<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Ratuld-Rakowska
Tytuł Podróż Polki do Persyi
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tad. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Stosunki europejczyków z Persami. — Obiady u wielkiego wezyra. — Przyjmowanie perskich ekscelencyj w domach europejskich.

Stosunki towarzyskie europejczyków z Persami są rzadkie i ceremonialne. Wiążą nas z niektórymi z nich dalekie sympatye; zbliżenie się nie następuje. Stoimy na dwóch przeciwnych krańcach myśli i dążeń; ideały nasze wręcz odmienne. My żyjemy w ciągłej gorączce. Na warsztacie mózgu mamy zawsze mnóstwo przeróżnych kwestyj literackich, filozoficznych i społecznych, absorbujących nas na razie wyłącznie, walczymy wciąż z nowemi wiatrakami. Oni śpią spokojnie na ruinach starej cywilizacyi, rządząc się filozofią wypoczynku i kontemplacyi. Każdy Pers zdolny byłby przesiedzieć życie nad basenem swego ogrodu, wpatrzony w tajemnice wody, odurzając się narkotykiem kalianu.
Prawdopodobnie robimy na nich wrażenie półwaryatów; oni imponują nam czasem niezmąconym spokojem wobec wszelkich katastrof, kataklizmów, wstrząsających ludzkością, częścią jednak mącą tę niczem niezakłóconą pogodę. Wzajemnie się nie rozumiemy i nie staramy zrozumieć.
Życie towarzyskie w zupełności tam nie istnieje. Jest to logicznym i naturalnym wynikiem rozdzielenia społeczeństwa na dwie grupy: mężczyzn i kobiet, żyjących, zbierających się i bawiących się oddzielnie. Kobiety perskie z wyższych sfer pragną widoku swych sióstr z Zachodu, choćby dlatego, by módz je zblizka obejrzeć i przypatrzeć się, jak trzeba nosić mody frangistańskie, które bardzo je pociągają. Lecz niewolno im rewizytować europejek. Nawet biednej Bibi-hanum cywilizowany jej małżonek nie pozwoliłby przestąpić progu domów europejskich: nużby spotkała tam mężczyzn? Nawet córka ministra oświaty, z którego rodziną pozostajemy w ciągłych i blizkich stosunkach, która stale się u mego męża leczy i rozpływa się w zachwytach nad moją kuczulu, zaprasza mnie często, lecz nigdy do mnie nie przychodzi. Przeprasza mnie gorąco i tłómaczy, że nie może, obyczaj nie pozwala; wszyscyby się na nią obruszyli.
Pozostają stosunki z mężczyznami. Tym wolno zarówno przyjmować europejczyków, jak i u europejczyków bywać. Wielki wezyr wydaje parę razy do roku obiady, na które zaprasza jedynie i wyłącznie członków koła dyplomatycznego wraz z ich żonami. Obiady te w pewnej części personelu dyplomatyczno-konsularnego są powodem wielkich agitacyj i większych jeszcze tragedyj. Kwestya miejsca, jakie mogą zajmować przy stole panowie Y. i Z. i ich małżonki szeroko jest omawiana przez całą kolonię. Protokół bowiem nie we wszystkich punktach jest jasnym, w niektórych nawet uporczywie milczy, lub też pozostawia pole dowolnym interpretacyom. A od miejsca, które przysądzonem będzie u stołu wielkiego wezyra panu X. lub panu Y. zależy niemal w pojęciu interesowanych honor i karyera męża i egzystencya żony.
Na moje szczęście, nie bywam na tych obiadach, na nieszczęście jednak, jestem powiernicą dwóch dam, których mężowie, a więc i one, rywalizują o jedno i toż samo miejsce przy stole. Kto w dwóch tych rodzinach nie chce mieć wrogów, nie powinien ich nigdy zapraszać razem. Lecz czasem niepodobna tego uniknąć. Ja sama zmuszona byłam kilkakrotnie przyjmować ich jednocześnie. Sadzam męża jednej z prawej strony koło siebie, żonę drugiego z prawej strony mego męża. Zdaje mi się to najlepszem rozstrzygnięciem kwestyi. Nieprawda, obie pary nic nie jedzą i zatruwają humor całego zgromadzenia swemi grobowemi minami.
Po pierwszym obiedzie, który odbył się u Sadrah-azam’a (wielkiego wezyra) za czasów mojej w Teheranie bytności jedna z tych moich przyjaciółek zjawia się u mnie już o 10-ej zrana, rozpromieniona, szczęśliwa, wesoła.
— Cudowny dziś poranek! Możebyśmy przeszły się nieco. Chodźmy do ogrodu Sadrach-azama rwać fiołki, dobrze?
Widzę, że zwyciężyła wczoraj i chce lubować się jeszcze swem zwycięztwem.
