<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział V
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Po chwili milczenia, Soliveau spojrzał na ubiór swego towarzysza podróży. Harmant miał na sobie wiosenne okrycie jasnego koloru i wysoki cylinder. Owidyusz przeciwnie, był w ciemnym paltocie i niskim miękim kapeluszu. Nadmieniliśmy poprzednio, że obaj byli prawie równego wzrostu. — Zróbmy zamianę — rzekł do przemysłowca. — Daj mi swój kapelusz i okrycie, a przywdziej moje.
Zimna krew Owidyusza i jego wesoły ton mowy uspokoiły Harmanta.
Zamiana kapeluszy i ubrań w mgnieniu oka nastąpiła, poczem Soliveau, wychyliwszy się, zawołał na stangreta:
— Jedź na plac Opery i zatrzymaj się przy kawiarni w Wielkim hotelu.
— Dobrze, panie.
— Ty zaś — rzekł, zwracając się do Harmanta — wysiądziesz przed kawiarnią. Amanda, wziąwszy cię za mnie, dalej śledzić będzie, jestem przekonany, zwłaszcza, iż nie widziała cię zbliska. Przez ten czas pojadę zamówić obiad dla nas obu.
— Lecz gdzie?
— U Brébanta.
— Cóż jednak mam robić wysiadłszy?
— Wejdziesz do kawiarni, usiądziesz na pełnem świetle, aby wspomniona dama mogła dokładnie zobaczyć twoje oblicze i spostrzedz swoją pomyłkę. Każesz sobie podać cośkolwiekbądź z napojów, a gdy odjedzie powóz z Amandą, przyjdziesz do Brébanta.
— Dobrze... postanowione.
Owidyusz wychylił się po raz trzeci, by zbadać, czy ów fiakr wciąż jedzie za nimi. Spostrzegł tak jak poprzednio, dwie jego czerwone latarnie.
— Dobrze... dobrze! jedz za nami, ma piękna! — zawołał, śmiejąc się głośno. Ciekawy byłbym widzieć twą minę za jakie dziesięć minut.
Wyjechawszy z ulicy de Temrns, przebyli szybko przedmieście św. Honoryusza, poczem powóz, wiozący obu łotrów, przybył na plac Opery. Fiakr z czerwonemi latarniami nie tracił ich z oczu na chwilę.
Pierwszy powóz zatrzymał się; drugi toż samo uczynił.
Soliveau, spojrzawszy na fiakr, w którym sądził, iż siedzi Amanda, rzekł zcicha do Harmanta:
— Wysiądź prędko, zwróciwszy się plecami do owej pani, a wszedłszy do kawiarni, staraj się, aby cię dopiero tam zobaczyła.
Milioner zastosował się ściśle do jego polecenia. Rzecz słowo w słowo tak poszła, jak to przewidział Owidyusz.
Duchemin zauważył, jak który z nich był ubranym, a spostrzegłszy wysiadającego Harmanta w ciemnym paltocie i niskim, miękkim kapeluszu, wziął go za barona de Reiss.
— Pozostań w miejscu — rzekł Raul do woźnicy. Tamten niech sobie jedzie, gdzie zechce, o tego tutaj nam chodzi.
Fiakr z Owidyuszem oddalał się szybko. Harmant, straciwszy go z oczu, wszedł do kawiarni i usiadł przy stole, tuż pod kryształowym kloszem lampy gazowej, która oświeciła twarz jego.
Duchemin, stojący po za szklanemi drzwiami, nie mógł powstrzymać wybuchu gniewu.
— Otóż zażartowali sobie ze mnie, jak z głupca! — wyszepnął. — Spostrzegłszy, że ktoś ich śledzi, zamienili ubrania. Ach! poczekaj ty rozbójniku, zbrodniarzu, Soliveau!
I wracając do fiakra, powtarzał:
— Nietylko, że wszystko straconem jest dla mnie tego wieczora, lecz cała sprawa popsutą zupełnie. Odkryli, że ktoś ich śledzi... będą się teraz mieli na baczności... To jasne, jak dzień! Co czynić?
Rzecz naturalna, iż odpowiedzi nie znalazł na to zapytanie i udał się niezwłocznie do Batignolles. Amanda oczekiwała go niecierpliwie. Spostrzegłszy Raula, wchodzącego z zasępioną twarzą, odgadła, iż zaszło coś złego. Duchemin wszystko jej opowiedział. Mimo doznanego zawodu, dziewczyna wybuchnęła śmiechem.
— Ty się śmiejesz? — zawołał z wściekłością.
— Ach! jak się nie śmiać, kiedy to takie zabawne!
— Zabawne... — pomrukiwał Duchemin; — a oni teraz o wszystkiem wiedzą, będą się trzymali na ostrożności i nigdy już może nie zdarzy się sposobność do ich wyśledzenia!
— Kto wie? — odrzekła Amanda — trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość. Mają obadwaj z sobą stosunki, wiemy o tem, a to rzecz główna! Znów się więc kiedyś powtórnie zobaczą... Obowiązkiem jest twoim czuwać bezustannie.
— Będą się teraz dobrze pilnowali.
— Wynajdź jakiś zręczny sposób.
