Podpalaczka/Tom VI-ty/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | VIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po chwili milczenia zaczął Edmund Castel, zwracając się do Amandy:
— Proszę, powiedz mi pani wszystko, co wiesz o tym człowieku... wszystko, cośkolwiekbądż dostrzegła, co zwrócić zdołało twoją uwagę od chwili pierwszego z nim spotkania się, aż do ostatniego momentu rozłączenia.
— Uczynię to... jeśli otrzymam od pana przyrzeczenie...
— Jakie?
— Że dopomożesz nam w naszej zemście...
— Uczynię to... ponieważ w tym razie wspólne nas wiążą cele.
— I Raul nie będzie karanym?
— W razie, gdyby poszukiwania już się rozpoczęły, wstrzymam je od jutra.
— Wszystko więc panu opowiem.
Tu rozpoczęła szczegółowe objaśnienia o pseudo-baronie de Reiss, mówiąc wszystko, co widziała, słyszała i o co miała go w podejrzeniu.
— Masz pani słuszność — rzekł Edmund, wysłuchawszy jej z uwagą — ten człowiek w rzeczy samej jest zabójcą Łucyi, a działał w tym razie z upoważnienia Harmanta; jasno to rzuca się w oczy. Brak nam jednakże ku temu przekonywających dowodów, które potrzeba mieć w ręku, chcąc zgnieść tych obu nędzników! Mogęż rozporządzać panem, panie Duchemin?
— Najzupełniej.
— A więc, śledź pan dalej Harmanta, gdyż jestem pewien, że tym sposobem odnajdziemy kryjówkę jego wspólnika.
— Będę nad nim czuwał bezustannie.
— Skoro się dowiesz, gdzie mieszka Owidyusz Soliveau, powiadomię cię, co dalej masz czynić. U niego, jestem pewien, znajdziemy dowody, jakich nam trzeba, przeciw milionerowi i jego duszy potępionej.
— Nie znasz pan zatem Pawła Harmant? — zapytała Amanda.
— Przeciwnie... znam go... bywam u niego... jak i on u mnie zarówno.
— Nie mógłżebyś pan więc działać sam ze swej strony?
— Nie, ponieważ jeden mój niezręczny wyraz, jedna drobna nieroztropność wzbudziłaby w nim podejrzenie. Domyśliwszy się czegoś, zniknąłby nam z oczu na zawsze.
— To prawda.
— Polowanie, jakie urządził wczoraj pan Duchemin na niego i Owidyusza, nakazało im być bacznymi. Trzeba więc działać z niezmierną ostrożnością. Jeżeli ci nikczemnicy planują jakąś nową zbrodnię, trzeba ich schwytać na gorącym uczynku i nie dozwolić im spełnić takowej.
Mówiąc to, Edmund miał na myśli Joannę Fortier, o której obecności w Paryżu wiedział Harmant.
— Rozporządzaj mną pan, jak tylko zechcesz — odparł Duchemin.
— Cóżeś pan robił od chwili przybycia swego do Paryża?
— Śledziłem tego zbrodniarza, Soliveau.
— Nic nie zarabiając, nie trudniąc się niczem, posiadasz pan jedynie kwotę, wypłaconą ci jako odszkodowanie przez towarzystwo dróg żelaznych. To wkrótce się wyczerpie. Proszę więc, rozporządzaj w tym razie mojemi pieniędzmi.
— To niepotrzebne, panie — przerwała Amanda; — mam nieco oszczędności, które oddam do ostatniego grosza na wspólne to dzieło.
— Mimo to, nie cofam mojej ofiary — rzekł Castel; oto moja karta wizytowa z adresem; a państwo gdzie mieszkacie?
— W Batignolles, nr. 28.
— Skoro tylko pozyskacie jaką wiadomość, o każdej godzinie, nie tracąc czasu, uprzedźcie mnie o tem, chociażby to było nawet wśród nocy.
