Podpalaczka/Tom IV-ty/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | XIV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Młody urzędnik upadł na krzesło złamany, obezwładniony, i ukrył twarz w dłoniach. Przez palce łzy mu przeciekały obficie.
— Wybacz pan — rzekł nagle Owidyusz, podchodząc ku nieszczęśliwemu — wybacz, żem był mimowolnym świadkiem tak przykrej sceny... Dałbym był wiele, aby nie słyszeć obelg, jakie ów człowiek bez serca rzucał ci w twarz tak brutalnie w mej obecności.
Urzędnik, podniósłszy głowę, zaczął mówić, łzy ocierając.
— Zasłużona to kara, panie! Popełniłem błąd... więcej niż błąd, bo zbrodnię!... Człowiek, którego pan widziałeś przed chwilą, jest kupcem zamożnym w Joigny. Zostaje on w stosunkach handlowych z mym stryjem. W zeszłym roku miałem kochankę, do której przywiązałem się jak szalony... Starałem się zadawalniać wszystkie jej fantazye, by zyskać jej miłość, a nie miałem pieniędzy... ani kredytu. Prawdziwy szal ogarnął mój umysł... Wystawiłem dwa weksle, na których sfałszowałem podpis mego stryja i zaniosłem je temu człowiekowi... Wyliczył mi sumę żądaną... Gdy nadszedł termin wypłaty, zapłacić nie miałem z czego... Poszedłem natenczas do mego wierzyciela, który chciał weksle przesiać mojemu stryjowi, i umierając prawie ze wstydu, wyznałem mu całą prawdę, błagając, by mi pozostawił czasu ze sześć miesięcy. Termin ten upłynął... Spodziewałem się, że może będę mógł zapłacić...
próżna nadzieja!... nie mogę.. nie mam czem... Słyszałeś pan, co mówił ten człowiek... On mnie zgubi! Będzie to sprawiedliwem! Bez słowa skargi ulegnę karze za zbrodnię, jaką spełniłem... Lecz moja biedna matka, która w niczem nie zawiniła... Och! ona umrze ze wstydu! Czemuż nie miałem siły oprzeć się żądaniom owej nędznicy, która mnie powiodła na zgubę...
— Widujesz ją pan jeszcze? — pytał Owidyusz.
— Nie, panie.
— Przestałeś ją kochać?
— Nie, ona sama, spostrzegłszy, że nie mam pieniędzy, zamknęła drzwi przedemną.
— I dla takiej to istoty pan zawikłałeś się w tak ciężką sprawę?
— Powtarzam panu, byłem obłąkanym, szalonym.
— Zatem obecnie jedynem pańskiem ocaleniem jest dostać ten tysiąc franków?
— Tak, panie.
— Cóż więc robić zamierzasz?
— Mam dwie drogi do wyboru przed sobą...
— A mianowicie?
— Rzucić się w rzekę, lub czekać na uwięzienie przez żandarmów.
— Dlaczego pan nie chcesz udać się w tym razie do swojej matki?
— Matka moja nie posiada wcale majątku, żyje ze swej szczupłej wdowiej emerytury.
— A stryj pański?
— Stryj mój jest niewzruszonym pod względem tego wszystkiego, co dotyczy honoru. Odepchnąłby od siebie synowca zniesławionego.
— O której godzinie wychodzisz pan z biura?
— Wyjdę natychmiast... jest pierwsza.
— A gdzie pan mieszkasz?
— Tu, obok.
— Sam?
— Tak, panie. Mówiłem, że moja matka zamieszkuje w Dijon.
— Gdzie pan się zwykle stołujesz?
— W hotelu pod Łabędziem.
— Tam właśnie, gdzie ja stanąłem. Obiadować więc razem będziemy.
Duchemin patrzył na mówiącego zdumiony. Zkąd ów obcy człowiek, nieznany, który wypadkowo poznał jego tajemnicę, okazywał się dlań tak życzliwym?...
— Będę służył panu — odpowiedział.
— Jak się nazywa ów pański wierzyciel? — badał dalej Owidyusz.
— Nazywa się Petitjean.
— Gdzie mieszka?
— Bardzo ztąd blisko... na rogu ulicy.
— Bierz pan kapelusz i prowadź mnie do niego.
— Do niego? — powtórzył biedak, drżąc cały.
— Tak... mówię panu...
— Lecz on nanowo obrzuci mnie obelgami...
— Nie obawiaj się, chodź ze mną!
Duchemin machinalnie posłusznym był Owidyuszowi. W kilka minut przybyli oba do kupca win. Bednarz, pracujący w podwórzu, zaprowadził mh do biura. Soliveau, otworzywszy drzwi, wpuścił naprzód Duchemin’a przed sobą. Spostrzegłszy swego dłużnika, wierzyciel zerwał się nagle, owładnięty gniewem.
— Po co pan tu przychodzisz? — zapytał groźnie.
— W celu zapłacenia panu tego, co winien — odrzekł Soliveau.
— On mi płacić przychodzi? on? — wołał negocyant z niedowierzaniem.
