<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział X
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Wyszedłszy z Gospody piekarzów, Soliveau udał się do Temples i dokonał kilka zakupów w sklepach, gdzie sprzedawano używane ubrania. Następnie, wszedłszy do fryzy era, kazał sobie krótko ostrzydz włosy, zgolić wąsy i faworyty, poczem wrócił na ulicę Clichy.
W godzinę później ukazał się w jasno popielałem ubraniu, jakie noszą zwykle piekarscy robotnicy, mający z mąką do czynienia, w miękkim, popielatym na głowie kapeluszu. W takiem przebraniu zmienił się do niepoznania dla ludzi, którzy go raz lub dwa widzieli w innym ubiorze.
Wsiadłszy do powozu, kazał się zawieźć na ulicę Sekwany, zkąd pieszo udał się do Gospody piekarzów.
Była siódma godzina wieczorem. Tłum robotników napełniał salę zakładu. Soliveau z trudem zdołał zaledwie miejsce odnaleźć dla siebie w wielkiej sali, gdzie siadłszy przy stoliku, kazał sobie podać obiad.
Służąca Maryanna na widok nieznanej sobie postaci zbliżyła się, pytając ciekawie:
— Czy pan jesteś także piekarzem?
— Tak, moje dziecko — odpowiedział.
— Ale nie z naszego okręgu?
— Na teraz... nie, ale tu kiedyś zamieszkiwałem. Znam zakład, wasz od lat dawnych, a przybywszy obecnie z Dijon dla pozyskania miejsca w Paryżu, przychodzę do was na obiad.
Tourangeau z Lugduńczykiem siedzieli przy sąsiednim stole.
— A! przybywasz z Dijon, kolego? — zawołał Lugduńczyk wesoło.
— Tak, towarzyszu.
— Byłem tam przed dwoma laty. A w której piekarni pracowałeś?
— Owidyusz wymienił firmę, znajdującą się przy ulicy Chabot-Charny.
— Znam doskonale właściciela tej piekarni — odrzekł Lugduńczyk — jest to dzielny człowiek. Przybywasz więc, aby tu znaleźć robotę?
— Pragnąłbym pozostać w Paryżu.
— Dobre jednak miejsca rzadko się trafiają.
— Będę czekał.
— Do czarta! widać, iż masz żyć z czego...
— Tak... w rzeczy samej... otrzymałem właśnie mały spadek po moim stryju. Nie jest to wiele, wystarczy jednak na utrzymanie, dopóki coś korzystnego nie odnajdę:
— Lepiej zaczekać, niż wpaść w jaką pułapkę.
— Czy możnaby tu w tej gospodzie miesięcznie się stołować? — pytał dalej Soliveau.
— Owszem... dlaczego nie? — odpowiedziała służąca. — Skoro się obsługa ukończy, pójdziesz pan do właścicielki zakładu i ułożysz się z nią.
— Dobrze... a teraz proszę, przynieś mi butelkę dobrego burgunda; koledzy nie odmówią trącenia się zemną kieliszkiem.
— Najchętniej! odrzekł Tourangeau.
Maryanna podała jedną butelkę wina, a potem drugą. Pierwsze lody tym sposobem zostały przełamane i w pół godziny później nowoprzybyły stał się poufnym towarzyszem obecnych.
— Zobaczymy się jutro... nieprawdaż? — odchodząc pytał Lugduńczyk Owidyusza.
— Mam nadzieję... — rzekł tenże; — przyjdę tu rano i znów wychylimy razem butelkę białego wina.
Tourangeau z Lugduńczykiem odeszli. Owidyusz zwolna jadł obiad. Niezadługo tłum się rozproszył; w wielkiej sali została mała liczba konsumentów. Właścicielka miała obecnie czas do pomówienia, a uprzedzona przez Mariannę o nowoprzybyłym gościu, zbliżyła się do niego.
— Pan życzysz sobie stołować się u nas? — zapytała.
— Tak, pani.
— Zgadzam się na to. Ileż razy dziennie?
— Trzy razy... Zrana zupa, po niej kawałek sera i pół butelki wina, następnie śniadanie o jedenastej i jak zwykle, obiad. Ileż to będzie kosztowało?
— Wezmę od pana, jak od innych biorę, ni mniej, ni więcej... sto dwadzieścia franków miesięcznie. Weź pan pod uwagę, że będziesz tu pił wino naturalne i kuchnię mieć będziesz staranną.
— Zgadzam się na sto dwadzieścia franków. Od jutra rana zacznę przychodzić, a obecnie zapłacę pani z góry za pół miesiąca.
— Jak pan zechcesz.
Soliveau położył na stole trzy sztuki złota.
— Oto — rzekł — sześćdziesiąt banków.
— Dobrze... wydam panu pokwitowanie, obok czego przyjmiesz pan odemnie kieliszek koniaku. Maryanno — rzekła do służącej — przynieś nam tu butelkę starego i dwa kieliszki.
Dziewczyna spełniła zlecenie. Owidyusz podał jej natenczas sztukę dwudziestofrankową.
— Proszę cię, rozmień mi to — rzekł — na drobną monetę — a gdy przyniosła takową, dał jej pięć franków: — Oto dla ciebie... za twoją usługę.
Maryanna oniemiała z radości, chowając pieniądze do kieszeni.
— Ach! jak to dobrze... — zawołała po chwili; — ponieważ pan należysz odtąd do naszych gości i będziesz stołował się u nas, zechcesz zapewne należeć...
