Podpalaczka/Tom IV-ty/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XVII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Gdy odszedł posługujący, Soliveau dobył z pugilaresu pieniądze.
— Oto — rzekł — dwa tysiące franków na spłacenie pańskich długów, wszak one tyle wynoszą?
— Tak, panie... — odparł Duchemin.
— Bierz więc pan. Jesteśmy skwitowani — dodał, podając bilety bankowe urzędnikowi.
— Lecz, panie! — zawołał tenże z uniesieniem radości — racz mi powiedzieć swoje nazwisko... Niech wiem przynajmniej, komu jestem winien mą wdzięczność.
— Baron Arnold de Reiss — odrzekł uśmiechając się Soliveau.
— Ach! tego nazwiska nigdy nie zapomnę!
— Nic tak wielkiego... Wyświadczyłem panu przysługę... pan mi ją oddałeś nawzajem. Powtarzam, skwitowani jesteśmy.
Kilka sekund upłynęło w milczeniu. Młody urzędnik trzymał bilety bankowe, obracając je w ręku, na jego obliczu znać było zakłopotanie.
— Pan, widzę, masz mi coś jeszcze do powiedzenia? — zagadnął Owidyusz.
— Tak... w rzeczy samej...
— O cóż więc chodzi? Mów pan otwarcie, wszak wiesz, że jestem twym przyjacielem.
— Chciałbym prosić pana o zwrot weksli, wykupionych od Petitjean’a.
— Spaliłem je — odpowiedział krótko Soliveau.
— Naprawdę.
— Jakto? śmiałbyś pan powątpiewać?
— Och! nigdy... nigdy, panie...
— Pojmujesz, iż takich rzeczy się nie chowa.
Druga uderzyła na ściennym zegarze w saloniku. Owidyusz podniósł się z krzesła.
— Wracaj pan do biura — rzekł; — ja wracam do Paryża pociągiem, wychodzącym o drugiej minut pięćdziesiąt. A więc rozłączamy się. Wybawiłem pana z nader przykrego położenia, strzeż się wpaść w podobne raz drugi, ponieważ los nie zesłałby ci powtórnego wybawcy. Nie żegnam pana na zawsze, panie Duchemin, być może, iż zobaczymy się kiedyś.
— Rad byłbym temu.
— I ja również, mówię więc panu tylko do widzenia!
Po wzajemnem uściśnieniu rąk, siostrzeniec byłego mera udał się do biura, Owidyusz zaś, rozkazawszy podać sobie hotelowy rachunek, poszedł pakować rzeczy w walizę, Znalazłszy się w swoim pokoju, dobył pugilares i w jednej kieszonce tegoż umieścił papiery, składające się z dwóch weksli, wykupionych razem od Petitjean’a, z zeznania podpisanego przez Amandę Régamy, i z deklaracyi mamki, Małgorzaty Frémy.
— Nie straciłem czasu daremnie — rzekł z ironicznym uśmiechem. — Kosztuje to wprawdzie kilka tysięcy franków... lecz co to znaczy? Mam czem zamknąć usta Duchemin’owi, gdyby kiedy zechciano w tym względzie śledztwo wyprowadzić, jak również mogę dowolnie kierować Amandą, gdyby przyszła jej myśl podejrzewać mnie o napad na Łucyę. Musi być mi teraz posłuszną, gdybym jej zapotrzebował do jakich wskazówek. Należy trzymać tych, którzy nas trzymają! A wreszcie, co najważniejsza, posiadam sposób sprawdzenia, czy Łucya jest córką Joanny Portier. Kolekcya owa, na honor, warta więcej, niż mnie kosztuje! — zakończył wesoło.
Po załatwieniu rachunku w hotelu udał się na stacyę drogi żelaznej i o godzinie piątej po południu wrócił do Paryża. Było zbyt późno, by iść do fabryki w Courbevoie, do pałacu zaś Harmanta iść nie chciał. Odłożywszy przeto ową wizytę na dzień następny, kazał się zawieźć do siebie na ulicę Clichy, gdzie zmienił ubranie, nadawszy sobie pozór zamożnego barona de Reiss.
— Trzeba się mieć na ostrożności i przewidywać następstwa — powtarzał. — Dotąd nie obawiam się Amandy, ponieważ ona o niczem nie wie, wypadek ów bowiem z Łucyą poszedł na rachunek złodziei. Któż jednak w przyszłości następstwa przewidzieć jest w stanie? Należy się więc zabezpieczyć przeciw tym dwojgu ludziom, którzy mogliby kiedyś stać się dla mnie groźnymi. Mam przeciw nim teraz broń straszną! Dalej więc, śmiało do walki! Drży tylko tchórz albo bezsilny. Będę dziś obiadował z Amandą!