— Jaki... ciekawym?
— Do ciebie należy pomyśleć nad tem. Trzeba być tak przebiegłym i chytrym, jak oni.
Duchemin rzucił się z gniewem na krzesło.
— Od jutra — zawołał — zacznę ich śledzić na nowo.
— To się już na nic nie przyda. Zresztą jutro niedziela, z pewnością widzieć się z sobą nie będą, szkoda więc czasu straconego daremnie. A gdybyśmy wyjechali jutro do Boisle-Roi? — spytała.
— Doskonale! — -odrzekł — przepędzimy dzień przyjemnie. Mimo to wszystko, nie zaznam spokoju, dopóki nie odkryję adresu tego wspólnego wroga naszego. Jakiż czart łączy go z tym Pawłem Harmant?
— Mówiłam ci już, że nowo uplanowana zbrodnia zapewne, której właśnie przeszkodzić należy.
Na tem przerwawszy rozmowę, Duchemin z Amandą poszedł na obiad do jednej z pobliskich restauracyj, podczas gdy Harmant udał się do Brébanta dla spotkania ze swym wspólnikiem.
— A co? przyznajesz, że miałem słuszność? — zawołał Soliveau, spostrzegłszy wchodzącego do oddzielnego gabinetu przemysłowca.
— Najzupełniej!
— Cóż się stało z fiakrem o czerwonych latarniach?
— Odjechał... zniknął, ujrzawszy moje oblicze w pełnem świetle.
— Tym więc sposobem Amanda straciła ślad wszelki... Przytomność umysłu warta góry złota.
— Powiedz mi... czy w rzeczy samej nie obawiasz się tej kobiety?
— Jużem ci dwa razy powiedział... Jest to gęś głupia w calem znaczeniu tego wyrazu. Powinnaby przecie pamiętać, że ja mam w mem ręku przeciw niej broń straszną... broń, która odrazu zgubić ją może. Nie myśl więc o tem więcej... Siadajmy do obiadu.
Tu obaj siadłszy przy stole, zajadali z zadziwiającym apetytem. Koło północy rozdzielili się; każdy z nich poszedł w swą stronę.
Idąc na ulicę Clichy, Owidyusz oglądał się co chwila dla upewnienia, czy nie jest śledzonym, i przed przybyciem do swego mieszkania zrobił kilka dalekich obrotów. Wbrew swemu twierdzeniu, iż nie obawia się Amandy, przeczuwał, iż knuje ona plan zemsty i niepokoił się jej szpiegowaniem.
— Łatwo mi będzie wikłać jej plany — rzekł — do chwili mego wyjazdu, który tem więcej jest teraz dla mnie niezbędnym. W Buenos-Ayres z pięciuset tysiącami franków, będę mógł żyć przyzwoicie, niczego się nie obawiając. Dobrzem obmyślił projekt w7yjazdu; starość przynajmniej mieć będę spokojną...
Nazajutrz wstał późno i dopiero około południa wyszedł na śniadanie. Oczekując na podanie sobie takowego, zaczął przeglądać dzienniki, w których wyczytał długie opowiadanie o nastąpionym wypadku przy ulicy Git-le-Coeur. Ów opis jednak nie był zgodny z prawdą. Widocznie reporter źle był poinformowanym, lub chciał być może nadać barwę więcej dramatyczną swemu opowiadaniu, gdyż twierdził, iż prócz młodego, nieznanego chłopca, zabitą została na miejscu jedna z roznosicielek chleba.
Przeczytawszy to, Owidyusz uśmiechnął się z zadowoleniem.
— No! jeśli to mój kuzyn przeczyta — szepnął — a przeczyta niezawodnie; będzie przekonanym, iż tym razem wypełniłem dobrze jego zlecenie; ucieszy się, iż będzie mógł spać teraz spokojnie. Na honor! mój wynalazek z tem rusztowaniem był pierwszorzędnym, a wykonałem go mistrzowsko!
Po śniadaniu ów nędznik udał się do szulerni, dokąd od pewnego czasu chętka go ciągnęła.


∗             ∗

Raul Duchemin z Amandą wczesnym rankiem wyjechali do Bois-le-Roi. Edmund Castel, według ułożonego planu, jechał tym samym pociągiem, a wysiadłszy na stacyi, szedł zwolna ku oberży pod znakiem Domku myśliwych, nie przewidując, że owa para, którą spotkać pragnął, postępowała na kilkanaście kroków tuż przed nim. Idąc, artysta rozglądał się w nader malowniczem położeniu Bois-le-Roi.
Pozostawiwszy go na chwilę, idźmy za Amandą i Raulem. Żadne z nich nie myślało obecnie o baronie de Reiss Oboje byli uśmiechnięci, weseli. Za przybyciem do oberży wybiegła naprzeciw nich Magdalena.
— Ach! jak to dobrze, żeście państwo przyjechali... — wołała, śmiejąc się głośno. — Pani będzie z tego uradowaną. A jakże zdrowie pańskie, panie Raulu?
— Zupełnie dobrze — odrzekł Duchemin. — Z owej strasznej katastrofy, w której omal, żem życia nie utracił, pozostało mi jedynie wspomnienie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.