— Pani S. prawdopodobnie dziś leży; nie będzie mogła przyjść zanudzać panią swemi żalami. Zielona była wczoraj z rozpaczy, nie miała nawet siły wdzięczyć się do ekscelencyi, przy której ją posadzono, i opowiadać o wielkich aliansach swej rodziny. Myślałam, że się rozpłacze, żal mi jej nawet było! Ale trudno, sprawiedliwość przedewszystkiem! nam się należało pierwszeństwo. I czy wie pani, że intrygowali oboje przed obiadem, kokietowali Szeik Mohammeta, by dowiedzieć się o porządku miejsc przy stole.
Szeik Mohammet to faworyt Sadrach-azama, młoda nadzieja kraju, przyszły minister, doktorek, który tak pięknie wystukuje na fortepianie jednym palcem.
Po śniadaniu zjawia się moja druga przyjaciółka zgnębiona, przybladła, zmizerowana. Pytam jej się naiwnie, czy dobrze bawiła się u Sadrah-azama.
— Jakto, nic pani jeszcze nie wie? posadzili ich przed nami. Gdybyśmy przypuszczać mogli, że spotka nas taki afront, nie poszlibyśmy na ten obiad. Nie chcę mówić źle o naszym ministrze, lecz jego obowiązkiem było stanowczo temu się sprzeciwić: wszak to od niego tylko zależało. Nie, to przechodzi granice wszystkiego. Nie pozwolimy sobie tak wobec innych legacyj ubliżać. Mąż mój został tu przysłany ze specyalną misyą. A ten, dragoman jakiś, który karyerę życiową skończy na konsulacie!
W głosie brzmi bezgraniczna, niewypowiedziana pogarda.
— Okropne jest, doprawdy, to dopuszczanie ciała konsularnego do oficyalnych dyplomatycznych przyjęć. Powinno się tych ludzi trzymać zdaleka. Czyż oni są z naszego towarzystwa?
Łzy wytryskują jej strumieniem z oczu. W głębi duszy jakkolwiek zwykle biorę w życiu stronę pokrzywdzonych i współczuję wszelkim cierpieniom, szczerze mnie cieszy w tym wypadku zwycięztwo mej przyjaciółki nr. 1-szy.
Choć zarażona ogólną próżnością kółka, jest sprytna, inteligentna, dowcipna, ma dość szerokie poglądy i naturę dużo szlachetniejszą od numeru 2-go, obdarzonego umysłem ciasnym i sercem oschłem. Sądzę, że łzy, które wylewa przez okrutnego Sadrach-azama, są może jednemi z pierwszych, jakie troski życiowe przywołały jej do oczu.
Ofiara losu i niezbadanych tajemnic protokółu idzie płakać dalej.
— Ale to tak się nie skończy! — dodaje rozgorączkowana, żegnając się z nami. — Mąż mój zaniesie skargę do ministeryum; ta kwestya musi być rozstrzygnięta, bo dłużej na takie obelgi narażeni być nie chcemy. Przyjdziecie do nas dziś na obiad, dobrze? Wy tylko i najbliżsi przyjaciele z naszej legacyi. Odczytamy razem podanie męża do ministeryum; wyślemy je pojutrze przez walisę. Tant pis, jeśli się ministrowi nie podoba!
Ministeryum, zainterpelowane w kwestyi tak niesłychanej wagi, daje po czterech miesiącach odpowiedź godną Pityi greckiej. Nikt tych zawikłanych okresów i konsyderacyj wszelkiego rodzaju zrozumieć nie może. Obiedwie strony tłómaczą je na swoją korzyść, obiedwie tryumfują i obnoszą po kolonii to arcydzieło oficyalnej mądrości, napawając błogością wszystkie złośliwe dusze, urozmaicając monotonię jourfix’ów i... wyczekując niecierpliwie przyszłego obiadu u Sadrach-azama.
— Bo rozumie się, my teraz będziemy pierwsi. Jasnem to jest z odpowiedzi ministra.
— Nie wątpi chyba pani, że nas przed nimi posadzą. Inaczej odpowiedzi ministra zrozumieć nie można.
Oto obiady u wielkiego wezyra i ich skutki.
