<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Ratuld-Rakowska
Tytuł Podróż Polki do Persyi
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tad. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Wieś Tedżryszu. — Droga powrotna. — Kasbin, Mazreh-Kahrzan, Pa-czinar-Mendżil, Rustem-Abbad. — Kudum. — Las Gilanu. — Reszt.

20-go września. Jutro wyjeżdżamy. Czepiają mnie się pod tem skwarnem niebem wszystkie choroby, febry i gorączki; klimat, nielitościwie suchy, wycieńcza niesłychanie. Zdaje mi się codziennie, że żyć zaczynam dopiero wieczorem, gdy od gór chłód zawieje i cienie przymraczają słońce. Wprawdzie takich ofiar tego słońca jest zaledwie parę w naszej kolonii; wszyscy europejczycy aklimatyzują się tu doskonale; dzieci wyglądają jak pączki różane, rosną i rozwijają się świetnie.

Lecz i ja, mimo, iż ledwie na nogach się trzymam, z żalem opuszczam ziemię światła i przeczystych szafirów nieba, i wieś Tedżryszu[1], zwykłą
Teheran — walka baranów.
całej kolonii francuskiej letnią rezydencyą, wioszczynę o nędznych błotnistych chałupkach i wielkich zacienionych ogrodach, w których sączą się strumyki źródlanej wody.

Mój dom w Tedżryszu. Cztery brzydkie izby, całe we drzwiach szklanych. Lecz z bolakhaneh mam widok przepiękny. Ściana okien patrzy na ogród dziki, wielki, zapuszczony; drzewa owocowe i winograd kryją się pomiędzy platanami, topolami i jujubami; granaty roztwierają gorące, krwawe kielichy. Trawa zarasta drogi i ścieżki, wytryskują z niej krzaki lilij czerwonych. Ogród to bez muru, bez żadnej od włóczęgów, rabusiów i złodziejów ochrony; nie należy ich się jednak obawiać, ani strzedz przed nimi w miastach i wsiach Persyi.
Za ogrodem idzie drugi ogród, za drugim trzeci, cały szereg ogrodów; wszystkie biegną ku łańcuchowi Elbursu, ostatni u stóp gór się ściele. Dalekie wierzchołki iskrzą się brylantami śniegów, wiją się po nich strumienie wężowatą wstęgą roztopionego srebra; w słońcu mieni się turkusowa kopuła meczetu, zawieszonego w kępie zieleni na stromym stoku góry; mała wioszczyna tuli się do świętego przybytku. Stada owiec znaczą się ciemną, ruchomą, falującą plamą; w kryształowo przezroczystem powietrzu każde drzewo, każda ścieżka, każdy załam gór i cień każdy rysują się tak wyraźnie, jak gdyby te góry tuż przy nas, tuż za ogrodem były.
W ogrodzie, pomiędzy drzewami, wieśniacy, dom ten nam odnajmujący, rozłożyli namiot, a naokół niego całe swe gospodarstwo; wygląda to na obozowisko cygańskie. Na fajerce drzewnego węgla warzy się ryż w zadymionym kociołku, półnagie dzieciaki tarzają się w trawie, „hanum,” zapatrzona w przestrzeń, w niemem osłupieniu raz po raz zaciąga się kalianem. Co kilka dni któryś z małych nagusów przynosi mi, jako „piszkiesz,” kobiałkę, uplecioną z łozy, pełną moich własnych śliwek, winogron lub gruszek. Kosztuje mnie to regularnie krana, bo nie można nie dać srebrnej monety, gdy w tak uprzejmy i pełen wdzięku sposób wieśniacy podnoszą i bez tego już bardzo wygórowaną cenę letnich mieszkań.
Jutro daleko będę od wsi Szymranu, od dróg górskich, na których codzień odbywam konne przejażdżki, dróg szeleszczących topolami, wysrebrzonych jujubami, jasnych, świetlnych, wesołych.