Na krótko przed godziną, o której wychodziły robotnice ze szwalni pani Augusty, Owidyusz udał się na ulicę św. Honoryusza. Amanda, będąc przekonaną, że owo milczenie ze strony wielbiciela ukrywało stanowcze zerwanie stosunków, powitała go okrzykiem radości.
— Tyżeś to, mój drogi? — wołała, chwytając go za rękę i poglądając nań tkliwie.
— Sądziłaś, iż się nie zobaczymy już więcej?
— Twój nagły wyjazd zdawał mi się być udanym, milczenie twoje napawało mnie trwogą.
— Podróżowałem w rzeczy samej przez czas naszego rozłączenia.
— Podróż nie wzbrania pisać do tych, których kochamy.
— Nie jestem winien w tym razie. Całe dni zajęty byłem interesami, zresztą spodziewałem się wrócić lada chwila — Przebaczam ci... zapomnimy o wszystkiem, gdy oto jesteśmy znów razem. Obiadować z sobą będziemy, nieprawdaż?...
— Tego właśnie pragnę...
— U Brebant’a?
— Gdzie zechcesz.
— Każ podać obiad do gabinetu, w którym raz pierwszy niegdyś obiadowaliśmy razem.
— Widzę, że prawdziwie mnie kochasz... Amando, jesteś aniołem!


∗             ∗

Przypominają sobie czytelnicy, że komisarz policyi w Bois-Colombes znalazł w pobliżu Łucyi, leżącej w omdleniu, połowę a noża, użytego przez Owidyusza do zadania jej ciosu. Nie przywiązując pozornie wiele wagi do tego przedmiotu, komisarz wszelako oceniał jego znaczenie.
Posiadając dwie te wskazówki, numer ukradzionego zegarka i odłamek noża, liczył, iż przy pomocy tychże odkryje prawdziwego zbrodniarza, być może nawet dowódcę bandy, pustoszącej naówczas okolice Asnières, Courbevoie, Bois-Colombes i Argenteuil.
Aby jednakże ów nóż mógł doprowadzić do celu, potrzeba było odnaleźć rękojeść, na której musiała być wyrytą marka fabryki, mogąca poprowadzić na ślady mordercy. Nazajutrz zatem przejrzał starannie tak miejsce popełnionej zbrodni, jak do niej przyległe, bez pożądanego wszelako rezultatu. Nie zniechęcony tem, rozkazał agentom i żandarmom, przejrzeć całą równinę, przetrząsnąć każdą piędź pola, trawę rosnącą w rowach, linię drogi żelaznej, aby koniecznie odnaleźć rękojeść, którą morderca musiał rzucić uciekając. Pomimo najstaranniejszych poszukiwań, nic nie znaleziono. W śledztwie tem odznaczał się szczególną gorliwością Larchaud, ów żandarm, którego widzieliśmy przybywającego najpierwej z brygadyerem na ratunek Łucyi. Pałał on chęcią odnalezienia zabójcy, nie tracąc nadziei, iż tego dokona. Szczęśliwy traf przyszedł mu z pomocą.
Łucya od dwóch dni opuściwszy gościnny dom komisarza, wróciła do siebie ha ulicę Bourbon. Była dziesiąta rano. Po burzliwej nocy zabłysnął dzień piękny, pogodny. Deszcz, spływający potokami przez długie godziny, poruszył kupy piasku... napełniając nim rowy i strumienie. Dwaj dróżnicy odrzucali ów piasek z drogi, wiodącej z Bois-Colombes do Garenne, odkładając go na bok: Nagle jeden z nich pochyliwszy się, podniósł rękojeść noża, przy której trzymał się kawał ostrza, cały rdzą pokryty.
— Coś ty tam znalazł? — zapytał go towarzysz.
— Jakąś starą obsadę noża... myślałem, że coś dobrego, lecz to się na nic nie przyda.
To mówiąc, rzucił rękojeść w stronę równiny la Garenne.
W tej to właśnie chwili Larchaud, wracając z brygadyerem z przeciwnej strony, nadchodził. Rękojeść, rzucona z całą siłą, padła tuż przy nogach Larchaud’a. Obaj żandarmi w miejscu się zatrzymali.
— Kto tam rzuca kamienie? — zawołał brygadyer.
Dróżnik, ukazując się na wzgórku, odpowiedział:
— To nie kamienie, brygadyerze...
— Cóż zatem?
— Rękojeść jakiegoś starego noża, którą znalazłem w piasku, napełniającym strumień. Leży ot, tam... przy nogach pana Larchaud.
