<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział IV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

— Posłuchaj! — zaczął Soliveau, siadając z powagą. — Postępowałem z tobą, jak przyjaciel... jak prawdziwy przyja ciel... Nie oszczędzałem się... brałem na swój rachunek załatwienie spraw najniebezpieczniejszych, bez nakładania na to warunków z mej strony, mimo, iż wszystko to warte było nieobliczone sumy pieniędzy. Na tem jednakże, co nastąpiło dziś rano, już kończę... Usuwam się od spraw podobnego rodzaju. Dosyć mam tego... chcę Paryż opuścić na zawsze.
— Jakto? chcesz wyjechać? — zawołał z trwogą Garaud.
— Tak.
— Obawiasz się więc?
— Niekoniecznie... Przedsięwziąłem wszelkie możliwe środki ostrożności względem mojej osoby, kto jednak powiedzieć zdoła, co może nastąpić? Przezorność jest matką bezpieczeństwa, jak mówi przysłowie. Ona to zatem nakazuje mi przebyć rogatki dopókim cały, dla uniknięcia poszukiwań, gdyby komuś myśl przyszła czynić je kiedyś.
Harmant drżał coraz mocniej.
— Lecz czego się obawiasz? — zapytał.
— Naiwne pytanie... mój kochany.
— Zdaje mi się — mówił dalej Garaud — iż jeśli wszystko poszło na ulicy Git-le-Coeur tak, jak mi opowiadasz, nie zagraża ci żadne niebezpieczeństwo.
— I ja tak sądzę. Lecz widzisz, starzeć się zaczynam... Chcę żyć odtąd spokojnie, a czuję, iż zasnąć nie zdołam bez obawy, aż gdzieś w obcym kraju.
— Zatem... chcesz mnie opuścić? — szepnął smutno przemysłowiec.
— Wiem, iż to przykrość ci sprawi; dotąd albowiem usuwałem przed tobą wszelkie zawady i ciernie, sam tylko raniąc się niemi; plac walki czystym ci pozostawiam; dotąd nie potrzebowałeś ręki przykładać do niczego... rozkazywałeś... ja wypełniałem zlecenia. Sądzę więc, iż zasłużyłem nie na nagany, ale na podziękowania, kuzynie. Obecnie, gdy ci nie jestem potrzebny, odjeżdżam.
— I gdzież się udasz?
— Wrócę do Ameryki, jest to kraj, który mi się podoba.
— Pojedziesz do New-Yorku?
— Nie; tam nazbyt dobrze mnie znają. Udam się do Buenos-Ayres; bardzo mi chwalono to miasto.
— Będę ci więc przesyłał tam twoją pensyę, jaką ci dotąd wypłacałem.
Owidyusz się skrzywił.
— Nie, tego nie chcę — odpowiedział; — najprzód ta renta jest strasznie chudą, ja mam lepszy apetyt do zaspokojenia... a potem, kto wie, jak długo żyć oba będziemy... kto z nas kogo przeżyje? Przypuśćmy, że nagle rozszrubowywasz swój bilard... Jest to niepodobnem na teraz, wiem dobrze, lecz kiedyś nastąpić może. Któż mi po twojej śmierci będzie wypłacał tę rentę?
— Odebrawszy razem kapitał, roztrwonisz go w kilka miesięcy, a może nawet w dni kilka — rzekł Harmant..
— Dzięki za twoją o mnie troskliwość! — zawołał Owidyusz z szyderczym uśmiechem. — Na honor! wzrusza mnie to do głębi. Może zechcesz zwołać jeszcze radę familijną, aby nademną rozciągnęła opiekę? I to mnie nie powstrzyma w mem postanowieniu... Wolę kapitał, niż częściową rentę.
— Kiedy odjeżdżasz?
— Radbym co rychlej... najdalej za tydzień.
— A jakiej sumy żądasz odemnie?
— Powiem ci pierwsze i ostatnie słowo... Nie targuj się, bo to daremne. Żądam pięćset tysięcy franków.
— Będziesz je miał.
— A kiedy?
— Sam oznacz dzień...
— Zaprawdę! nie można być bardziej uprzejmym nad ciebie, kuzynie. Otóż radbym wylądować w Hawrze od tej soboty za tydzień. Będziemy obiadowali razem w przyszły czwartek, gdzie się pożegnamy z sobą po raz ostatni, a wtedy, wręczysz mi sumę żądaną.
— Mamże ci ją wypłacić w biletach bankowych?
— Tak... zmienię to na weksle, na Amerykę.
— We czwartek, zatem do widzenia... Gdzież się spotkamy?
— Przyjdę tu do ciebie.
Oblicze Pawła Harmanta coraz bardziej posępniało.
— Co ci jest? — pytał go Soliveau.
— Twój odjazd przeraża mnie... Mam przeczucie, iż to nam obu nieszczęście przyniesie.
— Idź do dyabła z twojemi przeczuciami! Zabieraj się oto... czas nam powracać do Paryża. W drodze porozmawiamy... A może chcesz pójść zemną na obiad?...