Wszystkiego mi żal: płaczliwych modlitw muezzinów i tych dziwnych śpiewów innych zawodzących, które tu na wsi zwiastują południe i derwiszów, przemawiających pięknie i poufale, zwących Europejczyków, jak dawnych znajomych, „hanum hakime czeszń”[2], „wazir mukhtar inglisz”[3], każdego wedle jego tytułu i godności. Żal mi wsi i żal mi miasta; żal całego tego nienaruszonego jeszcze przez naszą cywilizacyę zakątka Wschodu.
21-go września. Wyjeżdżamy z Tedżryszu o 5-ej zrana. Dzień dzisiejszy spędzimy w mieście, nocą wyruszamy ku Kazbinowi, Resztowi i morzu Kaspijskiemu.
Ostatni wieczór w gronie najbliższych przyjaciół spędzamy u doktora Tolozana, ulubieńca i przyjaciela Nasr-Eddina, przy którym pół życia przebył. Dwukrotnie powracał był do Europy, dwukrotnie nostalgia za Persyą i królem z powrotem go tu przygnała. 70-letni starzec ma umysł tak żywy i otwarty, wykształcenie tak wszechstronne, że gawęda z nim jest jedną z najprzyjemniejszych rozrywek, jakie w Teheranie znaleźć można. Sceptyczny a wyrozumiały filozof patrzy na świat, życie i ludzi z wysokości 70-ciu lat mądrego doświadczenia, z pewną pogardą i z wielką pogodą i pobłażliwością[4].
...... Znów niesie nas pocztowa kareta o przybrukanych szafirowych atłasach. Dawny pewnie pojazd monarszego enderumu, który obwoził po mieście i okolicach nudę jakiej pięknej hanum. Powóz z hałasem toczy się po kamienistej „Chiarani Lalazar” (ulica Tolozana, lub ulica klubu), przejeżdżamy Majdani-Tophaneh; słońca Iranu i wojacy z majoliki o groźnie nastroszonych wąsach patrzą na mnie po raz ostatni z murów arsenału. Przy bramie Kazbińskiej, którą odryglowują ze zgrzytem i hałasem ciężkich zawias, zatrzymują nas na półgodzinne jakieś wyjaśnienia czerwono umundurowane karauły.
Już wyjechaliśmy z miasta. Na prawo rysuje się łańcuch Elbursu, biegnący ku Kazbinowi; góry stoją ciche i tajemnicze, ubrane przez zalewające krajobraz promienie księżyca w fantastyczne cienie i blaski. Mijamy szybko „czapar-khaneh,” dziesięć minut, kwadrans najwyżej w nich się zatrzymując.
22-go września pod wieczór jesteśmy w dawnej stolicy szacha Tamaspa, w Kazbinie, z którego przed dwoma niespełna laty dążyliśmy w noc wigilijną do Teheranu. Tu nas czekają służący, wysłani przed dwoma dniami z końmi wierzchowemi, dalszą bowiem drogę odbywać trzeba konno. Juczne bydlęta z bagażami wyruszyły z Teheranu jeszcze wcześniej i robić muszą poważne etapy, by na 27-go stanąć w Reszcie, zkąd przeprawimy się do Fuzeli, portu morza Kaspijskiego, a dalej podążymy statkiem do Baku lub Petrowska.
Dojeżdżam do Kazbina w stanie tak opłakanym, że marzyć nawet nie można o wyruszeniu dalej na noc. Zdaje się też niepodobnem, bym mogła się utrzymać na koniu. Więc wyprawiamy konie do następnej stacyi pocztowej, wioski Aga-Baba, do której droga o tyle jest jeszcze znośna, że niektórzy podróżnicy odważają się odbywać ją w karecie lub faetonie. Pójdziemy za ich śladem.
23-go września. Wyruszamy wczesnym rankiem. Droga na pozór niezła; biegnie przez monotonną, smutną, nagą, zlekka falującą płaszczyznę, która wiosną przedstawia prawdopodobnie wesoły i miły zakątek starannie uprawnej ziemi, gdyż mnóstwo kanałów przerzyna pola. Lecz teraz zbiory już zrobione; widać tylko, jak daleko sięgnąć okiem, przepalone przez słońce ścierniska i ugory.
