Podpalaczka/Tom IV-ty/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | XVI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zbiór ten składał się z dwunastu ksiąg rejestrowych. Zpośród tych tomów wybrał jeden, na którym przyklejona kartka nad tytułem oznajmiała o zawartych w tej księdze latach: 1861—1866-go.
— To musi się tu znajdować — powtórzył. — Jeżeli on mnie dobrze objaśnił, wprędce odnajdę.
Położywszy księgę na stole, otworzył ją i zaczai z całą uwagą przepatrywać kartę po karcie. Rok 1861 w niczem go nie powiadomił. Przeszedł do następnego.
— Jeśli się nie mylę, tom znalazł, czego szukam — rzekł, spoglądając na arkusz papieru, oddzielnie przypięty szpilką do następnej karty rejestru.
I przebiegając oczyma, czytał półgłosem:
— Frémy... Joanna Fortier... Łucya... Tak... to, to właśnie... Niedługo trwały poszukiwania.
I odpiąwszy arkusz, oddzielnie uczepiony, złożył go i schował do kieszeni, nie przeczytawszy szczegółowo, następnie zamknął księgę, położył ją na miejscu; a odniósłszy klucze od archiwum odźwiernej, wrócił do biura.
Podczas, gdy Duchemin na facyacie oddawał się tej pracy, Owidyusz Soliveau, wyszedłszy z hotelu pod Łabędziem, szedł w stronę ulicy Wielkiej, przypatrując się znakom nad sklepami, które właśnie otwierać zaczęto. Po przebyciu kilkudziesięciu kroków, znalazł się naprzeciw domu oznaczonego numerem 74-ym, na którym widniała wystawa magazynu mód. Żadnego jednak nazwiska na szybach okna nie było. Spostrzegłszy młodą dziewczynę, stojącą we drzwiach sklepu, zwrócił się do niej.
— Czy tu mieszka pani Delion? — zapytał.
— Tak, panie, to moja matka.
— Mógłbym się z nią widzieć?
— Owszem, wejdź pan, proszę.
Owidyusz wszedł, dziewczę pobiegło, wołając:
— Mamo! jakiś pan chce się z mamą widzieć.
We drzwiach, umieszczonych w głębi sklepu, ukazała się pięćdziesięcioletnia kobieta, o dość przyjemnej powierzchowności.
— Czego pan sobie życzysz? — spytała.
— Potrzebowałbym z panią pomówić na osobności.
Na znak, dany przez matkę, dziewczę odeszło.
— Słucham teraz... — rzekła modniarka.
Owidyusz szedł prosto do celu.
— Wszak miałaś pani w swym magazynie szwaczkę, Amandę Régamy?
— Tak, panie... dziewczynę przyzwoitą z pozoru, lecz charakterem wielkie ladaco.
— Pozory mylą niekiedy, jak właśnie i w tym razie miało to miejsce. Amanda podobno panią okradła?...
— W istocie... zabrała mi koronki wartości tysiąca franków.
— Za które zobowiązała się zapłacić?
— Tak, panie. Zobowiązanie, którego dotąd nie dopełniła. Lecz ja dotrzymam słowa... Udzieliłam jej na to rok czasu. Skoro ostatni dzień tego terminu upłynie, wniosę skargę do prokuratora i uwięzić ją każę. Wiem, że przebywa w Paryżu, u jednej z pierwszorzędnych modniarek. Policya prędko ją odnajdzie. Jest to łotrzyca nader niebezpieczna... Powiodła ona na zgubę młodego, uczciwego chłopca, znaglając go do sfałszowania weksli.
— Mówisz zapewne pani o panu Duchemin, nieprawdaż? — przerwał Owidyusz.
— Tak, panie.
— A zatem pozwól mi objaśnić, że się mylisz. Pan Duchemin żadnych weksli nie fałszował. Ta potwarz rzuconą nań została przez wierzyciela, zniecierpliwionego wyczekiwaniem na odbiór pieniędzy. Wierzyciel ów jest już zaspokojonym. Lecz mówmy o pannie Amandzie Régamy. Dałaś jej pani zatem rok czasu?
— Tak, panie, ulegając jej błaganiom.
— Czy uczyniła na piśmie zeznanie kradzieży, jaką spełniła?
— Tak, inaczej bowiem kazałabym ją zaraz przyaresztować. Tym sposobem mam ją w swem ręku. Lecz co to wszystko pana obchodzić może?
— Wiele mnie obchodzi. Właśnie chcę panią prosić, abyś mi zwróciła to jej zeznanie.
Pani Delion cofnęła się, patrząc z osłupieniem na mówiącego.
— Mamże do czynienia z waryatem? — zapytywała siebie.
