Podpalaczka/Tom V-ty/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | VIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Dziecię... moje dziecię... och! milcz przez Boga!.. — wołała Joanna, wyciągając ku Lucyi ręce błagalnie. — Bluźnisz!.. ubliżając pamięci twojego ojca!
— Kogóż więc mam oskarżyć... kogo? — wołało dziewczę gwałtownie. — Błądzę w ciemnościach i wyjść z nich pragnę. Wszystko raczej... po nad zwątpienie... niepewność!,, Matko Elizo, ty widziałaś się z Lucyanem... on tobie powierzył fatalną ową tajemnicę... Tej tajemnicy nie powinnaś... nie możesz kryć dłużej przedemną. Jakkolwiek straszną by była... mów!.. Jeżeli bluźnię, oskarżając mojego ojca... zatec matka... moja matka okryła mnie hańbą?..
Joanna zachwiała się drżąc cała. Chciała zawołać: „Twą matką ja jestem... niesprawiedliwie mnie oskarżono!.. Niepodobna jej było jednak tego uczynić. Nie wystarczało albowiem ustne zaprzeczenie swej winy... potrzeba to było stwierdzić dowodami, dowodów tych nie posiadała.
Nie mając co odpowiedzieć, pochyliła głowę w milczeniu.
Łucya mówiła dalej:
— Mów!.. ależ mów proszę!.. Matka więc moja miałaby spełnić jakąś zbrodnię? Dlaczego Lucyan ci oznajmił, iż zawarcie naszego małżeństwa jest niemożliwem... dlaczego?
— Zmuszono go do tego.
— Lecz któżby miał prawo... kto mógł?..
— Nie odgadujesz więc? — zawołała Joanna. — Czyliżby Lucyan był się dowiedział o tej tajemnicy, jaka wykopała przepaść pomiędzy wami, gdyby ktoś nie miał własnego interesu w odsłonięciu mu tejże? Pewien człowiek szperał umyślnie w przeszłości... i ten to człowiek powiedział Lucyanowi: Jeżeli nie zaślubisz mej córki, ja nie pozwolę ci Łucyi zaślubić... Wzbronię ci tego małżeństwa! A gdybyś się poważył postąpić wbrew temu, wszyscy wiedzieć będą...“
Tu Joanna nagle przerwała, zabrakło jej sił do dalszego wyjawienia prawdy.
— Ależ co wiedzieć będą... co? — pytała Łucya gwałtownie. — Trzymasz mnie na mękach, matko Elizo. Życie we mnie zamiera... dostaję obłąkania!... Mówiłam ci, że wiedzieć muszę! Jeżeli ty mnie nie powiesz, dowiem się od Lucyana... zmuszę go, ażeby mi powiedział... Gdyby nie chciał, dowiem się od panny Harmant. Przyszedłszy tu ona, na klęczkach mnie błagała... ofiarowała mi majątek... nie sądziła mnie być nie godną Lucyana. Ona wie wszystko... do niej więc się udam, będę ją błagała, by mi wyjawiła tajemnicę hańby, ciążącej nademną. Jeśli odmówi, pójdę do jej ojca...
— Nie Łucyo... nie pójdziesz.
— Któż mi zabroni?
— Ja!
— W jaki sposób? dlaczego?
— Ponieważ sama wszystko ci opowiem.
— Wszystko... jaknajsumienniej... przysięgasz?...
— Przysięgam!
— Nie pozostawisz mi żadnych powątpiewań? będę mogła wybaczyć Lucyanowi?
— Lucyan nie może ciebie zaślubić... Sama zresztą nie chciałabyś zostać jego żoną, jestem przekonaną, przed zyskaniu uniewinnienia dla swojej matki.
Łucya pobladła.
— Przed uniewinnieniem mej matki? matka więc moja o coś oskarżoną została?
— Tak.
— Oskarżoną... o jaki występek?...