Tenże wielki wezyr i ministrowie bywają na oficyalnych obiadach i przyjęciach u europejczyków. Udają, że słuchają z przejęciem koncertu, szczerze śmieją się z komedyj Labiche’a, w których przeważa element łatwej i dla wszystkich umysłów dostępnej farsy, lecz najlepiej bawią się przy zielonym stoliku. Persowie uprawiają namiętnie grę w karty; sprawiedliwość nakazuje mi niestety dodać, że również namiętnie i naiwnie przy grze oszukują. Gdy przypadkiem przegrają, nie śpieszą się z zapłatą, uważając, jak nieoceniony prefekt policyi Aten, o którym opowiada About w swej Grece contemporaine, że gdy nie można sobie oszczędzić przykrości przegrania, należy choć uniknąć bólu uiszczenia się z długu. Unikają go więc troskliwie. Nie mówię, rozumie się, o paru największych potęgach Iranu, o wielkich wezyrach, ani pierwszych ministrach... lecz nie bardzo od nich oddalać się trzeba i nie daleko od nich szukać nieuiszczalnych partnerów w wista lub pokera.
Te pierwsze ekscellencye Persyi przyjmują u siebie z wykwintem europejskim, sami umieją jeść po europejsku. Nie przysięgłabym, że to bardzo lubią. Jestem nawet niezłomnie przekonaną, że szmatek chleba w trąbkę zwinięty uważają za znacznie dogodniejszy od wszelkich łyżek i innych komplikacyj nakrycia.
Wszyscy ci dygnitarze prawie mówią dość poprawnie po francusku, czasem po niemiecku lub angielsku. Na parogodzinną pogawędkę przy stole nie są, ma foi, więcej od wielu „ludzi Zachodu” nudni, ani męczący. Trzeba ich tylko zbyt często tytułować. Są ekscelencyami, a próżność ich nie lubi, ażeby o tem zapominać, słodki wyraz mile głaszcze ich po sercu.
Gdy mam u siebie jednocześnie przyjaciółkę nr. 2-gi i jakiego perskiego dostojnika, mogę oszczędzić sobie trudu mozolnego wykrztuszania ekscelencyi. Przyjaciółka mnie wyręcza; w każdem zdaniu zdąży kilka razy umieścić lube duszy Persa dźwięki:
Certainement, Excellence! Vous ne croiriez pas, Excellence! Comment donc, Excellence.
Ekscelencya promienieje błogością.
Najprzyjemniejsze wspomnienie z perskich stosunków zachowuję o rodzinie ministra oświaty, Mohbere Dowleh. Wszyscy jego synowie, jak już poprzednio mówiłam, są wychowańcami europejskich uniwersytetów; czytają dużo, prenumerują mnóstwo francuskich oraz niemieckich dzienników i miesięczników. O wszystkiem, co nas interesuje w dziedzinie literatury i sztuki, mogą mówić kompetentnie. Najstarszy z nich, Sanieh-el-Dowle, który dostąpił kosztownego zaszczytu otrzymania za żonę jednej z córek Muzaffer-eddina, jest prawdziwym uczonym, najwięcej może wszechstronnie i poważnie wykształconym człowiekiem w Persyi.
Sąsiadujemy z nimi bardzo zblizka; wielki ogród, otaczający zabudowania ich birunu i enderumu, rozciąga się nawprost naszych okien, wzdłuż naszej ulicy. Chiarani — Dowleh, synowie i wnucy ministra często do nas zachodzą na długie pogawędki. Uderza mnie drobny jeden, a charakterystyczny szczegół. Gdy tylko moja psina — potworny kulawy Hideux — zaczyna łasić się do najczęściej nas odwiedzającego średniego syna Khan-Khanum’a, ten człowiek łagodny i dobrze wychowany odpędza go ostro, bojąc się jak ognia dotknięcia zwierzęcia, a to przez przesąd religijny. Zauważyłam również, Khan-Khanum, wyszedłszy z berlińskiego uniwersytetu i biegły w różnych naukach ścisłych, kroku bez swego różańca nie zrobi. Zawzięcie przesuwa jego paciorki, rozprawiając jednocześnie o rzeczach, nie mających nic wspólnego z Mahometem i stoma imionami Allaha. Jeden przykład więcej zewnętrznej hypokryzyi religijnej Persów.
Mohbere Dowleh kilka razy do roku przyjmuje u siebie mężczyzn z kolonii dyplomatycznej i profesorów kollegium. Kobiet jakoś nigdy nie zaprasza. Nie wiem, czy sympatyi dla męża, którego staruszek bardzo lubi, czy też naszym dobrym z całym ich domem stosunkom zawdzięczam zrobienie dla mnie wyjątku i wydanie specyalnego na mą cześć obiadu, który zresztą w niczem nie różni się od wszystkich przyjęć Europejczyków i obiadów u dygnitarzy perskich, na których poprzednio asystowałam. Nakrycia eleganckie, kuchnia wykwintna, wytworne wina; są też i sorbety, lecz nikt ich nie pije, oprócz samego ministra, wyrozumiałego na wszelkie inowacye, lecz wiernie obserwującego dawne obyczaje.