Jedziemy już tak może dwie, może trzy godziny, gdy nagły trzask i hałas oznajmiają jakąś katastrofę. Złamała się oś powozu. Jesteśmy w czystem polu równie daleko od Kazbinu, jak od Aga-Baby, nikogo na drodze nie widać. Dobra godzina mija, jedzie wreszcie jakiś dallal w stronę Kazbina. Zachęcony hojnym piszkieszem, zawraca do Aga-Baby, by sprowadzić naszych służących i konie. Dallal ma dobrego osiełka i pędzi szybko; po trzygodzinnem bezradnem wyczekiwaniu pod słońcem, które zwolna nas roztapia, widzimy wreszcie nasze konie.
Wczoraj straciliśmy pół dnia, dzisiaj kilka godzin; trzeba będzie robić podwójne etapy; statek nie czeka. Nie zatrzymujemy się więc w Aga-Baba, gdzie mieliśmy wypocząć w południe. Dziwnie wygląda ta wioska, ogrodzona murem błotnym, a której domy tak są do siebie zbliżone, że z „balakhaneh” z jednego na drugi przechodzić można i spacerować po dachach, jak po równej drodze.
Minąwszy tę osadę, zaczynamy piąć się w górę. Następna stacya pocztowa Mazreh jest już prawie u stóp Elbrusu. Zbiór to nędznych i brudnych lepianek. W czaparkhanch (dom pocztowy) dymno, duszno i przeraźliwie smrodno; oddychać niepodobna. Wychodzę przed dom i znajduję przyczynę zatrutego powietrza: o kilka kroków odedrzwi przy bocznej ścianie gnije koń zdechły, nad którym krążą czarne chmury much i mustyków; poszarpane to już przytem przez różnych drapieżników, żądnych padliny. Musimy się tu, niestety, zatrzymać chwilę, aby dać wypocząć koniom, bo następna stacya daleko, lecz rozkładamy manatki na trawie o paręset metrów od czaparu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Teraz już wyjeżdżamy w góry Elbursu i pniemy się po stromych ścieżkach, równie okropnych, równie niebezpiecznych, równie zarzuconych kamieniami i pełnych wybojów, jak drogi gór Małej Azyi. A jest to przecież niby trakt pocztowy; tędy przybywają do Persyi wszyscy Europejczycy. Od roku pracuje tu gorliwie nad reperacyami i ulepszeniami jakieś towarzystwo belgijskie, czy niemieckie; zdaje mi się jednak, iż tych ulepszeń nie odkryłby najdokładniejszy mikroskop.

Dotarłszy do najwyższego punktu tej części Elbursu, zwanego wąwozem Kharzanu, stajemy na chwilę, by okiem ogarnąć krajobraz. Ostatni to szczyt, z którego dojrzeć możemy płaskowzgórze Iranu. Tam daleko Kazbin, opuszczony dziś zrana, znaczy się ciemną plamą; na zachód od niego potężny wierzchołek Tronu Salomona (4,800 metrów) iskrzy się w bieli śniegów srebrzystych, na wschodzie Sawalan (4,400 metrów), jeden z legendowych przytułków arki, na południu łańcuch gór Karaganu zamyka horyzont siną linią falujących wzgórzy.
Ledwie minęliśmy wąwóz Kharzanu, wchodzimy w jakąś szczelinę, w której chwyta nas z wściekłą siłą wiatr tak zimny i tak przejmujący, iż mrozi poprzez pośpiesznie nałożone okrycia. Kapelusz mego maleństwa, które jedzie konno ze służącym, siedzącym z tyłu, leci w przepaść, szczęściem, iż w podręcznych walizkach są inne. Wicher dmie i wyje z szalonym impetem, oddech tłumi i mowę tamuje. Nie darmo nazywają tę szczelinę „wąwozem siedmiu wiatrów.” Jest jeden tylko, lecz za kilka wystarczy!
Nagle nowy załam drogi i wiatru już ani śladu, cisza powietrza niczem niezmącona; od skał nagrzanych przez słońce dyszy żar ciężki, choć noc już zapada.
Kharzan, nowa stacya, gdzie powinniśmy zanocować, lecz gdzie zmieniamy tylko konie pod bagaże. Jest to maleńka górska osada, równie biedna i brudna, jak Mazreh. Ma tylko olbrzymi karawanseraj, nie zbyt jeszcze zniszczony. Nie potrzebuję dodawać, iż słudzy i czerwadarzy mówią mi, wskazując nań z pobożnem przejęciem:
— To zbudował Szah-Abbas!