— Uspokój się pani — wyrzekł Soliveau, odgadując jej myśli. Proszę o zwrot tego papieru, ponieważ mam prawo do tego.
— Zkąd? jakim sposobem?
— Chcę pani zapłacić.
— Jakto, przynosisz mi pan tysiąc franków za dług Amandy, z procentem przynależnym za rok czasu?
— Dołączę procent do kapitału, jeśli pani sobie życzysz.
— Właśnie... chcę tego.
— Masz pani słuszność zupełną. Procent w takim razie, licząc po pięć od sta, wyniesie pięćdziesiąt franków. Wypłacę zatem pani tysiąc pięćdziesiąt franków.
To mówiąc, dobył z pugilaresu bilet tysiącfrankowy, dołączył do tego dwa luidory i sztukę dziesięciofrankową, kładąc to wszystko przed nią na stole.
— A teraz — rzekł — proszę o deklaracyę panny Amandy.
— Natychmiast, panie.
Tu pani Delion, napisawszy pokwitowanie z odbioru pieniędzy, weszła do swego pokoju, gdzież oszklonej szafki wyjęła papier podpisany przez byłą swą szwaczkę, brzmiący jak następuje:
„Zeznaję niniejszem, iż przywłaszczyłam sobie dla spieniężenia dwie sztuki koronek, wartości po pięćset franków każda, będące własnością pani Delion. Zobowiązuję się zapłacić za takowe sumę tysiąc franków wraz z procentem w ciągu roku, licząc od dnia dzisiejszego, pod rygorem ścigania mnie za popełniony występek. Jestem bardzo wdzięczną pani Delion, że nie oddała mnie zaraz w ręce sprawiedliwości, do czego miała wszelkie prawo.“
Tu następowała data i podpis.
Przeczytawszy owo niezwykłe zeznanie, Owidyusz schował je do pugilaresu, gdzie znajdowały się dwa weksle Duchemin‘a, a pożegnawszy panią Delion, wrócił do hotelu pod Łabędziem, zamówiwszy tam śniadanie na dwie osoby. Miało ono być podanem punkt o jedenastej, w małym saloniku, gdzie obiadowali dnia poprzedniego.
W oczekiwaniu na przybycie młodego urzędnika, zaczął przeglądać dzienniki.
Z uderzeniem jedenastej ukazał się Duchemin.
— A cóż? — zapytał Soliveau.
— Zdobyłem co trzeba.
— Doskonale! Miałeś pan wiele trudności?
— Żadnych. Parę chwil poszukiwania, ot wszystko... Oto oryginał deklaracyi, złożonej przez matkę Frémy — mówił, dobywając z kieszeni papier. — Podpisanym on jest ręką mojego stryja, podczas gdy pełnił obowiązki mera, obok czego jest przyłożoną i pieczęć urzędu.
Owidyusz, pochwyciwszy papier, czytał półgłosem:
„Ja, Małgorzata Eremy, mamka, zamieszkująca w Joigny, departamencie Yonne, zeznaję niniejszem przed merem Joigny, panem Raulem Duchemin, jako dziecię płci żeńskiej oddanem mi zostało przez matkę na wykarmienie w dniu 12-ym kwietnia 1862 roku. Po uwięzieniu matki pomienionego dziecka, Joanny Fortier, za popełnioną zbrodnię, upoważnioną zostałam przez mera do oddania pomienionej dziewczynki do przytułku dla opuszczonych dzieci w Paryżu, co uczyniłam w dniu 6-ym kwietnia 1862 roku.
Następujące wskazówki służyć mogą do rozpoznania tożsamości dziecka, gdyby jego matka lub ktoś z osób interesowanych poznać i odebrać je pragnął. Też same wskazówki zapisanemi są w aktach przytułku.
Przy dziecku dołączonemi były:
1. Koszulka ze znakiem J. F.
2. Kaftanik.
3. Para pończoszek.
4. Czepeczek.
5. Chustka wełniana.
6. Kołderka szydełkową robotą.
7. Kołderka wełniana.
8. Dwa powijaki ze znakami J. F.
Znaków osobistych żadnych nie ma.
Nazwisko matki: Joanna Fortier.
Imię dziecka: Lucya.
Nazwisko mamki: Małgorzata Frémy.“
Tu następował podpis Małgorzaty Frémy, podpis mera i pieczęć urzędu, nadające pomienionemu dokumentowi cechę niezaprzeczonej autentyczności.
Owidyusz, rozpłomieniony radością, którą pozornym spokojem pokryć usiłował, złożywszy papier, schował go do kieszeni.
— Dziękuję ci — rzekł — mój dobry przyjacielu. — Poczem rozpoczęli śniadanie, które właśnie wniesiono.