— Dobrze.
— Śpieszmy więc.
Przemysłowiec, zamknąwszy na klucz szufladę biurka, wyszedł z Owidyuszem.
— Masz tu swój powóz? — pytał go tenże.
— Nie, nie kazałem dziś przyjeżdżać po siebie.
— Gdybym był to przewidział, zatrzymałbym był mojego fiakra; ale mniejsza o to, znajdziemy inny w pobliżu Courbevoie.
Tu obaj wyszli z fabryki.
— Otóż i fiakr! — zawołał Soliveau, spostrzegłszy powóz Duchemin’a, stojący na kilka kroków przed bramą.
I zbliżywszy się do woźnicy, zapytał:
— Jedziesz, mój przyjacielu?
— Nie, panie, jestem zamówiony... Oczekuję tu na kogoś.
Usłyszawszy to, obaj z Harmantem szli drogą ku mostowi w Courbevoie.
Spostrzegłszy Owidyusza podchodzącego ku woźnicy, Duchemin podwoił uwagę. W wyrazach jego poznał głos barona de Reiss. Żadna wątpliwość istnieć nie mogła w tym względzie. Puknął zlekka w okienko powozu, a woźnica, oczekujący na ów sygnał, puścił konie żwawo. Na turkot kół Soliveau, uszedłszy kilkadziesiąt kroków, obejrzał się po za siebie, najmniejsze jednak podejrzenie na myśl mu nie przyszło. Szli oba w stronę mostu. Powóz jechał w tyle po za nimi. Znalazłszy kilkanaście fiakrów na stacyi, wsiedli w jeden z nich.
— Jedz do Paryża! — zawołał Harmant.
— Gdzie... na którą ulicę?
— Do Palais-Royale! — dodał Owidyusz.
Fiakr ruszył z miejsca. Wsiadając doń, Soliveau rzucił okiem na powóz, jadący za nimi od bramy fabrycznej. Dostrzegł, że ów powóz zatrzymał się na chwilę, podczas gdy on rozmawiał z woźnicą. Zmarszczył czoło; podejrzenie rodzić się w nim zaczęło. Nic jednak nie mówił swemu towarzyszowi. Ujechawszy wszakże kilkadziesiąt metrów, wychylił się i spojrzał po za siebie.
Tenże sam fiakr, oświecony czerwonemi latarniami, dążył za niemi.
— Co się stało? — pytał niespokojnie Harmant.
— Nic... — odrzekł Soliveau.
— Widzę, że jesteś zmieszanym...
— Zdaje ci się... Czego miałbym się obawiać?
Dojeżdżali właśnie do Neuilly.
— Przekonam się zaraz, czy się mylę — pomyślał Owidyusz i spuściwszy okno powozu, zawołał na woźnicę: Weź się na lewo i jedź przez Ternes.
— Dlaczego zmieniasz drogę? — zapytał Harmant.
— Zaraz ci to objaśnię.
Stangret, spełniając polecenie, zwrócił się w stronę rogatek des Ternes. Owidyusz wychylił się, badając. Fiakr z czerwonemi latarniami jechał o dwadzieścia kroków za nimi, ściśle swój dystans zachowując.
— Ach! nikczemnica! — syknął Soliveau przez zaciśnięte zęby.
— Lecz cóż się wreszcie stało? — zawołał przemysłowiec w najwyższym niepokoju.
— Śledzą nas! No, teraz wiesz o co chodzi.
Garaud zbladł nagle.
— Śledzą! — wyjąkał. — Zatem nas oskarżono... jesteśmy zgubieni!
— Ależ uspokój się — mówił hultaj dalej. — Ciebie to wcale nie dotyczy... mnie to tylko... mnie śledzą. Fiakr, który widzieliśmy przed fabryką, oczekiwał na moje wyjście od ciebie. Jechał on za mną z pewnością od placu Magdaleny, gdzie wsiadłem do powozu i bądź pewny, iż wiem nawet, kto mnie tak śledzi.
— Jakto... ty wiesz?
— Najdokładniej.
— Któż to więc?
— Kobieta. Założyłbym się o tysiąc franków, iż osobistość, która w nim siedzi, jest kobietą... ładną i młodą dziewczyną, ale łotrzycą obok tego w ostatnim rodzaju.
— Cóż to wszystko znaczy?
— To znaczy, że tak zwana Amanda Régamy, z którą przebywałem w Bois-le-Roi, postanowiła dowiedzieć się, gdzie mieszkam i czy rzeczywiście jestem baronem de Reiss?
— I nie obawiasz się jej?
— Zkąd i dlaczego miałbym się obawiać? Cóż ona zrobić mi może? Zresztą, nie dowie się ona dzisiaj, gdzie nocuje ów dzielny Owidyusz Soliveau. Nie jeden zwrot mamy pod ręką. Naprowadzimy ją na fałszywe ślady... Na honor, to będzie zabawne!
— Lecz w jaki sposób?
— Zobaczysz!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.