Jest coś wzruszającego w kulcie tego narodu dla wielkiego króla, którego imię opromienia im chwałą wieki minione i przypomina, że mieli historyę i przeszłość, wielkich wojowników i wielkich monarchów. Dlatego też, jakkolwiek Persowie często bywają dzicy, zawsze próżni i zawsze kłamliwi, wszyscy jednakże okazują w pewnych chwilach i w pewnych okolicznościach godność i szlachetność obejścia, która nieświadomemu nawet ich dziejów pokazuje dowodnie, iż muszą mieć za sobą tradycyę, historyę i wieki niezależnego istnienia politycznego.
Choć noc już zapadła, nie zatrzymujemy się w karawanseraju Szacha-Abbasa, z którego wychodzi, dążąc do Teheranu, nieskończona karawana mułów i osłów. Dzień to chyba najstraszniejszego dla mnie zmęczenia; cudem nadludzkich wysiłków i potężnych doz eteru trzymam się na koniu. Najgorszą część drogi przebywamy teraz nocą; na szczęście towarzyszy nam pełnia księżycowa. Jasno jest, jak we dnie; srebrne blaski kładą się na górach, które muszą się mienić w słońcu wszystkiemi kolorami tęczy, takie bogactwa mineralne kryją, w takie nieprawdopodobne, a prawdziwe jednak przybierają się barwy. Jedne niebieskie, drugie purpurowe, dalej żółte i białe, nie widzę już tych, które leżą na dalszym planie. Góry piękne, w których chciałoby się szukać pałaców z bajki czarodziejskiego Sezamu, otwierającego skarby swych wnętrzy oślepionym wspaniałością ich przybytków oczom.
Lecz jaka opłakana droga! W dół się teraz spuszcza po ścieżkach prawie prostopadłych, po których pną się może z łatwością kozły skalne i giemzy, lecz na których ludziom i koniom utrzymać równowagę nie łatwo. Raz po raz z pod stopy zwierzęcia kamień stacza się w przepaść. Czerwagarzy zmuszają nas do zejścia z koni w ponurym wąwozie, po którym przed wiekami chodził chyba gniew boży, nad którym szalały kataklizmy, wyrywając z posad skały, łamiąc je i druzgocząc.
Idziemy parę godzin po tych obłamach kamieni, upadam kilka razy, daleko lepiej byłoby mi na koniu. Wreszcie widzę dachy wioszczyny, to Pa-czinar, stacya, w której wypoczniemy. Oddalony od wioski wznosi się samotny na wzgórzu „czapar-khaneh,” najbrudniejszy i najsmutniejszy z tych, które dają nam przytułek i nocleg podczas tej drogi. W odrapanej i zadymionej izbie balakhaneh, do której wchodzimy po drabiniastych schodkach, stoją dwa tapczany z białego, a raczej z czarnego już drzewa i stół kulawy. Pomimo nieopisanego zmęczenia, nie spoczęłabym na tych tapczanach. Szczęściem, mamy teraz z sobą polowe łóżka. Mustyki kąsają zawzięcie; powietrze tak ciężkie i duszne, że mimo okien otwartych, a właściwie nieistniejących, oka zmrużyć nie można; męczymy się tak do samego ranka.
24-go września. Wyjeżdżamy wcześnie z tego ponurego Pa-czinaru, ażeby skorzystać z chłodnych godzin poranku i dociągnąć przed wieczorem do następnej stacyi, gdzie chcielibyśmy wypocząć wreszcie nieco; przejeżdżamy okropny most, na którym zręczność naszych koni wystawiona jest na ciężką próbę. Jedziemy wzdłuż doliny Szah-Rudu (rzeki królewskiej), dopływu Sefid-rudu (rzeki białej). Łoże rzeki wyschło prawie, otaczają je krwawą czerwienią fale pagórków i świeża zieleń trzcin i sitowia.