— O zbrodnię morderstwa. Twoja matka zostałaś skazaną na dożywotnie więzienie za zamordowanie ojca Lucyana Labroue.
Łucya, wydawszy krzyk rozdzierający, ukryła twarz w dłoniach. Przez kilka sekund zapanowało ponure milczenie.
— Zatem moja matka jest tą kobietą, która zabiła pana Labroue, która go okradła i podpaliła fabrykę?... — zaczęło dziewczę przerywanym głosem. — Ach! to okropne, przerażające!
— Matka twoja była niewinną! — zawołała Joanna.
— Ależ ją skazano...
— Niesłusznie... niesprawiedliwie! Nie słyszałaśże wiele razy mówiącego Lucyana, iż jest przekonany o niewinności tej nieszczęśliwej kobiety.
— Gdyby w to wierzył, nie usunąłby się odemnie.
— Powątpiewa i trwa w zwątpieniu. Zresztą, czyża wolno mu lekceważyć opinię ogółu?
— Boże... mój Boże!... — wołała Łucya z rozpaczą — czemuż mnie matka na świat wydała!
Strumień łez wytrysnął z oczu Joanny!
— Nie złorzecz swej matce, me dziecię — wyrzekła głosem złamanym. — Ulitowałabyś się nad nią, gdybyś ją znała jak ja znałam niegdyś tę biedną Joannę.
Łucya z osłupieniem patrzyła na roznosicielkę.
— Ty, ty, Elizo, znałaś mą matkę?
— Tak, moje dziecię... była to kobieta uczciwa, pracowita, niezdolna do spełnienia nikczemnego czynu. Całą duszą kochała swojego męża... Kochała zarówno swe dzieci, a mieli ich dwoje, syna i córkę.
— Syna? — zawołała Łucya gorączkowo — zatem ja miałam brata?
— Tak, miałaś go...
— Gdzież on jest? czy żyje?
— Nic nie wiem... zniknął, jak i ty zniknęłaś. Uwielbiała swe dzieci ta biedna Joanna, nie przewidując, iż fatalność wydrze je kiedyś. Tak, znałam ją, dobrze znałam — mówiła dalej; — była to dobra, łagodna, kochająca kobieta. Nieszczęściem, pewien nędznik, wmieszawszy się w jej życie, popełnił wszystkie te zbrodnie i przez zemstę z piekielną zręcznością rzucił na nią wszelkie pozory ich wykonania. Nadaremnie starała się zyskać uniewinnienie... przekonać sędziów o błędzie, w jakim pozostawali... daremnie... kłamliwe pozory ją obciążały! Jedyny dowód jej niewinności spłonął w czasie pożaru fabryki. O wierzaj mi Łucyo, drogie me dziecię, nie przeklinaj, lecz żałuj biednej twej matki!
— Och! ja jej nie przeklinam... nie chcę jej złorzeczyć, mimo, iż ona jest przyczyną tych ciężkich moich boleści!...
— Własnem życiem... przysięgam... radaby ona twe łzy okupić... gdyby je widziała.
— Nie wątpię o tem, gdy ty mi to mówisz, matko Elizo... — odpowiedziała Łucya ze łkaniem. — Mimo to jestem barto nieszczęśliwa. Wyrok niesłuszny obciążył mą matkę... niezasłużona hańba ją okrywa... I ja zmuszoną jestem dźwigać część owej hańby! Jestem córką kobiety przez sąd zawyrokowanej na więzienie za kradzież, podpalenie i morderstwo!... Wszyscy ze wstrętem odwrócą się odemnie... tak jak to Lucyan uczynił!... Ach! czyż to nie jest okropnem... osądź, matko Elizo? Teraz dopiero rozumiem postępowanie Lucyana. Rozdziela nas krew jego zamordowanego ojca, dopóki nie zostanie dowiedzionem uniewinnienie mej matki!
