Podpalaczka/Tom VI-ty/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | VII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Raczcie mi państwo wybaczyć — wyrzekł, kłaniając się, artysta — iż nieznany osobiście, poważam się zabrać im kilka chwil czasu. Chcę prosić pana Duchemin o parę minut rozmowy.
— Uprzedzono mnie o tem... — wyjąkał Raul zcicha.
— Będę mógł zatem z panem pomówić? — pytał Edmund, spoglądając na Amandę.
Duchemin zrozumiał znaczenie tego spojrzenia.
— Możemy mówić otwarcie wobec tej pani — odpowiedział: — nie mam przed nią żadnych tajemnic.
Artysta siadł na podanem sobie przez Raula krześle.
— Obecność moja niepókoi pana, jak widzę — rzekł, spoglądając na pobladłego Duchemina; — jest to bezpotrzebne, upewniam. Wszystko to, co państwu opowiem, przekona was, iż nie macie we mnie wroga, ale przeciwnie, człowieka gotowego podać wam rękę, gdybyście wypadkiem potrzebowali pomocy.
Wyrazy te, zamiast uspokoić Raula, zwiększyły jego obawy. Za całą odpowiedź wyjąkał kilka słów niezrozumiałych. Amanda słuchała w milczeniu, Edmund mówił dalej.
— Przedewszystkigm potrzeba, abyście państwo wiedzieli, kim jestem. Nazywam się Edmund Castel, malarz z powołania. Mieszkam w Paryżu, przy ulicy Assas. Obecnie, abyście mogli zrozumieć, dlaczego przybyłem tu, chcąc z państwem się widzieć, powiadomić mi was wypada, iż posłyszawszy w Joigny, że pan zostałeś ranionym podczas katastrofy na drodze żelaznej i leczysz się w Bois le-Boi, sądziłem, iż tu łatwiej mi spotkać cię przyjdzie.
— A! — wyrzekł Raul — w Joigny więc pan dowiedziałeś się o tem?...
— Tak, panie.
— Od kogo?
— Od sekretarza w merostwie.
Duchemin zadrżał.
— Przyjeżdżałem tu przed trzema dniami — mówił dalej Castel — mając nadzieję spotkania się z panem. Powiedziano mi, iż dniem wprzódy odjechałeś, lecz że masz przybyć w nadchodzącą niedzielę, na co oczekiwać byłem zmuszony, nie posiadając pańskiego adresu. Łatwo państwo, sądzę, pojmiecie, iż nader ważny interes znaglił mnie do podobnego postąpienia co, mam nadzieję, usprawiedliwi mnie zupełnie.
— Ależ najzupełniej! — odpowiedziała Amanda.
— Spotkanie nasze nastąpiło rychlej, niż się spodziewałem, za co Bogu składam dzięki. Teraz, objaśnię powód, jaki mnie poprowadził do merostwa w Joigny, zkąd pan wyszedłeś, jak się zdaje, zmuszony podać się o uwolnienie ze służby...
— Tak, panie... to prawda, niestety!
— Celem mojej podróży do Joigny była potrzeba wykrycia, kto żądał od pana wydania sobie dokumentu, zawierającego protokuł o oddaniu dziecka do przytułku dla opuszczonych niemowląt w Paryżu.
Na te wyrazy zimny pot oblał czoło Duchemina; nieborak drżał cały jak w febrze.
— Prosiłem pana, abyś się nie obawiał — mówił dalej Edmund, zdjęty litością nad biednym tym chłopcem. — Proszę, wysłuchaj mnie spokojnie. Miałżebyś nie ufać mym zapewnieniom?
— O nie... nie, panie.
— Skorom przedstawił merowi wspomniony dokument — ciągnął dalej artysta — osłupiał on na razie zdumiony. — Ów papier był to dowód autentyczny, jaki nie powinien był wyjść nigdy pod żadnym pozorem z archiwum merostwa. Śledztwo zostało rozpoczęte natychmiast w mej obecności, które wykazało kradzież tego dokumentu.
— Jestem więc zgubionym! — zawołał rozpaczliwie Duchemin.
— Będę się starał pana ocalić, jeśli odpowiesz otwarcie na moje zapytania, nic nie ukrywając.
— Rozkazuj pan... wszystko wyjawię... przysięgam!
— Zatem ów dokument pan wydałeś z archiwum?
— Nieszczęściem... ja, panie!
— Sprzedałeś go pan?
— O! nie... bynajmniej... Wydałem go wzamian za wyświadczoną mi przysługę.
— W gruncie rzeczy jest to jedno i toż samo, ponieważ przysługą, o jakiej pan mówisz, było zapłacenie pieniędzy. Nad tem jednakże dyskutować nie będziemy. W braku pokwitowania ze strony osobistości, odbierającej ów akt, nie mogliśmy się dowiedzieć, kim był ów człowiek, a to właśnie przedewszystkiem potrzebuję wiedzieć i proszę, byś mnie pan o tem powiadomił.
— Skoro pan jednak miałeś ów akt w swem ręku — odezwała się żywo Amanda — wiedzieć powinieneś, od kogo go otrzymałeś.
— Uwaga pani pozornie logiczną być się wydaje, lecz nie jest nią w rzeczywistości — odparł artysta. — Ów dowód przechodził przez tyle rąk, iż niepodobna mi było stwierdzić, kto go pierwotnie otrzymał. W tym celu to właśnie ja tu przyjeżdżałem. Mogę dopomódz pańskiej pamięci, panie Duchemin. Czy owym szatanem-kusicielem nie był pewien baron de Reiss?
