<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział III
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Po przybyciu na miejsce, zapytał jednego z przechodniów, gdzie się znajduje fabryka, a udawszy się tamże, rozpatrywał z uwagą front i wejście do budynku.
— Nikt nie zdoła wemknąć się tu, ani wyjść — rzekł sam do siebie — nie będąc przezemnie widzianym. Należy tedy zająć swe stanowisko... Wyczekiwania długie być mogą, ale cóż począć, jest to koniecznem.
Następnie Paul zaczął rozglądać się po okolicy. W pobliżu fabryki dostrzegł skład kupca win, wraz z restauracyą.
— Trzeba się tu posilić — rzekł — a potem położyć na słońcu, jak jaszczurka, wygrzewająca się wśród trawy. Niech mnie czarci porwą, jeśli ktokolwiek pozna mnie w tej postawie. Rzecz główna, abym wyśledził tych obu ludzi.
Duchemin, jadąc tu, wynajął fiakra na godziny, powóz ten czekał o sto kroków od fabryki. Podszedł ku niemu.
— Zmuszony jestem pozostać tu dłużej — rzekł do woźnicy: — zatrzymuję cię przeto... Pójdź, zjedz śniadanie, lecz pośpiesz, byś był gotowym do jazdy na pierwsze moje skinienie.
Powożący fiakrem był to doświadczony, stary lis, którego niełatwo było w pole wyprowadzić. Rozumiał owe półsłówka i odgadywał to czego mu nie mówiono.
— Potrzeba nam będzie ścigać kogoś... nieprawdaż obywatelu? — odparł, mrugając dwuznacznie oczyma.
— Być może.
— Powiedzcie ot lepiej tak! jasno... odrazu. Znam ja się na tem, mój panie, postarzałem na sprawach podobnego rodzaju.
— A więc... tak! skoro chcesz wiedzieć.
— Doskonale! Ot! to... co lubię! Ścigać jakiegoś, czy jakąś... to mi się podoba!... to mnie bawi... zajmuje! Byłby ze mnie, mój panie, wyborny agent policyjny... Nie chwaląc się, mam zdolność ku temu i mam powołanie. Potrzebuję jednak w podobnym jak ten wypadku znajdować się w pobliżu ciebie, obywatelu. Czy osobistość, o jaką, chodzi, tu się znajduje?
— Tak, w pobliżu fabryki, którą widzisz.
— Tam więc podjadę z mą budą, a sam wstąpię na kieliszek i jaką przekąskę. U kupca mnie pan odnajdziesz.
— Idź... i ja tam również wstąpię na śniadanie.
Nie będziemy zatrzymywali się z Raulem Ducheminem, stojącym na czatach przy fabryce. Wrócił on do Batignolles dopiero około dziesiątej wieczorem, odprowadziwszy Harmanta do drzwi jego pałacu, z którego przemysłowiec nie wyszedł już dnia tego.
Nazajutrz był to właśnie dzień, w którym Soliveau postanowił zgładzić Joannę.
Od chwili, w której oba z Jakóbem Garaud ułożyli plan nowej zbrodni, dwaj ci nędznicy nie widzieli się z sobą. Harmant ufał w zręczność Owidyusza, wiedział, że plan nowego morderstwa, mającego nosić wszelkie cechy wypadku, potrzeboał kilku dni czasu na przygotowania, aby się udał pomyślnie; mimo to Garaud oczekiwał z niepokojem wiadomości o katastrofie, której spełnienie, jak sądził, miało go nadal przed poszukiwaniami osłonić. U siebie, w domu, wobec córki i Lucyana Labroue, okazywał nietylko najzupełniejszą swobodę umysłu, ale nawet wesołość, a widząc go spokojnym, uśmiechniętym, nikt odgadnąćby nie zdołał, jaka burza huczała chwilami w piersiach tego człowieka.
Czas, oznaczony na podpisanie kontraktu małżeństwa pomiędzy panną Harmant a Lucyanem, pozostał bez zmiany. Marya promieniała na myśl, iż zbliża się nareszcie chwila spełnienia najdroższych jej życzeń; oczekiwała świetnego balu w dniu podpisania kontraktu, pragnąc mieć jaknajliczniejszych świadków swojego szczęścia.
Pani Augusta zmuszoną była powiększyć liczbę robotnic z przyczyny licznych a pilnych zamówień, poczynionych u niej przez córkę milionera.
Lucyan, obciążony robotami w fabryce, nie mógł pójść odwiedzić Edmunda Castel, ani Jerzego. Grał dalej smutno i wbrew własnemu przekonaniu narzuconą sobie przez malarza rolę, gdy tenże jednocześnie, pomimo wszelkich przeszkód, usiłował odnaleźć ślady Duchemin’a i Amandy, za pomocą których zdołałby odkryć prawdziwą osobistość owego barona de Reiss. Pamiętał on o objaśnieniu, udzielonem sobie przez służącą oberży w Bois-le-Roi, i postanowił udać się tam w którąkolwiek niedzielę, aby spotkać Hania z jego kochanką.
Duchemin tymczasem śledził pilnie Pawła Harmant. Co rano z fiakra wynajętego na godziny podpatrywał wyjście z pałacu przemysłowca, jeździł za nim przez dzień cały, nie opuszczając go, aż gdy powrócił do siebie.
