysł.
— A gdyby to była ona? — zapytywał sam siebie.
Dziewczę, złamane znużeniem, szukało wzrokiem jakiego sprzętu, o który wesprzećby się mogło na chwilę. Spostrzegłszy to Harmant, podał jej krzesło.
— Pani jesteś osłabioną — rzekł — spocznij proszę.
Maryę uraziła boleśnie owa ojcowska uprzejmość.
— Nie będę dziś przymierzała kostyumów — szorstko odpowiedziała; — panna Lucya odejść więc może. Zresztą ubiera mnie ona od tak dawna, iż uważam to za niepotrzebne. Odbiorę te ubrania od pani Augusty w ciągu dwóch tygodni, nie pilno mi wcale.
Było to widoczne polecenie, by młoda szwaczka w pałacu nie ukazywała się więcej. Lucya dobrze je zrozumiała. Z sercem zranionem upokorzeniem wyszła z jadalni, unosząc w kartonach ubranie i odszukując daremnie w pamięci, w czem mogła przewinić, że panna Harmant, tak dla niej zrazu dobrotliwa, traktowała ją obecnie w sposób wyniosły i pogardliwy. Złączywszy się z matką Elizą, opowiedziała jej o doznanej przykrości.
— Nie zwracaj na to uwagi, me dziecię — rzekła roznosicielka. — Panna Harmant, jak ci wiadomo, jest mocno słabą, a choroby zaostrzają najłagodniejsze charaktery.
Szły obie w milczeniu drogą ku ulicy Bourbon.
Harmant, zostawszy sam z córką, zaczął z nią rozmowę.
— Wiesz, iż to młode dziewczę jest bardzo pięknem.
— Tak sądzisz, ojcze? — szepnęła Marya z boleścią. – Przyznajesz więc, nieprawdaż, że Lucyan może ją kochać?
— Pojmuję chwilowe jego upodobanie, podobne jednak miłostki zwykle krótko trwają. Jest to słomiany ogień, który zapłonąwszy żywo, przygasa, nie pozostawiając nic... nic... żadnego nawet wspomnienia. Ale... odebrałem list od Lucyana — dodał po chwili.
— Powraca? — pytała żywo Marya.
— Tak... w ciągu dni kilku.
— Czy pisał co o mnie?
— Pisze o tobie w każdym ze swych listów, winnaś więc zrozumieć, że nie czyniłby tego, gdybyś mu była obojętną.
— I sądzisz, że on kochać mnie będzie?
— Sądzę, że on już ciebie kocha.
— Tak... ty, ojcze, mówisz... Ale radabym usłyszeć to od niego.
— Wkrótce sam powie ci o tem.
Marya opuściła głowę, ciche westchnienie wybiegło z jej piersi. Wyrazy ojca przekonać jej nie zdołały.
— Opowiadałaś mi kiedyś zaczął Garaud — iż owa Łucya nie ma rodziców.
— Tak.
— Zkądże wiesz o tem?
— Wiem od niej samej. Będąc z nią przedtem w dobrych stosunkach, pytałam ją o historyę jej życia.
— Została ona wychowaną w przytułku dla opuszczonych dzieci?
— Tak.
— W Paryżu?
— W Paryżu... Zapisaną tam została pod numerem 9. Ależ mój ojcze, już raz ci o tem opowiadałam...
— Być może... Zapomniałem jednakże. I nie wie, przez kogo tam oddaną została?
— Nie wie.
— Lecz mogłaby się dowiedzieć?
— Starała się o to, ale bezskutecznie. Odmawiają udzielania wszelkich wskazówek opuszczonym dzieciom. Ale powiedz mi, mój ojcze, dlaczego zajmujesz się temi szczegółami?
— Ażeby się przekonać dokładnie, czy Lucyan Labroue, pochodzący z zacnej, powszechnie szanowanej rodziny, mógłby na seryo pokochać dziewczynę bez nazwiska, w przytułku wychowaną.
Tu Harmant powstał z krzesła.
— Do widzenia, moje dziecię, jadę do fabryki.
— Lecz wrócisz, ojcze, na obiad?
— Radbym... jeżeli mnie coś nieprzewidzianego nie zatrzyma. Gdybym nie przybył o zwykłej godzinie, nie czekaj na mnie.
Tu uścisnąwszy córkę, wyszedł.
Zdumiony niezwykłem podobieństwem młodej szwaczki do Joanny Fortier, wypytywał on Maryę o szczegóły pierwszych lat życia Łucyi. Myśl pewna dojrzewała w jego głowie. Posiadłszy obecnie niezbędne ku temu wskazówki, potrzebował co rychlej zobaczyć się z Owidyuszem Soliveau, aby mu donieść, że cios jego chybił, oraz, że ofiara żyje w dobrem zdrowiu.
