<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

— Posłuchaj mnie, panie Duchemin — zaczął Soliveau z powagą.
— Przed laty dwudziestu pokochałem zamężną kobietę, która mi była wzajemną. W nieobecności jej męża, który udał się w podróż daleką, trwającą rok cały, przyszło na świat dziecię. Umieściliśmy je oboje u jednej z mamek w Joigny, poczem wypadło mi na długo opuścić Francyę. Skonom powrócił, nie zdołałem już odnaleźć mej dawnej kochanki. Niemowlę, oddane przez nią wieśniaczce, nazwiskiem Eremy, jak mnie objaśniono, zostało przez tęż kobietę złożonem do przytułku dla opuszczonych dzieci. Otóż pragnąłbym odnaleźć mą córkę, w czem musisz mi dopomódz.
— Z całego serca — odparł Duchemin. — Cóż więc mam czynić?
— Zdaje się, że mamka, nie odbierając zapłaty i nie wiedząc, gdzie się znajdują rodzice niemowlęcia, oddała je do przytułku, po złożeniu deklaracyi merowi.
— Tak — odrzekł Duchemin. — Deklaracya ta, podpisana przez mera dla zlegalizowania podpisu mamki, wciągniętą została do ksiąg regestrowych i znajduje się w naszem archiwum.
— Czy załączony przy tem protokuł, prócz nazwisk i dat, nie zawiera opisu ubioru, jaki natenczas miało na sobie dziecię? — pytał Owidyusz dalej.
— Owszem, panie, a obok tego wymienia znaki na bieliźnie i osobiste znamiona dziecka, jeżeli takowe się znajdowały.
— A więc wzamian za uczynioną przezemnie przysługę, jako też i za tę, którą panu chcę oddać jeszcze, udzielisz mi deklaracyę mamki Eremy, a zarazem i protokuł.
— To, czego pan żądasz, nietylko nie jest dozwolonem, lecz najsurowiej wzbronionem; zbyt wiele jednak winienem panu wdzięczności, bym śmiał odmówić w tym razie. Uczynię, czego pan żądasz, potrzebowałbym jednak pewnych wskazówek dla ułatwienia poszukiwań.
— Udzielę je panu.
Duchemin, dobywszy z kieszeni notatnik i ołówek, gotów był do pisania.
— Rok oddania dziecka mamce, przedewszystkiem — rzekł.
— Między 1861 i 1862-im.
— Ile lat miało dziecko?
— Rok niespełna.
— Dziewczynka, mówiłeś pan...
— Tak jest.
— Imię jej?
— Łucya.
— Nazwisko mamki?
— Frémy.
— Nazwisko matki?
— Joanna Fortier.
Na te słowa Duchemin drgnął tak gwałtownie, że ołówek wypadł muz ręki.
— Co się panu stało? — pytał Soliveau.
— Joanna Fortier! — powtórzył młodzieniec: — ależ to nazwisko kobiety, skazanej na dożywotnie więzienie za kradzież, podpalenie i morderstwo... Jest to nazwisko zbiegłej z więzienia w Clermont, której rysopis został rozesłanym do wszystkich merostw i sądów.
— Jest to nazwisko ofiary niewinnie skazanej — rzekł Soliveau z udanem wzruszeniem, nazwisko kobiety, którą kochałem... matki, która przez lat dwadzieścia błaga Stwórcy, by jej dozwolił choć raz przed śmiercią uścisnąć swe dziecię! Co pana obchodzić może skazanie tej nieszczęśliwej i jej ucieczka — mówił dalej. — Gdyby nie była zbiegła z więzienia, nie przybyłbym i ja do Joigny, nie wszedłbym do pańskiego biura i nie był świadkiem owej smutnej sceny z pańskim wierzycielem. Wreszcie, czyż zdołałbym, panie, inaczej ocalić twój honor, osłonić cię przed hańbą... a tym sposobem zapewnić spokojność twej matce na jej dni późnej starości? Wzamian za to wszystko wróć biednej matce roskosz zobaczenia i ucałowania swej córki!
— Uczynię to, panie... Zoyt wiele winien ci jestem, bym mógł się wahać w tym razie. Na kiedy potrzebną będzie deklaracya i protokuł?
— Jaknajprędzej.
— Akta, zawierające oryginał, z pewnością są złożone w archiwum. Jutro jaknajraniej przybędę do biura, a korzystając z chwili, gdy urzędnicy wyjdą na śniadanie, przejrzę takowe. Lecz gdzie mam panu doręczyć żądane papiery?
— Będę tu oczekiwał ze śniadaniem około jedenastej — odrzekł Soliveau.
— Przybędę w oznaczonym czasie.
— Proszę o to, a wzamian za dostarczenie mi powyższych dowodów doręczę panu sumę, potrzebną na spłacenie długów. Sądzę, iż na przyszłość nie dozwolisz owładnąć się miłostkom podobnego rodzaju, wiodącym wiesz gdzie... i dokąd...
— Och! panie, przysięgam...
— Byłaż przynajmniej ładną ta twoja kochanka?
