Podpalaczka/Tom V-ty/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ponurem światłem zabłysły oczy roznosicielki chleba? blada jej twarz zapłonęła rumieńcem.
— Co oni mają przeciw tobie? — krzyknęła rozjątrzona gniewem. — W czemżeś im przewiniła, ażeby cię tak męczyli, prześladowali? Ojciec z jednej strony, córka z drugiej. Ach! to są nikczemnicy... prędzej lub później dosięgnie ich sprawiedliwość boża! Opowiedz mi to wszystko szczegółowo, drogie ukochane dziecię... opowiedz, jak się to stało?
Łucya, spełniając wolę Joanny, słabym, zaledwie dosłyszanym głosem, opowiedziała spotkanie, jakie miało miejsce w salonie pani Augusty.
Roznosicielka słuchała z zaciśniętemi rękoma i drżącemi oburzeniem ustami.
— I wszystko to tym ludziom miałożby ujść bezkarnie? — zawołała, gdy Łucya skończyła opowiadanie. Jakiem prawem owi nędznicy łamią życie uczciwej dziewczyny? zobelżają ją?... przywodzą do rozpaczy i nędzy? Nie... nie... to niepodobna... tak zostać dłużej nie może!... Dotąd, me dziecię, nie miałaś nikogo, ktoby cię wspierał i walczył razem z tobą... lecz otóż ja jestem! ja bronić cię będę! Potwarz i obelga liczą się do zbrodni karanych prawem... Do trybunału nam udać się trzeba!
— Do trybunału? — powtórzyła Łucya.
— Tak... przed sąd skargę wniesiemy...
— Lecz w jaki sposób wziąć się do tego?
— Trzeba sobie obrać adwokata... prosić go o poradę... powierzyć mu swoją obronę, następnie uzbroić się w odwagę i walczyć...
— Adwokata... — wyrzekło dziewczę w zadumie.
— Ach! — zawołała nagle Joanna, przypomniawszy sobie o znalezionych papierach. — Przyjaciel Lucyana, Jerzy Darier, jest adwokatem, nieprawdaż?
— Tak, matko Elizo.
— Czy wiesz, gdzie mieszka?
— Przy ulicy Bonapartego, numer 27.
— Doskonale! pójdę do niego...
— Nie czyń tego, dobra moja opiekunko... nie czyń... ja proszę!
— Dlaczego? — Odmówi ci, będąc przyjacielem Lucyana.
— Kto wie, czy przeciwnie, nie naprowadzi na dobrą drogę towarzysza lat młodocianych?
— Ależ on jest adwokatem Harmanta... broni spraw jego...
— Cóż to znaczy? Wszystko, co mówisz, zachęca mnie tembardziej, bym się tam udała. Pan Darier może wpłynąć na swego klijenta, aby zaprzestał podobnych nikczemności, może dać mu do zrozumienia, że potwarz jest zbrodnią, podpadającą pod prawo i żądać od niego zadośćuczynienia za krzywdy moralne przezeń zrządzone. Muszę się widzieć z panem Darier, mam pozór przedstawienia się jemu... udzieli on mi rad swoich... powie, jak postąpić w tym razie. Nie... nie... nie waham się dłużej, idę natychmiast do tego młodego adwokata.
I nie czekając na odpowiedź Łucyi, wybiegła ze stancyjki, a dopadłszy fiakra, jechała na ulicę Bonapartego. W ciągu dwudziestu minut stanęła przed drzwiami mieszkania Jerzego, gdzie zadzwoniła. Stara służąca pośpieszyła jej otworzyć.
— Czy pan adwokat Darier jest w domu? — pytała.
— Nie ma go. Pani zapewne przybywasz w interesie?
— Tak.
— Przykro mu będzie, iż pani daremnie się trudziłaś, lecz jest nieobecnym... wyjechał.
— Wyjechał!... powtórzyła Joanna; — a na jak długo?
— Ma stawać w sprawie procesu w Tours. W przyszłą środę dopiero powróci.
— Aż w przyszłą środę! — zawołała roznosicielka. — Sześć dni oczekiwania!
— Cóż na to poradzić?
— Ha! trzeba czekać!... Przybędę zatem tu w przyszłą środę — szepnęła ze smutkiem Joanna i powróciła na ulicę de Bourbon.
Łucya, złamana silną gorączką, zmuszona była w łóżko się położyć. Biedna matka przeraziła się, zastawszy ją chorą. Myśl, iż jedyne to jej dziecię umrzeć może, napawała ją trwogą.
— I cóż, matko Elizo? — pytało dziewczę słabym głosem.
— Nie zastałam pana Barier... wyjechał z Paryża. Pójdę powtórnie do niego skoro powróci. Nie o nim to jednak myśleć nam teraz należy, ale o tobie, me dziecię... jesteś chorą...
— Gorączka mną owładnęła.
— Biegnę po doktora...