Nie użył jednakże własnego powozu, lecz wsiadłszy do fiakra, polecił się wieźć na ulicę Clichy. Daremnie wszelako dzwonił do drzwi ogrodu. Nikt nie odpowiadał, Soliveau był nieobecnym. Harmant uderzył gniewnie nogą o ziemię. Po ominięciu złego humoru dobył z kieszeni notatnik, kreśląc na jednej z kartek te słowa:
„Jeżeli wrócisz dziś wieczorem przed piątą, przybywaj coprędzej do Courbevoie. Gdybyś zaś wrócił po szóstej, będę na ciebie oczekiwał wieczorem o dziesiątej w kawiarni de la Paix, na placu Opery. Rzecz pilna, niecierpiąca zwłoki.“
Wydarłszy tę kartkę, wrzucił ją do skrzynki od listów, umieszczonej przy drzwiach mieszkania Owidyusza, poczem kazał się zawieźć do fabryki.
Po zerwaniu stosunków z Amandą, Soliveau, dla którego bezczynność była nieznośną, zaczął znów uczęszczać do szulerni. Namiętność gry nanowo go opanowała. Nie mogąc z braku odpowiednich środków bywać w przyzwoitych klubach, chodził do pospolitych, gminnych kawiarni, stojących otworem dla każdego, gdzie osobiste przedstawianie się potrzebnem nie było. Musimy jednakże przyznać, że grał wstrzemięźliwie, ryzykując na stawkę drobne tylko kwoty pieniędzy. Właśnie tegoż dnia po śniadaniu poszedł do jednego z pomienionych zakładów. Pomimo ograniczonych stawek, przegrał przeszło sto franków. Nie mając przy sobie więcej pieniędzy, grać dłużej nie mógł, a powróciwszy do siebie około czwartej, według zwyczaju otworzył skrzynkę od listów. Znalazł tam kartkę swego pseudo-kuzyna, treść której mocno go zastanowiła.
— Cóż się tam znowu stało nieprzewidzianego? — powtarzał — jaki powód nagli go do tak pilnego zobaczenia się zemną?
Mocno zaciekawiony, a zarazem i niespokojny, napełniwszy swą wypróżnioną portmonetkę pieniędzmi, kazał się zawieźć do fabryki w Courbevoie. Stosownie do wydanego polecenia, został natychmiast wpuszczonym do gabinetu przemysłowca. Harmant z ponurym wyrazem twarzy siedział w zadumie.
— Jakaż żałobna fizyognomia — rzekł, wchodząc Soliveau. — Dowiedziałżeś się o śmierci którego ze swych przyjaciół?
— Nie o śmierć tu chodzi... — odparł głucho milioner.
— O cóż więc tedy?
— Skutkiem twej nieudolności, zostaliśmy wtrąceni w kłopot niesłychany.
— Mówiłem ci już, że nie mam zdolności do rozwiązywania zagadek. Mów jasno...
— Lucya żyje... — rzekł Garaud.
— Co? ona żyje?! — powtórzył Owidyusz, bledniejąc.
— Tak!
— To niepodobna... Mam silną rękę... Ostrze noża przebiło jej serce... Mylisz się, upewniam...
— Ja ją widziałem.
— Ty... widziałeś Łucyę żyjącą?
— Widziałem i rozmawiałem z nią nawet.
— Gdzie?
— U siebie, przy ulicy Murillo. Twój nóż osunął się po prętach gorsetu, zadając tylko ranę, z której już wyleczoną została tak dalece, iż się zajmuje swą pracą. Bardziej, niż kiedy, ta dziewczyna niweczy wszystkie me plany.
— Do miliona piorunów! — krzyknął Soliveau, zaciskając pięści — oto korzyść z wystawiania się na niebezpieczeństwo, widziała mnie bezwątpienia i poznać może!...
— Bądź spokojnym. Noc była zbyt ciemna, przestrach ją obezwładnił. Nie była w stanie złożyć policyi żadnego zeznania o człowieku, który w nią uderzył. Zbrodnię przypisano włóczęgom, krążącym wokoło Paryża.
— W takim razie można ponowić zasadzkę i lepiej ją tym razem przygotować.
— Strzeż się! zawołał Garaud. — Powtórny wypadek tego rodzaju wzbudziłby podejrzenia, a tego nam właśnie jaknajusilniej unikać należy.