Podróż do Bieguna Północnego/Część I/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż do Bieguna Północnego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyages et aventures du capitaine Hatteras
Podtytuł oryginalny Les Anglais au Pôle Nord
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Indeks stron

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.

Znowu list.

Koło biegunowe zostało nareszcie przebyte dnia 30 kwietnia w południe, niedaleko Holsteinberga; na wschodnim widnokręgu malownicze okazywały się góry. Morze wolne było niemal od lodów, a raczej łatwo się dawało ich unikać. Wiatr zmienił się na południowo-wschodni, i bryg płynąc pod wszystkiemi żaglami, zwrócił się na morze Baffińskie.
Dzień ten upłynął spokojnie i załoga mogła nieco odetchnąć. Mnóstwo ptaków pływało i latało w około statku; niektóre z nich z czarną szyją, o takichże skrzydłach i grzbiecie, a z białą piersią, podobne były do cyranek. Pływały żwawo i zanurzały się nieraz na jakie czterdzieści sekund.
I niczemby się dzień ten nie był odznaczył, gdyby nie zaszedł na pokładzie wypadek prawdziwie nadzwyczajny. Shandon wchodząc do swej kajuty o szóstej rano, znalazł na stole list z napisem:

„Do komendanta Ryszarda Shandona, na pokładzie Forwarda.
Morze Baffińskie.“

Shandon oczom swym nie mógł uwierzyć, a nim zajrzał do tego osobliwego listu, pokazał go doktorowi, Wallowi i Johnsonowi, których przywołał do siebie.
— To rzecz szczególna, mówił Johnson.
— Wybornie! wołał doktór.
— Nakoniec poznamy tajemnicę, rzekł Shandon, pośpiesznie rozdzierając kopertę.
Wyczytał co następuje:

„Komendancie!
Kapitan Forwarda zadowolniony jest z zimnej krwi, zręczności i odwagi, jakie twoi ludzie, twoi oficerowie i pan sam okazaliście w ostatnich okolicznościach. Prosi pana o oświadczenie załodze jego wdzięczności.
Kieruj się pan prosto na północ ku zatoce Melville’a, a ztamtąd usiłuj się przedostać do ciaśniny Smitha.
Kapitan Forwarda
K. Z.