Dwaj żandarmi spojrzeli jednocześnie na ziemię. Larchaud, spostrzegłszy obsadę, chwycił ją z okrzykiem radości.
— Do pioruna! — zawołał, oglądając podniesiony przedmiot — a to posłużyło mi szczęście! Szukaliśmy tego przez kilka dni nadaremnie... Zobacz-no, brygadyerze.
Żandarm, wziąwszy rękojeść noża, przypatrywał się jej z uwagą.
— Ależ tak! — zawołał — tak... nieodwołalnie!... odłamek tego ostrza nada się doskonale i połączy z kawałkiem, znajdującym się u komisarza.
— Trzeba mu jaknajprędzej to zanieść.
— Spieszmy więc — odrzekł brygadyer. — Jeżeli to właśnie ów przedmiot, którego poszukujemy — rzekł do dróżnika, stojącego w pobliżu — możesz się pochlubić, żeś go znalazł. Wkrótce się zobaczymy.
I oba z Larchaud’em zwrócili się na drogę, którą przyszli.
Wszedłszy do biura policyi, zostali natychmiast wpuszczeni do gabinetu komisarza.
— Cóż was sprowadza? — zapytał tenże.
— Rzecz nader ważna... patrz pan...
Tu brygadyer położył rękojeść z odłamkiem ostrza, które się przy niej trzymało.
— Wszakże to przedmiot, którego poszukiwaliśmy! — zawołał komisarz z zadowoleniem.
— Tak sądzę...
— Zaraz przekonamy się o tem — rzekł.
I otworzywszy szufladę biurka, wyjął z niej kawałek noża, znalezionego przy Łucyi. Przyłożone do siebie obie te części stanowiły doskonałą całość.
— Tak... to nieomylne! — zawołał — nóż jest teraz w komplecie.
— Zobaczmy, gdzie był kupiony — wyrzekł brygadyer. — Firma fabryki wyrytą być musi na rękojeści. O! patrz pan — dodał — jest całkiem czytelną, wyziera z pod rdzy, pokrywającej ostrze.
Komisarz wpatrywał się w punkt wskazany.
— Ronsard... nożownik... ulica Bourbon, numer 9-ty — przeczytał głośno i zadrżał.
— Ulica Bourbon... numer 9-ty! — powtórzył — ależ to adres mieszkania panny Łucyi. Miałżeby nóż mordercy być kupionym w tym samym domu, gdzie mieszkała ofiara? Zaiste, dziwne to... zdumiewające!
— Traf to być może jedynie... — ozwał się Larchaud.
— Traf szczególny i przypuszczalny — ciągnął dalej komisarz. — Nóż ten, być może, nie został kupionym przez tego, Który się nim posługiwał, lecz przez jakąś drugą lub trzecią osobę.
— Panie komisarzu — rzekł brygadyer — kawałek ostrza, podniesiony przez pana na miejscu zbrodni, świadczy, że nóż był nowy. Zatem widoczna, iż został sprzedanym przed niewielu dniami.
— Masz słuszność. W każdym razie potrzeba nam w tym przedmiocie śledztwo wyprowadzić. Jadę natychmiast do Paryża, będę u naczelnika policyi i zobaczymy, czy opierając się na tem, będzie można rozpocząć poszukiwania. W każdym razie, mocno wam jestem obowiązanym za wynalezienie tego przedmiotu, który może doprowadzić nas do upragnionego celu.
Larchaud z brygadyerem odeszli. Komisarz, owinąwszy w gazetę oba kawałki noża, odjechał do Paryża.
Mimo, że usiłowanie wspomnione morderstwa policzono na karb zarogatkowych włóczęgów i że doń niewiele wagi przywiązywano, wyznaczonym został sędzia do zbadania tej sprawy, której wskazówki w nader ograniczonym zakresie mogła jedynie udzielić Łucya i Eliza Perrin.
Zeznania obu tych kobiet żadnych początkowo rozjaśnień nie dostarczyły sądowi, sprawa została złożoną do akt, zkąd, według wszelkiego podobieństwa, mogła już na świat nie wyjść wcale.
Naczelnik policyi bezzwłocznie przyjął komisarza z Bois-Colombes, który objaśniwszy mu w krótkich słowach cel swego przybycia, przedstawił oba kawałki noża, złączone i tworzące całość.
— W rzeczy samej — zawołał naczelnik — jest to punkt ważny — trzeba nam o tem powiadomić sędziego śledczego. Jedź pan ze mną do pałacu Sprawiedliwości.
