Podpalaczka/Tom VI-ty/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | IX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Owidyusz Soliveau gorliwie przygotowywał się do wyjazdu. Spędzał on czas na czynieniu sprawunków, które układał w paki, mając je przewieźć cło Buenos-Ayres, gdzie, jak wiemy, pragnął się stale osiedlić.
Dlaczego jednak obrał Buenos-Ayres? Oto, ponieważ dowiedział się, iż tam grano wiele, a gra w karty, jak wiemy, była wrodzoną mu namiętnością. Chodził po Paryżu mocno zajęty, mając się jednak wciąż na baczności przed Amandą, unikając ulic, w których mógłby ją spotkać, a wychodził od siebie i powracał w tych jedynie godzinach, w których wiedział, że szwaczka zatrudnioną jest w magazynie.
— Wypadek — mówił sobie — dał mi ją spotkać ostatnio, gdy mnie śledziła; zapewne była wysłaną natenczas przez właścicielkę szwalni. Rzecz podobna raz zdarzyć się mogła, ale nie nastąpi już więcej; jeżeli mnie szuka, nie odnajdzie... to próżna... za kilka dni będę już ztąd daleko.
Przez czas pobytu swego w Paryżu Owidyusz zaznajomił się w szulerni z pewnym jegomościa, zamieszkującym niegdyś w Buenos-Ayres, gdzie posiadał nieruchomość, co zmuszało go do prowadzenia korespondencyi ze swym reprezeutantem. Osobistość ta powiadomiła go o zwyczajach tego kraju i przyrzekła udzielić mu listy rekomendacyjne do kilku ze swych przyjaciół. Przybywszy zatem na miejsce, Soliveau nie znalazłby się osamotnionym.
Uprzejmy ów człowiek nazywał się Tiercelet, a mieszkał przy ulicy Jakóba.
Pewnego tedy popołudnia Owidyusz postanowił pójść do Tiercelet’a, zawiadamiając go o swym bliskim wyjeździe i prosząc zarazem o przyrzeczone sobie listy rekomendacyjne. Po licznych kursach, jakie odbył dnia tego, znalazł się w okolicy placu św. Sulpicyusza, przyległego do ulicy Jakóba.
Stary przemysłowiec z Buenos-Ayres był w domu nieobecnym i wrócić miał późno wieczorem. Niezadowolony z tej przeciwności Soliveau odszedł, oznajmiając, iż przybędzie nazajutrz rano.
Myśląc o tem wszystkiem, kroczył ulicą Sekwany.
— Źle postąpiłem! — rzekł, zatrzymując się nagle; — trzeba było zostawić mą kartę wizytową z oznajmieniem, w jakim celu przybyłem. Tiercelet może potrzebować wyjść jutro wcześnie i znów go nie zastanę, jak dzisiaj, co do nieskończoności powtarzać się będzie. Oznaczenie mu dnia i godziny jest koniecznem, trzeba go o tem powiadomić.
I szukał oczyma jakiejś kawiarni, w którejby mógł nakreślić wspomnionych słów kilka.
Wzrok jego napotkał Gospodę piekarzów. Pomimo, iż znał on dobrze ów zakład, dreszcz mimowolny wstrząsnął nim całym. Istnieje fakt dziwny, anormalny, niewyjaśniony, iż kryminaliści lubią zwiedzać miejsca, na których niegdyś popełnili zbrodnię. Rodzaj niepowściągnionej chęci poprowadził i jego również tam, mimo niebezpieczeństwa. Właściciel znajdował się za kontuarem, gdy Soliveau, przebrany za gałganiarza, śledził Joannę.
— Potrzebuję napisać list — rzekł do usługującego; — czy macie tu jaki oddzielny gabinet?
— Jest, panie — odrzekł zapytany, wskazując na pokój, z którego oszklone okienko wychodziło na główną salę.
— Proszę więc podać mi kawę, a zarazem papier, kałamarz i pióro.
— Natychmiast.
Owidyusz wszedł do gabinetu.
Nadmieniliśmy powyżej, że to okienko przysłaniała firanka. Była ona jednak zawieszoną tak nisko, iż przez wierzch można było zobaczyć dokładnie, co się dzieje w sali.