— On sam... tak, panie.
— Od jak dawna znasz pan tego człowieka?
— Widziałem go wtedy po raz pierwszy w życiu.
— To niepodobna!
— A jednak jest to prawdą... przysięgam!
— Jak to... więc pan wydałeś podobnie ważny dokument, nieznanemu sobie człowiekowi? Popełniłeś przestępstwo, jakie się liczy do zbrodni, dla pierwszego lepszego przybysza, którego nigdy przedtem nie widziałeś? Jakiegoż sposobu użył ów łotr, by cię uczynić podobnie biernem narzędziem w swem ręku?
— Panie, on mnie ocalił od sądowego wyroku, jaki mógłby mnie był poprowadzić na galery!
— Mów raczej, że on cię tam powiódł...
— W owej chwili nie rozważyłem doniosłości przestępstwa, jakie spełniłem. Zresztą baron de Reiss zdawał się być uczciwym człowiekiem... Wierzyłem w jego szlachetność... i ztąd poszło wszystko.
Tu Duchemin opowiedział w krótkości, w jaki sposób zawarł znajomość z Arnoldem de Reiss w Joigny i co tenże mu opowiedział, by zyskać od niego pomieniony dowód.
Edmund Castel słuchał z natężoną uwagą.
— A więc — zapytał, gdy Raul skończył opowiadanie, on panu powiedział, iż był ojcem tego dziecka?
— Tak, panie.
— Wymienił ci miejsce i datę urodzenia niemowlęcia?
— Tak.
— I nazwisko matki zarówno?
— Tak... obok czego i nazwisko mamki...
— Miał on więc dane sobie przez kogoś widocznie te objaśnienia. Kto mu takowych udzielił? będziemy się starali odkryć to później. Obecnie chodzi nam o przytrzymanie barona de Reiss. Czy pani nie posiadasz jego adresu? — pytał, zwracając się do Amandy.
— Zkąd miećbym go mogła?
— Z tej bardzo prostej przyczyny, iż żyłaś w stosunkach bliskiej znajomości z owym nikczemnikiem, żeś tu spędziła z nim cały tydzień.
Amanda zmięszana, mocno pokraśniała.
— Sądziłam, iż właścicielka hotelu udzieliła panu ów adres... — szepnęła zcicha.
— Tak, miała ona jego adres, ale fałszywie podany. Lecz proszę, mówmy otwarcie. Mówiłem wam, moi kochani, iż pragnę zostać waszym przyjacielem... jak również wrogiem być mogę... Mer z Joigny przesłał już raport do prokuratora Rzeczypospolitej w Paryżu. Zaczną cię poszukiwać, panie Duchemin i łatwo odnajdą. Zostaniesz stawiony przed sądem, gdzie będziesz musiał odpowiadać, a z tych odpowiedzi dowiemy się o tem, co wiedzieć pragniemy. Jeżeli zaś przeciwnie, wyznasz mi wszystko otwarcie, nic nie ukrywając, użyję wszelkich mych wpływów, jakie upewniam, są doniosłem!, ażeby żadne poszukiwania nie były wymierzonemi przeciw tobie. Gdyby wypadkiem zostały one rozpoczętemi, wstrzymają je, daję ci na to moje słowo honoru!
— Ach! panie... obcięlibyśmy panu zadość uczynić... — wyrzekła Amanda — ale nieszczęściem tak ja, jak i pan Raul, nie posiadamy adresu barona de Reiss.
— Mamże temu wierzyć?
— Upewniam pana! Tak Duchemin, jak i ja również, oddalibyśmy wszystko, aby to wiedzieć, wszakże ten człowiek jest tak zręcznym, iż z rąk nam się wymyka.
— Poszukiwaliście go zatem?
— Tak... śledziłem go — odezwał się Raul.
— W jakim celu?
— Aby mu odebrać kompromitujące tak tę panią, jako i mnie papiery. Wczoraj, trafiwszy na ślad, ścigałem go, umknął przedemną.
Tu Duchemin opowiedział szczegóły znane czytelnikom.
— Szedł on więc do Pawła Harmant?
— Tak, panie.
— I dla tego to właśnie Harmanta, ów baron zmusił pana Duchemin do wydania sobie aktu z Joigny — dodała Amanda; — na jego to polecenie on Łucyę zabić usiłował!
— Zabić Łucyę? co pani mówisz? — zawołał Edmund z osłupieniem.
— Mówię prawdę.
— Masz pani na to dowody?
— Ach! gdybym je miała, panie, niczegobym się nie obawiała i zemścić się mogła.
— Zemścić... lecz za co?
— On również i mnie chciał zabić, wiedząc, że podejrzywam go o tamtą zbrodnię... Ten człowiek nie nazywa się baronem de Reiss... on jest Owidyuszem Soliveau.
— Owidyusz Soliveau? — powtórzył artysta; — kuzyn Pawła Harmant... a raczej noszącego owo nazwisko, ponieważ ów przemysłowiec jest Jakóbem Garaud... tym razem ja się nie mylę! Lecz jakież tajemnicze węzły łączą z sobą obu tych ludzi? Jakim sposobem morderca Juliana Labroue obszył się w skórę Pawła Harmant i zkąd poznał Owidyusza Soliveau? Otóż nieprzeniknione ciemności! Zkąd nam wśród nich światło zabłyśnie?