Podpalaczka/Tom V-ty/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XIV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Hańba?... nieszczęście?... — powtórzyła Łucya, słuchając jak we śnie.
— Ja znam twoje nazwisko! — zawołała Marya.
— Imię moje i nazwisko jest Łucya... Będąc umieszczoną przez mamkę w przytułku dla dzieci, nosiłam numer dziewiąty. Ach! — zawołała po chwili — czynisz więc pani aluzyę do mej matki... Jedna to więcej nikczemność z twej strony! Moja matka została skazaną... Co jednak panią obchodzić to może? masz-li prawo zobelżać niewinne dziecię tej matki? masz prawo brukać moją uczciwość potwarzą? Tak! ja się nazywam Łucya Fortier. Sprawiedliwość niesłusznie, być może, skazała mą matkę... Mam-że ja bądź co bądź za jej winę odpowiadać? Zkąd i dlaczego stajesz w roli mojej oskarżycielki? Znajdujemy się obecnie naprzeciw siebie. Ty jesteś bogatą, a jam ubogą!... ty nosisz nazwisko bez plamy, ja je mam skalane, a jednak pomimo wszystko, ja moje nazwisko wyżej cenię, twoje jest dla mnie wstrętnem!
— Pani! — zawołała Marya, zwracając się do oniemiałej modniarki — jeśli nie wypędzisz natychmiast tej dziewczyny, będę sądziła, że chcesz mnie wraz z nią zobelżać. Jej matka, dowiedz się pani, została skazaną na więzienie za kradzież, podpalenie i morderstwo. Dobra krew... nieprawdaż? Otóż to powód, dla którego prosiłam, by ta dziewczyna nie pojawiła się u mnie więcej. Ja się jej lękam!
— Panno Łucyo... — wyrzekła zimno pani Augusta — proszę pójść do kasy, odebrać swoją należność. Od dnia dzisiejszego przestajesz należeć do robotnic w moim zakładzie.
Łucya pobladła.
— Wypędzasz mnie więc pani? — wyjąkała stłumionym głosem.
Marya tryumfująco się uśmiechnęła. Spostrzegła ów uśmiech szyderczy córka Joanny.
— A! pani się cieszysz... nieprawdaż? — zawołała, patrząc śmiało w oczy nieprzyjaciółce. — Nie poprzestając na ukradzeniu mi tego, którego kochałam, na zdruzgotaniu mi serca, starasz się mnie ztąd wypędzić! Zatruwszy mój spokój, mą radość, chleb mi odbierasz obecnie? Wszędzie bowiem, gdzie się odtąd ukażę, zapytają mnie gdzie pracowałam? Wymienię panią Augustę, a ona, badana w tym przedmiocie, odpowie: — Nie przyjmujcie do siebie tej dziewczyny... jej matka została skazaną za kradzież, podpalenie i morderstwo!
— Łucyo! — zawołała modniarka wzruszona do głębi.
— Ach! pani... — odrzekła robotnica, wybuchając łkaniem — okrutną względem mnie się okazałaś!... przebaczam ci jednak... przebaczam z całego serca! Co zaś do ciebie — dodała, zwracając się do Maryi — pomnij, iż Bóg ciężko cię ukarze!
Po tych słowach wybiegła z pośpiechem.
Panna Harmant, zostawszy sama z panią Augustą, uspokoiła się zwolna.
— Dziewczyna ta jest szaloną! — rzekła pogardliwie. — Oskarża mnie, iż jej zabrałam człowieka, którego kochała... osądź pani sama, czy Lucyan Labroue mógł kochać córkę Joanny Fortier, morderczyni swojego ojca?
— Co pani mówisz? — zawołała magazynierka z osłupieniem.
— Nieszczęściem... tak było! Ale przestańmy mówić o tej całej sprawie. Dla dobrej sławy zakładu pani potrzebnem było, by ta dziewczyna usłyszała, co o niej mówiłam. Z jej własnych zeznań wiesz pani teraz, co ci przedsięwziąć należy. Proszę teraz o pokazanie mi materyałów, jakich żądałam przed chwilą.
Podczas, gdy się to działo w salonie pani Augusty, Jerzy Darier z adwokacką teką w ręku, wyszedłszy z domu, zbliżał się szybko ku ulicy Bonapartego. Zdał się być mocno zajętym, a przybywszy na stacyę fiakrów, rozglądał się, pragnąc przywołać jeden z takowych. Żaden z powozów nie znajdował się tam natenczas. Jerzy spojrzał na zegarek.
— Potrzeba mi przybyć nieodwołalnie na dziesiątą — wyszepnął i zwrócił się ku drugiej stacyi, lepiej w powozy zaopatrzonej.