— Bardzo ładną, panie, ta... ta nikczemnica! Brunetka, z ognistemi, czarnemi oczyma, maleńkim pieprzykiem na policzku, o kibici niezrównanej! Amanda była paryżanką, przybyła tu jako szwaczka do magazynu mód.
— Amanda? — powtórzył Owidyusz, któremu tak owo imię, jak i opisana postać przywiodły świeże wspomnienia.
— Tak, panie, Amanda Régamy.
— Do czarta! to ciekawe! — zawołał Soliveau.
— Pan ją znasz? — zawołał Duchemin.
— Tak jest, mój drogi, pojmuję teraz, iż cię tak zręcznie poprowadziła na manowce. Ależ ona nie mieszka obecnie w Joigny?
— Wyjechała przed kilku miesiącami do Paryża, piękne tu po sobie pozostawiwszy wspomnienie. Wyobraź pan sobie, iż w magazynie, gdzie pracowała jako szwaczka, ukradła dwie sztuki koronek, po pięćset franków wartości każda...
— Czy podobna? I nie przytrzymano jej?
— Nie, panie. Błaganiem i łzami wzruszyła swoją zwierzchniczkę, która wzamian wymogła na niej piśmienne zeznanie o popełnionej kradzieży, oraz zobowiązanie, iż w ciągu roku zwróci przynależną sumę.
— Ha! to niebezpieczna sprawa...
— Dla zapłacenia to owej modniarki popełniłem fałszerstwo.
— I cóż?
— Ha! pochwyciwszy pieniądze, powiedziała: „Mam jeszcze rok czasu przed sobą, zapłacę później?
— I zapłaciła cośkolwiek?
— Nic nie wiem, lecz zdaje się, że nie.
— Jak się nazywa modniarka, u której ona popełniła tę kradzież?
— Pani Delion.
— A mieszka?
— Tu w mieście, na Wielkiej ulicy, numer 74.
Przy tych słowach obiad skończyli. Owidyusz spojrzał na zegarek.
— Czas nam się rozejść — rzekł — panie Duchemin, jestem znużony, potrzebuję wypoczynku. Jutro oczekuję pana z tem, co wiesz...
— Przyjdę nieodmiennie. Bacz pan przyjąć raz jeszcze wynurzenie mojej najgłębszej wdzięczności.
— Zapomnijmy o drobnostce. — rzekł Soliveau.
Duchemin odszedł. Owidyusz zaś powrócił do swego pokoju, gdzie położywszy się na łóżku, zasnął wkrótce najspokojniej, zadowolony wielce z obrotu swej sprawy. Wspólnik jego udał się na facyatkę jednego z domów w pobliżu merostwa, gdzie zajmował małą stanówkę, zapytując się, czyli to wszystko nie jest marzeniem?
Zgnębiony przedtem, postawiony wśród strasznych dwóch ostateczności, zagrożony sądem, odzyskał nagle spokój, swobodę działania i honor prawie stracony. Straszne owe weksle z rąk okrutnego Petitjean’a wydobytemi zostały, a w dniu jutrzejszym reszta naglących długów w Joigny zapłaconą będzie. Dla otrzymania tak cudownych rezultatów wystarczyła obietnica dana wybawcy, wydostania kawałka papieru z archiwum merostwa. Podobnej drobnostki nie godziło się odmawiać. Jeden szczegół wszelako wydał się być dziwnym Duchemin’owi, zaniepokoiwszy go nieco. Dlaczego ów obcy, nieznany człowiek, którego nie wiedział nazwiska, nie zwrócił mu dwóch weksli z fałszywym podpisem jego stryja?
— E! — myślał sobie — szlachetny ów dobroczyńca nie może kryć przeciw mnie żadnych złych zamiarów!... Odda je jutro, zrobił to, być może, przez zapomnienie.
Tak rozumując, zasnął wreszcie również spokojnie, jak i Owidyusz.
Urzędnicy w merostwie stwierdzali podpisami swoje przybycie do biura, pomiędzy ósmą a dziewiątą rano. Nazajutrz, wbrew swemu zwyczajowi, Duchemin, który się zwykle opóźniał, przyszedł o trzy kwadranse na ósmą. Wziąwszy klucz od biura u odźwiernej, zażądał klucza od archiwum, objaśniając dla upozorowania, iż miał tam szukać potrzebnych dla siebie papierów. Archiwum merostwa mieściło się w małej stancyjce na facyacie. Ściany wokoło zawieszone były półkami, na których leżały księgi rejestrowe, paki zapylonych akt i różnego rodzaju papiery.
Na stole, stojącym w pośrodku, pokrytym czarnemi plamami, leżały arkusze bibuły, a pośrodku znajdował się kałamarz ze zgęstniałym atramentem i kilka piór popsutych.
Jako urzędnik merostwa, Duchemin znał doskonale podział ksiąg i akt, które niejednokrotnie porządkował.
Rozpoczął poszukiwania od przeglądu napisów na grzbietach rejestrów, na półkach stojących. Rejestra te nosiły na okładkach napisy: Szpitale, Przytulią, Infirmerye.
Duchemin, pochyliwszy się, przeglądał następnie tomy, noszące napisy: Mamki, Opuszczone dzieci.
— Otóż, co mi trzeba... — wyszeptał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.