Podpalaczka/Tom VI-ty/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | VI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Pytano się tu o pana przed kilkoma dniami — mówiła dalej dziewczyna.
— O mnie? — zawołał zdziwiony.
— Tak jest... o pana.
— Któż się pytał?
— Jakiś jegomość, który tu umyślnie przyjechał, ażeby z panem się widzieć i który bardzo się zasmucił, nie zastawszy pana.
— Może to mój wuj z Dijon — rzekł Raul niespokojnie.
— Tego ja nie wiem. Był to mężczyzna w średnim wieku, ze wstążeczką Legii honorowej przy butonierce.
— Jeżeli tak, to całkiem ktoś inny.
— Pragnął koniecznie widzieć się z panem; pytał, czy nie posiadamy adresu pańskiego mieszkania w Paryżu, albo adresu panny Amandy.
— Jakto... i o mnie się pytał? — zawołała szwaczka bledniejąc.
— Tak jest... o panią... i jeszcze o kogoś.
— O kogo?
— O pana barona de Reiss.
Szwaczka z Raulem spojrzeli na siebie z obawą.
— Jak dawno był tutaj ów pan? — zapytała drżącym głosem Amanda.
— Nazajutrz po wyjeździe pana Raula.
— To dziwne! — zawołał Duchemin.
— W rzeczy samej...
— Jak wyglądał ów nieznajomy?
— Znać było w nim człowieka z wielkiego świata... O! wcale inaczej wyglądał, niż pan baron de Reiss. Rozpytywał mnie o wiele... długo rozmawialiśmy z sobą.
— Nie udzielono mu jednak żadnego adresu? — pytała Amanda.
— Oprócz barona de Reiss.
— Mieliście więc jego adres?
— Zapewne w meldunkowych księgach pani go zapisała.
— Przysięgłabym, że podał fałszywy adres — szepnęła Amanda zcicha Ducheminowi.
— I ja tak sądzę.
Dzwonek przywołał Magdalenę do posługi. Pobiegła.
— Kto jest ów człowiek, który pytał się o nas? jaki interes on mieć może?... — mówiła dalej szwaczka w zamyśleniu.
— Nic nie wiem... — rzekł Rani; — przestrasza mnie ta tajemniczość...
— I ja zarówno się niepokoję; ale nie psuj my tem sobie humoru. Pójdźmy powitać właścicielkę hotelu i zamówić śniadanie.
W pół godziny później zasiedli oboje przy stole. Magdalena im usługiwała. W chwili tej właśnie Edmund Castel wszedł do głównej sali. Oberżystka powitała go uprzejmie.
— Czem panu mogę służyć? — pytała.
— Proszę o śniadanie.
— Tu w sali, czy w ogrodzie?
— Tu — odrzekł Castel, siadając.
— Natychmiast każę położyć nakrycie.
I wydawszy stosowne polecenia, zwróciła się do malarza.
— Jakże? odnalazłeś pan barona de Reiss?
— Tak — rzekł artysta — dziękuję za udzielenie adresu. A co do pana Duchemin, nie słyszałaś pani coś o nim od chwili jego wyjazdu?
— Pan znasz pana Duchemin?
— Osobiście go nie znam, lecz pragnąłbym bardzo z nim się zobaczyć. Służąca pani mówiła, iż właśnie miał on tu dziś przybyć; skutkiem tego przyjechałem w nadziei, iż traf był może spotkać mi go pozwoli.
— Otóż los panu sprzyja w tym razie.
— Pan Duchemin pisał do pani, iż przybędzie?
— Więcej niż to... przyjechał właśnie, zamówił śniada nie i obiad... powróci tu po przechadzce.
— Ach! doskonale!... Pan Duchemin jest sam?
— Nie, panie... z młodą towarzyszką.
— Z panną Amandą?
— Tak.
Edmund Castel uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Jeśli pan sobie życzysz, uprzedzę ich, że ktoś przyjechał, który pragnie widzieć się z nimi.
— Później nieco... pozwólmy im zjeść śniadanie, poczem będę panią prosił o oznajmienie im mojej wizyty.
Tu zabrał się z dobrym apetytem do przyniesionych potraw.
W pół godziny później Magdalena weszła do sali za jakiemś poleceniem, a spostrzegłszy między zebranymi artystę, pobiegła do gabinetu powiadomić o tem Raula i Amandę.
— Panie! — wołała, wbiegając — on jest tam... przyjechał!
— Kto taki? — zapytali oboje.
— Ów nieznajomy, z czerwoną wstążeczką, który tu był przed trzema dniami, pytając o pana Duchemin.
Raul zerwał się zaniepokojony.
— Czy on i teraz pytał się o mnie?
— Nic nie wiem... spostrzegłszy go, przybiegłam, ażeby państwa zawiadomić.
— Gdzież on jest?
— W wielkiej sali, kończy śniadanie.
— Idźmy tam... — rzecze Amanda, — możemy go zobaczyć, nie będąc widzianymi i upewnimy się, czy ów człowiek jest nam znanym.
Zbliżyli się ku drzwiom, by wyjść.
— Siedzi przy stole, nawprost bufetu — objaśniła Magdalena.
Zszedłszy cicho ze schodów, zatrzymali się przy oszklonych drzwiach wielkiej sali, szukając wzrokiem osobistości, przez Magdalenę wskazanej. Duchemin czas jakiś przypatrywał się z uwagą postaci Edmunda.
— Jakże... znasz tego człowieka? — pytała z obawą Amanda.
— Nie... nie znam go wcale; ale zarazem upewniam cię — odrzekł — iż on nie jest osobistością, której obawiaćby się nam należało.
— Kogóż mielibyśmy się obawiać?
— Mówię ci, iż nie należy on do policyi — szepnął Rani zcicha.
— Tego właśnie się lękałam, lecz teraz jestem spokojną.
— Cóż, znacie państwo owego jegomościa? — spytała przechodząca właśnie koło drzwi Magdalena.
— Nie, nie znamy go wcale.
— A jeżeli, dowiedziawszy się on o państwa przybyciu, widzieć się zechce, cóż mam mu odpowiedzieć?
— Do licha! przecież nas nie zje!... — zawołała wesoło Amanda. — Poprosisz go, by przyszedł do nas.
Dźwięk dzwonka wzywał służącą na salę.
— Czy pan Duchemin ukończył śniadanie? — zapytała ją właścicielka hotelu.
— Tak, pani, właśnie mam podać kawę do gabinetu.
— Otóż powiedz zarazem, że tu jest ktoś... pewien pan, który chce się widzieć z panem Duchemin!
Magdalena spojrzała na Edmunda Castel.
— Biegnę! — odpowiedziała, śpiesząc do gabinetu.
Na zapytanie dziewczyny, szwaczka pani Augusty odpowiedziała, iż wraz ze swym towarzyszem oczekują na tego pana.
Służąca wybiegła.
— Ależ na Boga, Raulu, uzbrój się w odwagę... — okaż, że jesteś mężczyzną. Zbladłeś, jak gdyby komisarz z dwunastoma żandarmami przyszedł cię aresztować.
— Obawiam się... — rzekł Duchemin; — wewnętrzne przeczucie mi mówi, iż ów nieznajomy jest dla nas posłem złowróżbnym.
— Zapanuj, proszę, nad sobą... zaraz dowiemy się o tem.
Jednocześnie otwarły się drzwi gabinetu. Wszedł Castel, prowadzony przez Magdalenę, która natychmiast się oddaliła. Amanda i Raul powstali, idąc ku przybyłemu.