— Do czego? — pytał Owidyusz, udając nieświadomość.
— Do uczty...
— Jakiej?
— Do składkowego obiadu — odezwała się właścicielka — jaki tu urządzamy dla pewnej zacnej roznosicielki chleba. Omal że nie została ona zmiażdżoną przed kilkoma dniami, pod załamującem się rusztowaniem... cudem, rzec można, uniknęła śmierci. Jest to dzielna kobieta, którą wszyscy kochamy.
— Ależ najchętniej należeć będę do tego! — zawołał Soliveaux pośpiechem. — Ileż złożyć trzeba?
— Sześć franków.
— Oto są.
— Przynieś listę, Maryanno, ażeby ten pan zapisał się na niej.
Dziewczyna podała arkusz żądany.
— Nazwisko pańskie? — pytała właścicielka.
— Piotr Lebrun.
— Już zapisałam... a teraz napijmy się koniaku.
Napełniwszy wódką kieliszki, trącili się niemi i jednym tchem wychylili takowe, poczem restauratorka, pożegnawszy nowego pensyonarza, udała się do kuchni, gdzie ją właśnie wzywano.
— Czart chybaby wmięszał się w tę sprawę, gdybym tym razem nie pozbył się na zawsze Joanny — mruknął Owidynsz. sam pozostawszy. — W sposób, jaki obmyśliłem, mój kuzyn Harmant nie dowie się nawet, że wyszła zdrowa i cała z wypadku przy ulicy Git-le-Coeur.
To mówiąc, odszedł.
Nazajutrz rano przy był wcześnie do Gospody piekarzów^ gdzie mu podano pierwsze śniadanie. Tourangeau z Lugduńczykiem, w kostiumach pracy, to jest z obnażonemi rękoma i bosemi nogami, ponieważ wprost przybywali z piekarni, nie ukończywszy roboty, przyszli, ażeby zjeść śniadanie i napić się wina. Spostrzegłszy Owidyusza, powitali go radośnie i siedli obok niego.
— Podaj butelkę wina — rzekł Tourangeau do służącej.
— Nie — zaprotestował Soliveau; — jutro, jeżeli zechcecie, dziś ja jeszcze płacę.
Podczas śniadania kazał przynieść sześć butelek wina, na które zaprosił wielu obecnych towarzyszów. Znano go już, zauważono dobre stosunki, w jakich zostawał z Lugduńczykiem i Tourangeau, ztąd nikt nie odmówił zaproszeniu.
Nagle ukazała się Joanna Fortier. Spostrzegł ją pierwszy Lugduńczyk.
— Tu... tu, matko Elizo, chodź do nas... — wołał — ofiarujemy ci szklankę wina.
Owidyusz nietylko, iż nie zadrżał, nie zmięszał się wcale, ale przeciwnie, dodał najuprzejmiej:
— Pójdź, matko, proszę. Ja to dziś ugaszczani moich kolegów... Maryanno, podaj szklankę białego wina.
Roznosicielka zbliżyła się, patrząc na mówiącego.
— Ależ ja pana nie znam... — odpowiedziała.
— Jest to nowy towarzysz pracy... dobry chłopiec — zawołał Lugduńczyk — przybył do Paryża w celu starania się o miejsce w piekarni. Kolega, który szczodrobliwie, obchodzi swą z nami znajomość.
— Maryanno, cztery butelki wina! — zawołał Owidyusz.
Służąca spełniła polecenie. Soliveau napełnił szklanki.
Joanna Fortier trąciła się szklanką o szklankę tego nędznika, który ją chciał zabić i który w chwili obecnej układał nowy plan zbrodni, jakiej ona stać się miała ofiara. Biedna kobieta, wypiwszy następnie filiżankę kawy, odeszła.
— Zapewne przyjąłeś udział w bankiecie? — pytał go Tourangeau.
— Jaki urządzacie na cześć matki Elizy? tak jest... przyjąłem — odrzekł. — Opowiedziano mi rzecz całą, złożyłem moje sześć franków, nie licząc tego, co na owej uczcie podać rozkażę... Nie otrzymało się na to spadku, aby go więzić w starej pończosze.
— Wiwat! to dzielny chłopak! — zawołał jeden z towarzyszów. — Przysiągłbym, że bankiet uda się wybornie!
— Będę się o to starał — odrzekł Soliveau.
— Śpiewać... tańczyć będziemy...
— Wszystko, co tylko zechcecie — odparł nikczemnik. — Posiadam cały repertuar z komicznych przedstawień kawiarnianych.
— Trzeba znaglić matkę Elizę, aby i ona także śpiewała — ozwie się Maryanna.
— Niełatwem to będzie — rzekł Tourangeau.
— Dlaczego?
— Matka Perrin jest dzielną kobietą, wzorem kobiet, lecz smutną i małomówną wogóle. Możnaby sądzić, iż ją dręczy jakaś ciężka, tajona zgryzota.
— Zobaczycie! — zawołał jowialnie Owidyusz — ja ją nakłonię do wesołości, szepnę jej słówko, z którego serdecznie śmiać się będzie i wy wszyscy z nią razem.
Godzina pracy nadeszła, Tourangeau z Lugduńczykiem wali od stołu, zabierając się do wyjścia.
— I ja zarówno pójdę szukać roboty — rzekł Soliveau. — Dobrze jest się bawić, lecz i o pracy na seryo pomyśleć należy.
Spadek po moim nieodżałowanym stryja wkrótce wyczerpać się może.
Tu wyszedł z gospody.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.