— Nie omieszkam — rzekł Raul.
— Uspokój się więc, panie Duchemin — dodał, podnosząc się, Edmund Castel; — rachuj na moją obietnicę. Żadne ściganie ciebie nie będzie miało miejsca.
— Ufam pańskim słowom i dziękuję z całego serca.
Artysta, wyprowadzony przez dwoje młodych ludzi, wyszedł z gabinetu, udając się na stacyę drogi żelaznej.
— Zdaje mi się, iż teraz rehabilitacja Joanny Fortier, matki Jerzego, jest bliską — myślał, wysiadłszy na pociąg, idący do Paryża.
Raul z Amandą błogosławili losowi, który im tak dzielnego zesłał sprzymierzeńca. Resztę dnia spędzili wesoło i wieczorem wrócili do Batignolles, ułożywszy plan nowy, jaki wykonać miał Duchemin w celu odkrycia mieszkania Owidyusza.
Pomimo uspokojeń ze strony swego wspólnika, Harmant mocno się obawiał i wszelka własna rozwaga pokonać jego trwogi nie zdołała. Chodziło mu o Amandę Régamy, kochankę Raula Duchemin; czy ona nie stanie się dla nich wrogiem niebezpiecznym. Obawa jego wzrastała z każdą chwilą; daremnie postarzał:
— Joanna zginęła, zmiażdżona rusztowaniem, z jej strony zatem nie mam się czego lękać. Amanda ściga Owidyusza, lecz mnie nie zna wcale. Zresztą, za tydzień Soliveau opuszcza Francyę; dziecinną zatem jest moja trwoga.
W poniedziałek rano udał się do fabryki w Courbevoie. Wychodząc z pałacu przy ulicy Murillo, rzucił instynktownie wzrokiem wokoło siebie. Ulica była pustą zupełnie, zkąd przemysłowiec powziął przekonanie, iż nikt go nie śledzi. Mylił się jednak w swojem mniemaniu. Raul Duchemin był na stanowisku, nie na zakręcie Courbevoie wprost fabryki, ale na drugim brzegu Sekwany, łowiąc niewinnie ryby na wędkę.
Zostawiwszy go przy tej robocie, wróćmy do Joanny Fortier.
Roznosicielka chleba po owym strasznym wypadku, w którym omal nie postradała życia, nie przerywała, jak wiemy swej siły. Czuła się jednak do tego stopnia osłabioną, iż zmuszoną była prosić Leoreta o dwa dni zwolnienia celem wypoczynku. Piekarz chętnie jej powyższy urlop udzielił.
— Gdybyś nawet potrzebowała dłużej wypocząć — mówił do niej dobrotliwie — pozostań w domu, zgadzam się na to. Miejsce twoje zastąpi chwilowo inna roznosicielka.
— Dziękuję całem sercem za dobroć pańską — odpowiedziała Joanna — dłużej jednakże nad dwa dni w domu nie pozostanę. W poniedziałek rano przyjdę pełnić mój obowiązek.
— Jak zechcesz, matko Elizo.
Zacna ta kobieta spędziła cały sobotni wieczór i niedzielę przy ukochanej swej Łucyi. Roskosz z pozostawania przy córce wpływała zbawienniej na jej zdrowie, niż wszelkie lekarstwa, tem więcej, że dziewczę, odzyskawszy siły, otaczało ją najtkliwszą pieczołowitością.
W niedzielę wieczorem Joanna nie czuła już osłabienia; rana na jej czole, okryta przepaska, szybko się przygajała, w poniedziałek więc, jak to przyrzekła Lebretowi, przybyła o piątej rano do piekarni na ulicę Delfinatu, zkąd, jak zwykle, udała się do Gospody piekarzów na śniadanie przed rozpoczęciem swego obchodu.
Sala była pełną roznosicieli, roznosicielek i robotników; jedni z nich pili krople poranne, inni białe wino na zalanie robaka, inni wreszcie wychylali olbrzymie porcye kawy z mlekiem.