Biegnąc z pośpiechem, nie dostrzegł, iż przy dobywaniu zegarka wysunęła mu się koperta z papierami, którą pozostawił za sobą na trotuarze.
O tak rannej stosunkowo godzinie niewielu przechodniów snuło się w tej stronie miasta. Koperta leżała czas jakiś na ziemi, gdy w oddaleniu ukazała się Joanna Fortier z koszami na plecach, napełnionemi chlebem. Nadszedłszy w to miejsce, dostrzegła pakiet zgubiony. Podniosła go i przeczytała adres: Pan Jerzy Darier, adwokat.
— Jerzy Darier... — powtórzyła — nie jestże to ów przyjaciel Lucyana Labroue? Tak... to on, jestem pewna, zgubił te papiery.
Koperta nie była zapieczętowana. Joanna idąc, dobywała z niej zawartość kolejno. Były tam notatki, arkusze stemplowane i wyroki sądowe.
— Ważne to papiery, jak widzę — mówiła roznosicielka, kładąc je napowrót w kopertę. Ale gdzie mieszka ów Jerzy Darier. Będę się starała go odnaleźć i oddać mu tę zgubę.
I wsunąwszy ów pakiet na piersi, po za bawet płóciennego fartucha, szła ku ulicy Bourbon.
Tego to rana, gdy wychodziła do piekarni, Łucya jej powiedziała, iż pójdzie do szwalni pani Augusty. Nie zastawszy przeto w domu dziewczęcia, zabrała się do uprzątania. Łucya wróciła około jedenastej. Wiemy, co ją spotkało w mieszkaniu modniarki. Wyszła ztamtąd gwałtownie wyburzona, znalazłszy się jednak na ulicy, spokój odzyskiwać zaczęła, rozmyślając nad swem obecnem położeniem.
Zostawszy niespodziewanie wydaloną ze szwalni, znalazła się nagle bez roboty, a tem samem bez środków do życia i tem nowem nieszczęściem ugodziła w nią ta, która zabrała jej narzeczonego, której ojciec wydobył umyślnie dowody, rzucające na nią hańbę jej matki. Przeszywająca boleść ściskała serce dziewczyny, rozpacz ogarniała jej duszę. Wszystko łączyło się, ażeby ją pognębić, wszystko wokoło niej w proch się rozpadało. Szła zwolna, wlokąc się raczej, niż idąc, ogarnięta zniechęceniem do życia.
— Jedynem źródłem mego utrzymania była praca — powtarzało nieszczęśliwe dziewczę — i tej pracy obecnie mnie pozbawiają’.... Wkrótce we wszystkich szwalniach wiedzieć będą, że jestem córką kobiety, skazanej na więzienie za morderstwo i wszystkie drzwi z tej przyczyny zostaną przedemną zamknięte!
Przybywszy na ulicę Bourbon, uczuła się zupełnie bezsilną. Nie płakała, lecz oczy jej ponurym blaskiem jaśniały, gorączka krew jej paliła.
Joanna, posłyszawszy kroki nadchodzącej, ku drzwiom pobiegła. Spostrzegłszy zmienioną twarz dziewczęcia, w oczach jakoby wyraz obłąkania, odgadła, iż coś strasznego zajść znowu musiało.
— Boże, mój Boże! co ci jest, me dziecię? — wołała — wydajesz mi się być ciężko zgnębioną.
— Ach! otóż ostatni cios, matko Elizo — szepnęła Łucya — cios, który mnie zabije niechybnie!
— Lecz mów... na Boga, mów... co się stało?
— Wypędzono mnie...
— Wypędzono! — powtórzyła roznosicielka, załamując ręce.
— Tak... pani Augusta wygnała mnie z pracowni, jak ostatnią nędznicę... zostałam bez roboty... Po tylu mękach i torturach obecnie bez chleba pozostałam. Ach! umrzeć mi tylko... umrzeć teraz potrzeba!
Joanna uczuła nagły zamęt w głowie.
— Nie rozumem cię... — wyrzekła — z jakich powodów, dlaczego twoja zwierzchniczka poważyła się wydalić cię z pracowni?
— Dlaczego? — powtórzyła Łucya, dusząc się w konwulsyjnych łkaniach — dlatego, że jestem córką Joanny Fortier!
Roznosicielka padła na krzesło bezprzytomna prawie. Chwyciła się rękami za serce, którego ból straszny omal że nie rozsadził.
— Kto jej to powiedział? — pytała bezwiednie, nie wiedząc prawie co mówi.
— Jakto... nie odgadujesz, matko Elizo? Któżby, jak nie ów szatan w ludzkiej postaci, moja zacięta rywalka... córka człowieka, który umyślnie szperał w przeszłości mej matki, aby mi wydrzeć tego, którego kochałam... córka owego Harmanta... tego milionera!