Bez jednej chwili wypoczynku, bez żadnego posiłku spędzamy dziesięć godzin na koniu, galopując często, gdy droga nieco równiejsza; stajemy wreszcie o 4-ej popołudniu w Mendżylu, wiosce, do której dążyliśmy. Nieprzytomna prawie padam na łóżko i usypiam snem tak ciężkim, że nie słyszę burzy, piorunów i grzmotów, które rozszalały się nad górami i wstrząsają ścianami nędznego czaparu.
25-go września. O 5-ej zrana jesteśmy już znów w drodze; przebywamy mozolnie rzucony na Sefid-rud słynny na całą Persyę most Mendżylu, zwany mostem „dwóch wiatrów,” wyje na nim od początku do końca roku szalona wichura; latem idą te huragany wietrzne od morza Kaspijskiego, zimą od przeciwnej strony. Zdejmujemy kapelusze: jest to ostrożność niezbędna, wicher dmie z taką mocą, iż nie dziwię się licznym dość wypadkom, których smutny ten most bywa teatrem.
Krajobraz okolic Mendżylu przedstawia ponury widok zniszczenia i żałoby, góry dziwacznie poszarpane, strome skały, jałowe urwiska. Sefid-rud płynie wązkiem korytem w szczelinie górskiej, nad którą czepia się droga.
Lecz nieco dalej pejzaż się ożywia; blada, przyćmiona zieleń gajów oliwnych, otaczających szerokim kręgiem wioskę Rudbar, jedyną w Persyi miejscowość, naokoło której zajmują się kulturą oliwek, niewiele daje cienia, lecz choć wzrok rozwesela. Przebywamy tę wioskę pod sklepieniem z mat, pokrywającem główną jej ulicę, zamienioną w bazar.
Za Rudbarem droga znów opłakana, lecz towarzyszy nam już stale zieloność, góry porastają lasem, w dolinie wije się Sefid-rud, a raczej świeci kamieniami wyschłe prawie jego łożysko.
Czwarta stacya pocztowa, w której zatrzymujemy się na noc, Rustem-abad, stojące na straży lasów Gilanu. Z tych lasów, przesiąkłych wilgocią, błotnistych, sączących strumienie poprzez gąszcze lian splątanych, podnoszą się niezdrowe wyziewy, robiące z tej prowincyi, roztaczającej podzwrotnikowy przepych roślinności, najniezdrowszy zakątek kraju. „Jeśli chcesz umrzeć — mówi przysłowie perskie — jedź do Gilanu.” Szerzy się tu febra błotna, której ataki wybuchają, ze straszną siłą i nierzadko przyprawiają o śmierć, zwłaszcza europejczyków, mniejszą siłą fizycznej odporności, niż „Gilani”, obdarzonych.
Od dwóch lat nie widziałam lasu; mówiłam już, że środkowa Persya bardzo biednie jest zadrzewioną. I ten potężny wykwit roślinności, który wzrok mój w tym dziewiczym lesie pieści, wprawia mnie w zachwyt. W cieplarnianej, ciężkiej i duszącej atmosferze wyrastają niebotycznie wszystkie drzewa ogrodów i drzewa lasów: figi i granaty, morwy i brzoskwinie, pomarańcze i cytryny rosną tu, jak wiatr je posiał; olbrzymie mimozy i akacye nizko opuszczają gałęzie delikatnych i drżących listków, naokół pni wiją się czerwone pędy winogradu.
Miejscami, gdy grunt mniej wilgotny, roślinność przerzedza się nieco, zmienia charakter; widzimy dęby, cyprysy, topole, tamaryksy i terebinty, stojące jak wielkie bukiety ciemnej zieleni. Gdzie niegdzie przeświecają dachy osad, ścielą się pola ryżowe i plantacye jedwabników.
Dwa dni podróżujemy przez ten las dziewiczy. Pomiędzy Dustem-Abbod’em i Resztem, kresem naszej konnej drogi, jedna jeszcze stacya chroni się w lesie Gilanu; jest nią wioska Kudaszu, której czaparkhauch najprzyzwoitszym jest może z przytułków całego tego traktu pocztowego.
27-go września stajemy w Reszcie, stolicy Gilanu. Położenie geograficzne tego miasta, blizkiego zatoki Enzeli, przez którą Persya eksportuje swe produkty do Rosyi, robi zeń ważny punkt handlowy, którego doniosłość wzrośnie jeszcze, gdy linie kolei przerżną Iran we wszystkich kierunkach.