Skoro matka Eliza się ukazała, przyjęto ją prawdziwym i huraganem powitań. Nie widziano jej od nastąpionego wypadku, wszyscy więc otoczyli ją, winszując ocalenia; każdy się tłoczył, aby uścisnąć jej rękę.
Tourangeau i Lugduńczyk, śpieszyli zarówno okazać swoją życzliwość. Widząc owo współczucie, którego szczerość nie ulegała wątpliwości, oczy Joanny napełniły się łzami, Zmuszoną była po dziesięć razy opowiadać szczegóły wypadku, od którego cudem tylko ocaloną została; poczem wyszła, by ująć za swój kosz z chlebem na kółkach.
Lugduńczyk i Tourangeau, nie mając roboty aż w południowych godzinach, zostali w gospodzie, paląc cygara z kilkoma towarzyszami. Przypominamy sobie, że ów to Lugduńczyk wskazał pierwszy niegdyś wdowie Fortier piekarnię Lebreta i wyrobił jej tamże miejsce roznosicielki chleba.
— Zatem postanowione? — zapytał Lugduńczyk Tourangeau.
— Postanowione — odpowiedział tenże; — ja na to chętnie się godzę... trzeba zapytać jednak naszych towarzyszów.
— O cóż chodzi? — zapytały naraz liczne głosy.
— Oto, co proponuję... — odparł Lugduńczyk. — Matka Eliza jest dzielną kobietą, którą wszyscy szczerze kochamy... nieprawdaż?
— Tak... niewątpliwie.
— A nietylko, że ją kochamy, lecz szanujemy i poważamy.
— Rzecz pewna.
— Byłoby to dla nas ciężką zgryzotą, gdyby była zginęła, przytłoczona tem rusztowaniem, które tak blisko niej spadło.
— Ach! to nie ulega zaprzeczeniu!
— I aby ją pochować przyzwoicie, gdyby ją była śmierć spotkała — mówił dalej chłopak — wszyscy z piekarni którzy tu jeść i pić przychodzą, chętnie byliby wyjęli z kieszeni sztukę kilkufrankową...
— Nie potrzebowałbyś nas zmuszać do tego.
— A więc jesteścież gotowi wydobyć sześć franków nie na pogrzeb i żałobę, ale na małą ucztę rodzinną, któraby się tu odbyła na cześć matki Elizy?
Ogólny poklask przyjął to zapytanie.
— Dobra myśl, mój chłopcze! — wyrzekł właściciel gospody. — Ja z mojej strony ofiaruję butelkę szampana.
— Ja drugą! — rzekła służąca.
— A ja trzecią! — odezwał się posługujący.
— Rzecz zatem ułożona — mówił Lugduńczyk. — Obiad będzie gotowym na dwunastą, ponieważ o tej godzinie wszyscy jesteśmy wolni. A teraz weźmy arkusz papieru, na którym zapiszą się pragnący w tej uczcie wziąć udział. Pieniądze złożymy na ręce obecnej tu właścicielki zakładu, która przyjmie składkę i pokwituje z odbioru.
— Doskonale!
— Ileż z nas każdy ma złożyć, pani właścicielko?
— Sądzę, iż po sześć franków wystarczy.
— Dobrze, niech będzie po sześć franków.
Służąca przyniosła arkusz papieru, kałamarz i pióro. Wszyscy obecni po podpisaniu się złożyli pieniądze.
— Proszę tylko, ażeby matka Eliza o niczem nie wiedziała — wołał Lugduńczyk: — chcemy jej tem sprawić niespodziankę. Zrana dopiero na ów obiad ją zaprosimy.
— Bądź spokojny, dochowamy tajemnicy.
— A jak prędko ma to nastąpić? — pytała restauratorka.
— Dzień oznaczymy, skoro wszyscy złożą pieniądze.