Wysłuchawszy wszystkiego, sędzia uważał, iż należało gorliwie zająć się tą sprawą. I jemu również dziwnem być się zdało, że nóż, mający służyć do spełnienia zbrodni, został kupionym w tym właśnie domu, gdzie mieszkała ofiara. Szczegół ów wskazywał, iż zamiar morderstwa był naprzód powziętym.
Po odbytej naradzie obadwaj urzędnicy, wsiadłszy do powozu, polecili się zawieźć do sklepu nożownika przy ulicy Bourbon. Właściciel był nieobecnym, jego żona przyjęła przybyłych. Sędzia wyjaśnił cel swoich odwiedzin.
— Nie obawiaj się, pani — rzekł, widząc ją zaniepokojoną — przybywamy jedynie dla pozyskania objaśnień.
— Jestem na rozkazy panów... O cóż chodzi?
— Oto nóż — wyrzekł naczelnik policyi, dobywając dwie złamane połowy tegoż — wszak on w tutejszym sklepie został kupionym?
— Niezaprzeczenie... — odparła nożowniczka, obejrzawszy rękojeść z uwagą. Jest na nim nasze nazwisko i marka fabryki.
— Pomimo pokrywającej go rdzy, ów nóż zdaje się być nowym — mówił sędzia dalej.
— Jest nim w rzeczy samej.
— Nie przypominasz sobie pani, komu on został sprzedanym?
— Sprzedajemy wiele różnym osobom, bądź to mój mąż, bądź ja lub nasz subiekt. Niepodobna mi więc coś stanowczego orzec w tym względzie. Data wszelako każdej sprzedaży zapisywaną jest w księdze buchalteryjnej. Przejrzę ją i powiem panom, czyli mój mąż, lub subiekt sprzedał takowy od chwili, gdy ja jeden z podobnego gatunku sprzedałam.
Zaczęła przeglądać księgę z uwagą.
— Nie, ten nóż nie był u nas kupowany — odpowiedziała.
— A jak pani dawno sprzedałaś tamten, o którym wspominasz?
Nożowniczka oznaczyła dzień ściśle.
— Było to więc właśnie w wigilię dnia, w którym zbrodnia spełnioną została! — zawołał naczelnik policyi.
— Czy pani sobie zatem nie przypominasz, kto ów nóż nabywał?
— Pamiętam, był to mężczyzna.
— Mężczyzna?! — powtórzyli razem oba.
— Tak jest, mężczyzna, nader przyzwoity z pozom. Wszedł do sklepu między ósmą a dziewiątą wieczorem, zażądał kuchennego noża, w rodzaju tych, jakich używają rzeźnicy do ćwiertowania mięsa. Jego to własne wyrazy, pamiętam je doskonale. Dodał jeszcze, ażeby nóż był silnym i trwałym.
— Niemogłażbyś pani opisać nam szczegółowo owej osobistości?
— Niepodobna, panie... Przesuwa się tu u nas tak wiele osób, iż na nie nie zwracamy uwagi.
— Byłże on młodym?
— Przeciwnie... mógł mieć około lat pięćdziesięciu. Włosy miał szpakowate, lecz całe zachowanie się jego oznaczało światowego człowieka. Wyrażał się nader poprawnie...
Obaj przybyli zadumali się. Widocznie ów opisany przez nożowniczkę klient nie mógł być zabójcą młodej szwaczki. Sędzia wyraził głośno swe zdanie w tym względzie.
— Kto — wie? — odparł naczelnik policyi. — Zdarzają się nieraz tak dziwne kombinacye...
— Cóż innego, jeśli nie kradzież popchnęła do tego kroku mordercę? — powtórzył sędzia. — Człowiek, którego pani nam opisujesz, nie wygląda przecież na drogowego włóczęgę?
— Nic nie przekonywa, ażeby kradzież miała być pobudką tej zbrodni...
— Wierzysz pan więc w coś innego?
— Ja w nic nie wierzę... szukam jedynie.
Sędzia śledczy zamyślił się, nie mówiąc ani słowa, a podziękowawszy właścicielce sklepu, wyszedł ze swym towarzyszem. Stanąwszy na ulicy, zatrzymał się naprzeciw bramy domu numer 9-ty.
— Tu więc mieszka panna Łucya? — zapytał naczelnika.
— Tu, panie.
— Będąc tak blisko, idźmy do niej.
— Masz pan słuszność. Od tej młodej dziewczyny będziemy się mogli dowiedzieć, czy ktoś nie miał innych pobudek do napaści na nią, oprócz kradzieży.
I wszedłszy w bramę, polecili odźwiernej wskazać sobie mieszkanie młodej szwaczki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.