Poniedziałek, 30-go kwietnia, pod przylądkiem Walsingham.“

— I nic więcej? zawołał doktór.
— Nic, odpowiedział Shandon.
List wypadł mu z rąk.
— Ten kapitan urojony, rzekł Wall, nie mówi nawet czy wstąpi na pokład! widocznie nie przyjdzie tu nigdy.
— Ale jak się ten list tu dostał? zapytał Johnson.
Shandon milczał.
— Pan Wall dobrze mówi, rzekł doktór, podniósłszy list i przyglądając mu się troskliwie; kapitan nie przyjdzie na pokład, a to z racyi...
— Z jakiej racyi? pytał żywo Shandon.
— Bo już jest na pokładzie, odparł poprostu doktór.
— Już tu jest? zawołał Shandon, jak pan to rozumiesz?
— A jak inaczej wytłómaczyć zjawienie się tego listu?
Johnson kiwał głową na znak, że się zgadza z doktorem.
— Nie może być! za wołał porywczo Shandon. Znam wszystkich ludzi należących do załogi; trzebaby przypuścić, że już był między nimi gdy okręt wyruszał w drogę. Powtarzam, to niepodobna! Od dwóch lat przeszło znam wszystkich tych ludzi, a każdego z nich widziałem w Liverpoolu najmniej sto razy! twoje przypuszczenie doktorze nie da się przyjąć.
— Więc jak to wytłómaczysz komendancie?
— Jak chcesz doktorze, tylko nie w ten sposób. Przypuszczam, że ten kapitan, albo jakiś jego poufny, skorzystał z ciemności, ze mgły, z czego chcesz doktorze, i dostał się na okręt. Ziemia ztąd jest niedaleko; łódź Eskimosów mogła się przesunąć niedostrzeżona między lodami; można było dostać się do okrętu, doręczyć list... mgła była gęsta, to i mógł ktoś....
— Nie dojrzeć nawet okrętu, rzekł przerywając mu doktór; jeśliśmy nie mogli dostrzedz kogoś wciskającego się na statek, z powodu mgły, to jakże on w tej mgle rozpoznał okręt zdaleka?
— Oczywiście, rzekł Johnson.
— Więc ja wracam do mego przypuszczenia, rzekł doktór; rozważ je pan, komendancie.
— Na wszystko się zgodzę, odrzekł Shandon popędliwie, tylko nie na to, aby ten człowiek był tu na moim pokładzie.
— A może też, wtrącił Wall, jest jaki człowiek należący do osady, któremu on dał instrukcye?
— Być może, rzekł doktór.
— Ale ktoby to był? pytał Shandon. Powtarzam wam, że znam moich ludzi i od dawna.
— Niech będzie jak chce, rzekł Johnson, gdy się ten kapitan przedstawi, to czy będzie człowiekiem czy djabłem, przyjmiemy go. Ale mamy w tym liście wiadomość, a raczej wskazówkę.
— Jaką? zapytał Shandon.
— Ze mamy się udać ku zatoce Melvile’a, a potem do ciaśniny Smitha.
— To prawda, dorzucił doktór.
— Do ciaśniny Smitha! machinalnie powtórzył Shandon.
— Widocznie zatem, rzekł Johnson, że Forwarda przeznaczeniem nie jest szukać przejścia północno-zachodniego, bo jedyną drogę prowadzącą do niego, ciaśninę Lankastra, mamy zostawić na lewo. Będziemy więc mieli trudną żeglugę po nieznanem morzu.
— Ciaśnina Smitha, powtórzył jeszcze raz Shandon. Przebierał się do niej w roku 1853 Amerykanin Kane, ale wśród jakich niebezpieczeństw! Długo myślano, że już zginął pod tą odległą szerokością.
— Że jednak trzeba tam iść, rzekł Shandon, to się i pójdzie. Ale jak daleko, czy aż do bieguna?
— A czemużby nie? rzekł doktór.
Na samo wspomnienie o tem szalonem przedsięwzięciu, Johnson wzruszył ramionami.
— Cokolwiek bądź, i wracając do kapitana, rzekł James Wall, jeśli on istnieje, to chyba czeka na nas na wybrzeżach Grenlandyi w Disko lub w Uppernawik; wkrótce więc będziemy wiedzieli kto on jest.
— Ale, wtrącił doktór, czy pan nie pokażesz, panie Shandon, tego listu osadzie?
— Z przeproszeniem komendanta, rzekł Johnson, jabym tego nie uczynił.
— A to czemu? zapytał Shandon.
— Bo te wszystkie nadzwyczajności i fantastyczności mogą zniechęcić naszych ludzi; i tak już niepokoją się o los wyprawy rozpoczętej w ten sposób. Jeśli jeszcze będą się domyślać czegóś nadnaturalnego, to z tego może wyniknąć, że w jakiem ciężkiem położeniu nie będzie można liczyć na nich.
— A jakie jest pańskie o tem zdanie, doktorze? rzekł Shandon.
— Myślę że Johnson trafnie rzeczy widzi.
— A ty James Wall, co powiesz?
— I ja się skłaniam do zdania tych panów.