Oczekując na kawę, Soliveau spojrzał. Przy kilku stołach siedzieli piekarze. Za chwilę posługujący przyniósł mu przedmioty żądane. Soliveau usiadł i popijając kawę, zaczął list pisać. Głosy siedzących w sali tak wyraźnie do niego dochodziły, że obrócił głowę, by się przekonać, zkąd powyższe brzmienia płynąć mogły. Dostrzegł w okienku lufcik na pół otwarty. Nie zwracając na to uwagi, pisał list dalej. Sala powoli zapełniać się zaczęła. Przybywali czeladnicy piekarscy, roznosiciele i roznosicielki chleba. Służąca biegała, odbierając od każdego polecenia, a jednocześnie zbliżyła się do stołu, umieszczonego tuż pod okienkiem gabinetu, w którym siedział Soliveau. Kobieta i dwaj mężczyźni zajmowali miejsca przy owym stole.
— Właścicielka przysyła mnie — rzekła do nich dziewczyna — z zapytaniem, czy państwo zechcecie podpisać składkę?
— Jaką składkę? — odrzekł mężczyzna.
— Składkę na ucztę...
— Dla kogo?
— Jakto? więc państwo o niczem nie wiecie?
— Ma się rozumieć?
— Chodzi tu o zebranie podpisów na bankiet, jaki towarzysze pracy pragną urządzić na cześć matki Elizy w przyszły czwartek, uświęcając jej ocalenie od śmierci, podczas załamania się rusztowania przy ulicy Git-le-Coeur.
Uderzenie piorunu w stół, przy którym pisał Owidyusz, nie sprawiłoby straszniejszego na nim wrażenia, jak powyższe słowa, dobiegające do uszu jego. Zbladły i drżący, zerwał się nagle, spoglądając z trwogą wokoło siebie.
— To prawda... — odrzekła kobieta, siedząca w towarzystwie dwóch mężczyzn — słyszeliśmy o tym wypadku. Biedna matka Eliza cudem prawie ocaloną została!
— No... a teraz, gdy państwo wiecie o wszystkiem — mówiła dalej służąca — zechcecież wziąć udział w składce? Wszyscy do tego należą... Będą się bawić wesoło... śpiewać i tańczyć... Po sześć franków na osobę.
— Chętnie należeć będziemy. Biedna matka Eliza, wszak ona ma tylko tutaj przyjaciół.
— Przyniosę więc arkusz papieru, zapiszcie państwo swoje nazwiska i dacie po sześć franków.
Owidyuszowi zimny pot wystąpił na czoło.
— Joanna Fortier żyje! — wyszeptał pół bezprzytomnie prawie. — Żyje!... mimo to, żem ją widział zbroczoną krwią, martwą, nieledwie zmiażdżoną. Ależ to niepodobna! A jednak ja nie śnię... nie marzę... nie jestem obłąkany! Słyszałem wyraźnie, że na jej cześć przygotowują tu ucztę... Ona więc żyje!... żyje, jak jej córka... — szeptał, chwytając się za głowę; — w obu więc razach chybiłem!... Ach jakżem nędzny... niezręczny!
Głos służącej, przybyłej do siedzących przy stole, przerwał monolog zbrodniarza.
— Oto lista... — mówiła dalej dziewczyna — podpiszcie państwo, wypłaćcie, lecz ani słowa o tem przed matką Perrin, chcemy, aby to dla niej było niespodzianką.
Tu nagle, spojrzawszy ku drzwiom, ukryła arkusz za siebie.
— Tst! — zawołała — ani słowa o tem — matka Eliza nadchodzi.
Joanna Fortier w rzeczy samej ukazała się w sali z drugą roznosicielką. Owidyusz, przywoławszy całą odwagę, uniósł zlekka firankę i spojrzał z boku, usiłując zostać niepostrzeżonym. Zobaczył Joannę i poznał ją za pierwszym rzutem oka. Biedna kobieta nosiła jeszcze przepaskę na zraniontm czole.
— Tak! ona żyje! — wyszeptał. — A więc dla Jakóba istnieją też same niebezpieczeństwa, straszne zarówno dla mnie, jak i dla niego. Do chwili mego wyjazdu spotkać ona może Harmanta... może z nim mówić... Widząc ją całą i zdrową, cofnąć gotów pieniądze, jakie miał mi za jej śmierć wypłacić... wszystko natenczas będzie straconem! Nie należy przeto dopuścić, ażeby go spotkała... Opóźnię mój wyjazd o dni kilka, jeżeli będzie potrzeba.
I nie kończąc już rozpoczętego listu, zmiął go i wsunął do kieszeni; następnie, przywoławszy posługującego, zapłacił mu, i spokojny z pozoru wyszedł z miną zamożnego obywatela, spędzającego czas na łowieniu rybek i przyglądaniu się sklepowym wystawom. Jakaś myśl nowa w jego wzburzonym mózgu kiełkować widocznie zaczęła.