Przypominam sobie pierwszy nasz obiad u konsula w Trebizondzie i za cały napój karafki napełnione słodkim płynem! Jeść baranie kotlety, lub siekaninkę z ostrym sosem i popijać to sorbetem! Na szczęście w Teheranie nawet Persi nie wymagają od Europejczyków takich poświęceń. Raczą nas tylko, jako próbkami perskich przysmaków, niezliczoną ilością przedobiadowych zakąsek: grochu, migdałów, orzechów, pistacyi i wszelkich możebnych ziarneczek, suszonych w piecu i obsypanych solą.
Spożywałam już tego dużo i zasmakowałam w tem bardzo w drodze z Tebrysu do Teheranu. Persowie popijają to zwykle czystem „raki[1]”.
Nie przypominam sobie, czy mówiłam już, że wszyscy Persowie, biedni czy bogaci, namiętnie jedzą surowe ogórki, nie zadając sobie, rozumie się, trudu obierania takowych. Zajadają też surowe śliweczki, które otrząsają z drzew, gdy zupełnie jeszcze są zielone, śliweczki gorzkie i kwaśne nad wyraz. Sprzedają je nawet w bazarze... Nie potrzebuję dodawać, iż parę szklanek „raki” kończy najczęściej śliwkową ucztę.
O ile stosunki z cywilizowanymi Persami mogą być nawet przyjemne, o tyle rozpaczliwą jest konieczność przyjmowania u siebie różnych na pół dzikich ekscelencyj.
W parę miesięcy po wstąpieniu na tron Muzaffer-Eddina mąż mój zmuszony był zaprosić dwóch takich świeżo przez nowego monarchę upieczonych dostojników. Nazwiska mieli ci dygnitarze nieskończone. Gdy mówię nazwiska, właściwiej byłoby powiedzieć tytuły, gdyż nazwiska są tu wynalazkiem nieznanym; istnieją tylko imiona i tytuły, a niektóre z tych ostatnich tak niepomiernej długości, że uczyć się ich trzeba mozolnie.
Kiedy zgromadzi się kilku panów, z których jeden nazywa się Hadżi-Zejnal-Abeddin-Khan-Moil-oi-Atteba, drugi Mirza-Seid-Ahmed-Nasrul-Atebba, trzeci inaczej jeszcze, nadzwyczaj trudno cudzoziemcowi znaleźć w tem imię i wiedzieć, co jest tytułem.
Dwie grube, tłuszczem lśniące postacie, wyglądające na rzeźników, przybywają w otoczeniu pół tuzina sług na godzinę przynajmniej przed chwilą na obiad oznaczoną. Po francusku nie mówią wcale. Ja zaś po persku umiem się porozumiewać z kucharzem, który mówi: „Hanum, emruz mihurym[2] petits pois, rol-au rent, roti, crem” (wszystkie nazwy pokarmów znają po francusku). Ja odpowiadam „Bechter est[3] poulet, timbale, asperges” — i rozmowa skończona. Umiem też kazać służącemu iść za drzwi, lub nazwać go złodziejem. Są to ostateczne kresy mej elokwencyi, a taką rozmową bawić ekscelencyj nie mogę. A oni, jakkolwiek dzicy, czują, że powinni ze mną głównie konwersować. Zastępuję brak słów uśmiechami, lecz ekscelencye nudzą się trochę, ja szalenie.
Ekscelencye jeść nie umieją. Pocą się i cierpią katusze, skazani na używanie łyżki, noża i widelca. Z zupą jakoś jeszcze idzie. Lecz ryba, lecz mięsa! Dostojnicy mają odwagę swego niedołęztwa. Męczą się, by trudność przezwyciężyć, lecz przyznają się szczerze, iż nakrycia nie często dotąd komplikowały naturalną swobodę ich ruchów. Nie potrzebują tego mówić!
Abbas, przy progu stojący, boleśnie i pogardliwie patrzy na ich niedołęstwo, rzucając mi spojrzenia, iskrzące dumą i tryumfem. On inaczej od nich umiałby zachować się przy stole europejskim.
Pod koniec obiadu jeden z dygnitarzy dostaje czkawki, lecz zupełnie nie zażenowany tą drobną a naturalną dolegliwością, dobrotliwie i pobłaźliwie uśmiecha się do mnie i do „kuczulu,” z którą zawiązał długą rozmowę.
Dygnitarze przyszli o 6-ej, odchodzą o 2-ej w nocy. Upadamy ze zmęczenia. Wszyscy europejscy goście odchodzą, by zmusić ich do opuszczenia miejsca. Napróżno, daremnie! Ekscelencye, rozsiadłe w fotelach, błogo przetrawiają przejedzenie.
Boże, uchroń mnie na przyszłość od dzikich ekscelencyj.







  1. Wódka ryżowa.
  2. Hanum — dziś zrobię.
  3. Lepiej jest.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rakowska.