Ma się już pod wieczór, gdy tu docieramy, przejeżdżamy bazar, nie mający innego pokrycia jak maty, rozciągnięte nad korytarzami wązkich i pogmatwanych uliczek. Kucharze bazarowi rozdmuchują ogień pod potężnemi kotłami ryżu; naokoło stoją miseczki kwaśnego mleka i półmiski „torszi”[5], piramidy czerwonych jajek i stosy rodzenków nadzianych „kebabami.”
Z Resztu trzeba jechać powozem do wiosczyny Peri-Bazar, położonej u brzegów rzeczki tegoż imienia, a przez rzeczkę i jezioro stojącej wody zwane „Murd-ab” (martwa woda) dociera się do zatoki Enzeli.
Nie znam nic oryginalniejszego nad przeprawę przez wody Peri-bazaru. Jesteśmy w pokaźnych rozmiarów barce, w której prócz nas i naszych bagaży mieści się jeszcze ze 20-tu wszelkiego rodzaju obdartusów, przewożących towary do Enzeli, wykrzykujących przeraźliwie i nieustannie. Barkę ciągną na sznurach ludzie idący brzegiem; mnóstwo takich barek, w tenże sposób prowadzonych, krąży po rzeczce, wymijając się przy ogłuszających krzykach przewoźników. Rzekę ze stron obu otaczają liściaste lasy, piękne, jak lasy gór Gilanu: dojrzewają w nich pomarańcze i granaty, zielenieją wiązy, platany, mimozy, topole.
Gdy z rzeki w jezioro wpływamy, przewoźnicy odrzucają sznury i zaczynają wiosłować. Jest ich sześciu; płyniemy szybko bez najmniejszego wstrząśnienia po gładkiej i niezmąconej fali wód Murd-abu.
Znów gwar, zgiełk, zamieszanie i krzyki nieludzkie; jesteśmy już w zatoce, już wylądowywujemy. Szarpią nas tuziny nowych obdartusów, wydzierając sobie nasze bagaże i pędząc z niemi do zajazdu.
Przez otwarte okna izby widzę kołyszący się na morzu spokojnem, sinem i wysrebrzonem w słońcu, okręt kompanii „Cansare et Mercure,” który za kilka godzin daleko nas ztąd ku Europie powiezie.
Pod oknem staje derwisz wędrowny z nastroszoną głową, pałką jak maczuga w ręku i siekierką o dziwacznych rysunkach, zawieszoną na ramieniu, uśmiecha się do mnie życzliwie, wyciągając rękę.
Żal za tym rozsłonecznionym, a pełnym tak oryginalnego, tak odrębnego wdzięku Iranem, który zachował całą wewnętrzną poezyę wieków ubiegłych, w którym oko napawa się czarodziejskiemi obrazami życia i natury, niezatarte zostawiającymi wspomnienie, żal ostry i głęboki ściska mi serce w chwili, gdy rzucam srebrną monetę w wyciągniętą rękę derwisza, polecającego mnie łasce Allaha.
Przedemną okręt, choroba morska, Baku, naftą przesiąkłe, skwarny Tyflis, w kotlinie górskiej uwięzły, potem Kaukaz i kolej przez długie trzy doby... wreszcie nasze widoki, nasza wieś ojczysta, kraj rodzinny, Warszawa i rodzina, której od lat sześciu nie widziałam. Trzeba mi o nich pomyśleć, by smutek z duszy otrząsnąć.


KONIEC.





  1. Europejczycy zamieszkują latem trzy wsie Szymranu, Gulahek, pierwsza z nich i najbliższa miasta, należy do legacyi angielskiej; druga — Zergendeh do legacyi rosyjskiej; trzecia — Tedżrysz, najdalej w górach położona i o 15 kilometrów od miasta odległa, zamieszkiwana jest przeważnie przez Francuzów.
  2. Żona okulisty.
  3. Ministrze angielski.
  4. Doktór Tolozan umarł przed dwoma laty.
  5. Marynaty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rakowska.