Wieczorem, w dniu, w którym Soliveau uczynił zamach na życie Joanny, Harmant nie wyszedł z fabryki o zwykłej godzinie. Duchemin, siedząc nad brzegiem Sekwany, prowadził swe śledztwo, zdziwiony tą zmianą w zwyczajach milionera.
Zegar fabryczny wskazywał w pół do ósmej wieczorem, rozeszli się robotnicy. Paul zaniepokojony, zapytywał sam siebie, czyli ten, którego tak pilnie śledził, nie wymknął mu się niepostrzeżony. Nagle powóz jadący od strony mostu Bineau, zatrzymał się przed bramą fabryki. Wysiadł zeń jakiś mężczyzna, którego podniesiona buda fiakra okrywała do połowy. Duchemin przybliżył się, ażeby ujrzeć oblicze przybyłego, który dzwonił do bramy i omal, że nie wykrzyknął pomimowolnie. W owym albowiem mężczyźnie poznał człowieka, któremu wydał dokument, skradziony w merostwie Joigny; był to Owidyusz Soliveau, ów baron de Reiss.
Brama otworzyła się, Owidyusz wszedł, poczem zamknięto za nim. Powóz, którym on przybył, odjechał.
— Nakoniec! — zawołał z radością Duchemin; — Amanda miała słuszność w tym razie. Użyłem wprawdzie trudu niemało, ale go trzymam! Tego wieczora jeszcze dowiem się, gdzie mieszka.
I podszedłszy w stronę składu win, dał znak swojemu woźnicy, siedzącemu tamże za stołem. Powożący wyszedł natychmiast.
— Siadaj coprędzej! — rzekł Raul do niego — bierz lejce w rękę i uważaj. Skoro zapukam zlekka w okienko, umieszczone w tyle twojego siedzenia, pojedziesz w pewnej odległości za człowiekiem, który wyjdzie z tej tu fabryki, czy będzie on szedł pieszo, lub jechał. Gdyby wyszło dwóch zamiast jednego, również udasz się za nimi.
— Lecz... — zaczął woźnica — noc jest bardzo ciemna... trudno ich będzie śledzić.
— Dostaniesz dwadzieścia franków, jeżeli dobrze wykonasz moje polecenie.
— Siadaj, obywatelu! — zawołał dorożkarz uradowany — wykręcę konia w ten sposób, abyśmy oba dobrze widzieć ich mogli, gdy wyjdą.
Duchemin wsiadł w głąb fiakra, z którym woźnica zatrzymał się o dziesięć kroków od fabryki, mając bramę tejże przed oczyma. Zapalony płomień gazu żywo oświetlał bramę. Raul, ulokowawszy się w fiakrze, czekać postanowił.
Owym przybyłym do fabryki, był w rzeczy samej Soliveau, który pragnął udzielić sprawozdanie Harmantowi o znanym nam już wypadku. W ciągu dnia nadesłał on telegram, prosząc, ażeby przemysłowiec czekał na niego do w pół do ósmej wieczorem.
Przybył na czas oznaczony, nie chybiwszy minuty.
Harmant drżał z przerażenia, słuchając opowiadania swojego wspólnika o popełnionej zbrodni. Zabicie młodego chłopca, który według słów Owidyusza zginął wraz z Joanną, napełniło go zgrozą.
— Czuję, że to jest nazbyt tragiczneni — odrzekł Soliveau z udanem wzruszeniem — ale cóż było począć? Musiałem rzecz tę do końca doprowadzić.
— Jestżeś przynajmniej pewnym, że Joanna rzeczywiście nie żyje?
— Głupie zapytanie... Jakżeby żyć mogła, otrzymawszy uderzenie w głowę rusztowaniem, ważącem do sześciuset kilogramów. Widziałem ją, jak ciebie teraz widzę przed sobą, leżącą martwą na ziemi, z rozpłatanem czołem. Możesz spać spokojnie... upewniam... nie powróci już ona, jak Łucya niegdyś!
Harmant zbladł mocno, konwulsyjne drżenie wstrząsało nim całym.
— Tyle zbrodni! — szepnął przytłumionym głosem — tyle morderstw... dla mego ocalenia!
— Ha! inaczej być nie może, mój stary — odrzekł Soliveau. — Jest to koło w machinie, w które gdy włożysz palec, nie puści cię ono już więcej! Po palcu pochwyci ci rękę, po ręce ramię, a po ramieniu i głowę nareszcie!
Wyrazy te wstrząsnęły do głębi Jakóbem Garaud. Wspomniał sobie nagle o szafocie i ruchem bezwiednym dotknął swej szyi obiema rękami. Zdawało mu się, iż czuje cięcie trójkątnego noża gilotyny, zagłębiającego mu się w skórę.
Owidyusz spostrzegł ów gest swego pseudo-kuzyna:
— Co się stało, już się nie zmieni! — odpowiedział. — Daremnie chcieć to na opak odwrócić. Nie myśląc o tem więcej, mówmy o czem innem.
— O czem? — zapytał przemysłowiec.
— A o czemżeby, mój kochany, jeśli nie o interesach.
— O interesach? — powtórzył Garaud.
— Rzecz naturalna.
— O jakich interesach?
— Ależ do czarta! o naszych, to jest raczej o moich... czyliż to bowiem nie jedno?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.