— Nie traćmy nadziei, me dziecię! — odrzekła Joanna. — Kto wie, czy światło nie zabłyśnie, a z niem i cierpienia twoje nie skończą się nareszcie? kto wie, czy twoja matka nie odnajdzie rzeczywistego zbrodniarza?
— Uciekła z więzienia... to prawda... Lucyan mi kiedyś to powiedział.
— Tak jest... uciekła! — zawołała żywo roznosicielka. — Jestem przekonaną, że jej ucieczka miała za cel odszukanie Jakóba Garaud, owego prawdziwego mordercy.
— Gdyby jej się to dokonać udało, wy o tem wiedzieć nie będziemy.
— Ty pierwsza dowiesz się o tem.
— W jaki sposób?
— Twoja matka cię odnajdzie... serce ją ku tobie poprowadzi! Miejmy nadzieję, lube me dziecię... Żyć trzeba, a żyć z nadzieją, iż nadejdzie dla tej nieszczęśliwej dzień rehabilitacyi... że przyjdzie tu ona z uściskiem, by zarazem oznajmić, iż słońce dla ciebie zajaśniało nareszcie.
— Niestety! będzie zapóźno... Lucyan już inną poślubi...
— Kto wie? nic go nie popycha do tego małżeństwa, do którego go zmuszają, a które może nie nastąpić wcale. Panna Harmant, jak ci wiadomo, jest chorą... mocno chorą... dni jej życia są policzone, być może... Lucyan usunął się od ciebie, aby być posłusznym obowiązkowi honoru... lecz on cię kocha... nie zapomni o tobie. Widziałam to w jego zmienionem obliczu, oczach napełnionych łzami. Podczas gdy mówił, iż kochać mu ciebie nie wolno, widziałam, iż kocha cię jeszcze!
— Ależ ten człowiek niegodny, ów Paweł Harmant, miałże prawo szperać w przeszłości i okrywać mnie hańbą? — wołała Łucya z oburzeniem. — Czyż prawo nie użyczy mi swojej opieki przeciwko takiej podłości?
— Niestety, me dziecię, prawo w wielu wypadkach bezsilnem się staje... nie należy nam liczyć na pomoc z tej strony. Odwagi, moja córko, odwagi! — mówiła roznosicielka głosem przepełnionym łzami. — Matka Eliza jest przy tobie... ona cię nie opuści... kochać i pocieszać cię będzie.
Tu przycisnęła Łucyę do wezbranego żalem i radością serca. Chwilowe milczenie przerwało rozmowę dwóch kobiet.
— Trzebaby ci się jednak czemś posilić, biedne me dziecię — odezwała się Joanna.
— Nie, niepodobnaby mi było jeść teraz, nie czuję głodu, matko Elizo!
— Należy zmusić się do tego... Mam dobry bulion u siebie, przyniosę ci filiżankę.
I przyrządziwszy napój, uprosili Łucyę, aby go wypiła, poczem, ucałowawszy dziewczę, odeszła.
Znalazłszy się w swojej stancyjce, Joanna Fortier padła na kolana.
— Boże! mój Boże! — szeptała z płaczem — udzieliłeś mi siłę do zachowania tajemnicy, dzięki ci za to, o Panie! Kiedy jednakże skończą się moje cierpienia i boleść mej córki? widzę ją upadającą pod ich brzemieniem, a ulżyć jej nie jestem w stanie! Po tylu latach ciężkich katuszy, czyż nie ześlesz mi, o Boże, choć jednej chwili radości?... czyż nigdy nie postawisz na mojej drodze człowieka, który mnie zgubił?... czyż nie dozwolisz mi odnaleźć mojego syna, któremu nie zawahałabym się wszystko, wszystko opowiedzieć? Dziś... jeśli on żyje, jest mężczyzna dojrzałym, mogącym działać, osłaniać mnie i bronić! Jedyna moja nadzieja w Tobie, o Boże!... Stwórco, wysłuchaj mej prośby, ześlij mi pomoc i siłę do dalszej, a tak ciężkiej walki z ludzką niesprawiedliwością!