— Tak... pan Duchemin, jako młody, popełnił nieroztropność.
— Powiedz pan raczej zbrodnię!...
— No... zbrodnię... niech i tak będzie... O znaczenie słowa sprzeczać się nie będziemy... Ocaliłeś go pan... przychodzi więc dziękować ci za to...
— O! tak, tak! — wołał Duchemin, łzami zalany.
— Żałuje chwili tego obłędu, przyrzekłszy sobie, iż nie powtórzy tego więcej.
— Tak! nigdy... nigdy! Wołałbym umrzeć raczej!
— Jestem przyjacielem jego rodziny — mówił dalej Soliveau; — dziwnym trafem znalazłem się u niego w chwili, gdyś pan przyszedł żądać zwrotu pieniędzy. Niech się to więc wszystko ukończy... Oprócz przynależnej panu sumy, zapłacę tysiąc franków więcej, jako procent za pańskie oczekiwanie przez sześć miesięcy.
— Ja nie chcę żadnych procentów! — zawołał Petitjean. — Nie jestem lichwiarzem. Pragnąłem wyświadczyć mu przysługę, pożyczyłem nie dla zysku. Proszę o moje tysiąc franków na czysto.
Soliveau dobył z kieszeni pugilares, wypchany bankowe, mi biletami. Wybrawszy z nich tysiąc franków, położył takowe na rogu biurka. Kupiec zaś, otworzywszy swą kasę, wyjął z niej dwa podłużne weksle ze stemplem.
— Oto są... — rzekł.
Wziąwszy je, Soliveau pokazał młodzieńcowi, zapytując:
— Te same? — panie Duchemin?
Nie mogąc przemówić z nadmiaru wzruszenia, młody urzędnik skinął głową potwierdzająco, wyciągając ręku ku wekslom, ale Owidyusz, zamiast mu je oddać, wsunął oba do swego pugilaresu, który następnie schował do kieszeni.
— A teraz, panie Petitjean — rzekł, zwracając się do kupca, wszystko skończone, nieprawdaż?
— Tak — odparł negocyant ponuro; — niech pański protegowany gdzieindziej szczęścia próbuje.
— Nie masz pan prawa ubliżać mu!... — zawołał Owidyusz — zostałeś zapłaconym! — Pamiętaj nadal, ostrzegam, powstrzymywać swój język, bo gdybyś się poważył kiedykolwiekbądź wspomnieć o tej sprawie, jaka z chwilą zapłacenia istnieć przestała, z rodziną Duchemin’ôw będziesz miał wtedy do czynienia.
— Zachowaj pan swoje przestrogi dla siebie — zawołał kupiec z uniesieniem — jestem w tym wieku, gdzie wiem, jak postępować należy. Żegnam!
Tu zatrząsnął z gniewem drzwi biura za wychodzącymi.
— Panie, ty jesteś mym zbawcą! — rzekł Duchemin do Owidyusza z wybuchem wdzięczności.
— Tak, w rzeczy samej... — odparł Soliveau — hultaja tego gniewa to, żem ci przyszedł z pomocą. Chciał cię zgubić wyraźnie.
— Czemże się zdołam wywdzięczyć panu za wyświadczoną mi tak wielką przysługę?
— Opowiem ci wszystko za chwilę. A teraz idźmy na obiad, nie myśląc o tem, co zaszło. Popsułoby to nam apetyt.
Przybywszy do hotelu pod Łabędzim, siedli naprzeciw siebie w małym saloniku, gdzie Owidyusz kazał położyć nakrycia. Uszczęśliwiony wydobyciem się z tak przykrego położenia, Duchemin widział wszystko przed sobą w różowych barwach.
— Zdaje mi się — zaczął po chwili Soliveau — iż pan musisz mieć jeszcze jakie drobne długi w Joigny...
— Lecz...
— No, no... nic nie kryj przedemną... Wiesz dobrze, że jestem twym przyjacielem...
— Czyliżbym mógł wątpić o tem wobec dowodu, jaki mi pan dałeś przed chwilą?
— Odpowiedz więc szczerze... masz długi?
— Tak, panie.
— Ileż one wynoszą?
— Blisko do dwóch tysięcy franków.
— Do pioruna! toś się urządził...
— Ach, panie! to ta nikczemna kobieta...
— Rzecz jasna... wiem o tem... Z czegóż je myślisz zapłacić?
— Wierzyciele czekać przyrzekli...
— Lecz im się naprzykrzy to kiedyś nareszcie. Poczną cię gnębić, jak ów Petitjean.
— Będę spłacał częściowo, ratami.
— Nie mów głupstw daremnie! Wiesz dobrze, tak jak i ja, że nie będziesz miał z czego zapłacić. Ja cię uwolnię od tych pijawek, lecz wzamian żądać będę od ciebie pewnej małej przysługi.
— Rozkazuj pan! Najgorętszem mojem życzeniem jest módz ci okazać mą wdzięczność.
— Od ciebie zależeć będzie, byś to uczynił.
— W jaki sposób?
— Zaraz ci to wyjaśnię.