— To niepotrzebne.
— Przeciwnie... widzę, żeś mocno cierpiącą... opóźnienie ratunku może sprowadzić niebezpieczeństwo. — Nie przyjmuję żadnych uwag z twej strony... wychodzę!
I wybiegła pośpiesznie, aby za chwilę powrócić z lękarzem.
Po wybadaniu dziewczęcia doktór zadumał się, marszcząc brwi z niezadowoleniem. Cierpienie było niebezpieczne. Zapalenie mózgu lada chwila objawić się mogło. Przepisawszy lekarstwo, doktór oddalił się, obiecując przybyć nazajutrz. Joanna poszła do apteki i wróciwszy z miksturą, siadła przy łóżku swej córki, nie opuszczając jej do chwili, w której zmuszoną była udać się do piekarni Lebreta.
∗
∗ ∗ |
Czytelnikom naszym wyjaśnić należy przyczynę obecności Paula Duchemin, urzędnika merostwa z Joigny, w pociągu strzaskanym skutkiem nieszczęśliwego wypadku na stacyi Bois-le-Roi. Pomimo, iż ów kupiec win, Petitjean, niegdyś posiadacz fałszywego wekslu, został w zupełności zapłaconym, rozsiewał na wszystkie strony oszczercze opowiadania, w jaki sposób Duchemin otrzymać mógł od nieznanego protektora tak niespodziewaną pomoc. Wkrótce wiedziano w całem Joigny, iż Raul, pozostający przedtem w nader kłopotliwem położeniu, miał teraz kieszenie pełne pieniędzy, i badać, rzecz naturalna, poczęto okoliczności, które mu pozwoliły spłacać swe długi.
Widziano Duchemin’a rozmawiającego z nieznajomym, jedzącego z nim śniadanie i obiad. Wszystko to mieszkańcom wydało się podejrzanem, jakiemi zwykle bywają rzeczy trudne do wytłumaczenia, co posłużyło do wielu plotek i ujemnych dodatków. Szemranie to, wzmagając się z dnia na dzień, doszło do uszu mera w Joigny, który wezwał do wytłumaczenia się swego podwładnego. Gdy Duchemin nie mógł dostarczyć jasnych na swą obronę dowodu w, kazał mu się podać do uwolnienia, zagroziwszy inaczej usunięciem go z merowstwa.
Dotknięty powyższym wyrokiem bez odwołania, młodzieniec podał się do uwolnienia ze służby i został nagle bez żadnych środków utrzymania. Nic jednak dotąd nie wiedziano o wydaniu przezeń dokumentu z archiwum, drżał jednak na myśl, iż kiedykolwiek wydać się to może. Wykradzenie aktu autentycznego, do której to sprawy zrazu nie przywiązywał wiele znaczenia, wydało mu się teraz rzeczą wysokiej doniosłości, ztąd zamiast błogosławić człowieka, który go chwilowo wybawił z kłopotu, przeklinał owo spotkanie.
Ujrzawszy się nagle bez sposobu do życia, zamierzał jechać do Paryża, starając się tam o jaki urząd, by tym sposobem zniknąć z przed oczu sprawiedliwości, mogącej ścigać go i poszukiwać. Posiadając kilka sztuk złota, które starczyć mu mogły na parę tygodni wyżywienia, wsiadł do pociągu drogi żelaznej.
Ważny, a znany nam wypadek w czasie podróży, spowodował spotkanie pomiędzy nim a osobą, którą mógł uważać jako główną przyczynę swej zguby. Amanda Régamy była dlań fatalnością w rzeczy samej, posiadał on jednak w sobie prócz tego bogaty zasób występków i w braku pomienionej syreny, pierwsza lepsza ladacznica zdołałaby go poprowadzić do złego. Rana, jaką otrzymał w głowę, nie zagrażała mu utratą życia, dzięki staraniom, któremi go otaczano.
Amanda oczekiwała niecierpliwie chwili, w której stan zdrowia ranionego pozwoliłby się jej z nim widzieć. Była pewną, iż ów mniemany baron de Reiss nie ukaże się więcej w Bois-le Roi. Odgadła, że jego wyjazd krył w sobie zupełne zerwanie stosunków i postanowiła użyć Raula Duchemin, jako potężne narzędzie swej zemsty, odkrywając przed nim tajemnicę zbrodniczych czynów Owidyusza Soliveau.
Każdodziennie pytała służącej o stan zdrowia ranionego wreszcie pewnego wieczora otrzymała odpowiedź:
— Zdaje mi się, iż obecnie będzie pani mogła bez obawy odwiedzić tego biednego chorego.
Szwaczka pani Augusty zapromieniała radością.
— A w których godzinach mogłabym go znaleźć samego i przejść, nie będąc przez nikogo widzianą?
— Po południu... przed — wizytą doktora.
— A zatem jutro zaprowadzisz mnie do niego.