Shandon począł się zastanawiać i bacznie odczytał list raz jeszcze.
— Panowie, rzekł nakoniec, wasze zdanie jest trafne, a jednak nie mogę pójść za niem, bo instrukcye są w tym liście wyraźne; każą mi one udzielić osadzie wiadomość o zadowolnieniu kapitana. Że zaś dotąd posłuszny byłem jego rozkazom, w jakikolwiek sposób je otrzymałem, więc i teraz nie mogę....
— A jednak.... przerwał Johnson, lękający się słusznie wpływu takiej wiadomości na umysły majtków.
— Kochany Johnsonie, rzekł Shandon, rozumiem ja twoje pobudki i uznaję, że są wyborne; ale tu napisano: „proszę pana oświadczyć załodze moją wdzięczność.“
— A więc postąp pan według tego, odparł Johnson, szanujący wreszcie rozkaz przełożonych.
Wieść o odezwie kapitana szybko rozeszła się na pokładzie. Majtkowie przybyli natychmiast na wezwanie i uszykowali się w zwykłem, do przeglądów załogi naznaczonem miejscu, a dowódca odczytał im list ów tajemniczy.
Majtkowie przyjęli go grobowem milczeniem i odeszli, tworząc tysiące przypuszczeń. Clifton miał teraz czem podsycać bujną swą wyobraźnię przesądną; dobrą część tego wypadku składał na psa-kapitana, i nieomieszkał go salutować, ile razy spotkał go na swej drodze.
— Mówiłem wam, powtarzał kolegom, że to zwierzę umie pisać!
Nieodpowiadano nic na to twierdzenie, bo i sam cieśla Bell nie wiedział co na nie powiedzieć. To jednak czuli wszyscy, że kapitan lub jego duch czuwał na pokładzie. Ostrożniejsi przestali nawet odtąd udzielać sobie jakichkolwiek spostrzeżeń.
Z obserwacyj dokonanych dnia 1-go maja wynikało, że okręt znajdował się pod 68-m stopniem szerokości, a 56°32′ długości. Ociepliło się, a termometr Celsiusza pokazywał tylko —4°.
Doktór przyglądał się igraszkom białej niedźwiedzicy z dwoma niedźwiadkami, na cyplu lodowym połączonym z lądem. Wezwał do pomocy Walla i Simpsona, i spuszczono czółno, żeby zapolować na te zwierzęta; ale niedźwiedzica nie była widać usposobiona do walki, bo zabrawszy z sobą niedźwiedzięta, umknęła z niemi. Trudnoć ją było gonić.
W nocy Forward okrążył przylądek Chidley z pomocą przyjaznego wiatru, i wkrótce ujrzano na widnokręgu wysokie góry Disko. Shandon nie uważał za stosowne zatrzymywać się w zatoce Godavhu, gdzie rezyduje gubernator duńskich posiadłości w tej stronie; zostawił ją na prawo i minął wkrótce łodzie Eskimosów, zdążające ku okrętowi.
Wyspa Disko nazywa się także Wielorybniczą; z tegoto punktu John Franklin pisał ostatni raz, d. 12-go lipca 1845 r., do admiralicyi; do tej także wyspy przybył d. 27-go sierpnia kapitan Mac-Clintock w r. 1859 z dowodami upewniającemi o zaginięciu tamtej wyprawy.
Zestawienie to dwóch dat bogatych we wspomnienia, nie mogło nie nasunąć się umysłowi doktora, i dało mu powód do smutnych rozpamiętywań; wkrótce jednak wysokości Disko zniknęły mu z oczu.
Spotkano wiele gór lodowych przytwierdzonych do brzegów, od których nawet najsilniejsza odwilż ich nie odrywa; szereg ten ciągły poprzerywanych sterczących lodów, dziwne a niespodziewane przedstawiał oczom kształty.
Nazajutrz około trzeciej popołudniu, dostrzeżono Sauderson-Hope w północno-wschodniej stronie. Ziemia ta, odległą była od prawej strony okrętu o jakie piętnaście mil; góry na niej zdawały się powleczone różową powłoką. Wiele wielorybów z rodzaju finners, mających płetwy na grzbiecie, igrało pomiędzy pływającemi lodami; ich obecność tam wykazywały strumienie wody z powietrzem, wyrzucane otworem w głowie.
W nocy z 3-go na 4-y maja po raz pierwszy dostrzeżono, że słońce nie schodzi z horyzontu; już od 31-go stycznia przedłużała się co dnia przebiegana przez nie droga — teraz zaś, świeciło nieustannie. Dla nienawykłych do tego ciągłego światła dziennego, było ono powodem zdziwienia, a nawet przykrości. Ciemność nocna potrzebna jest niezmiernie dla zdrowia oczu; tutaj zaś światłość ciągła tem bardziej trapiła, że wzmacniał ją blask odbijającego się od lodów słońca.
Dnia 5-go maja Forward minął sześdziesiąty drugi równoleżnik. W dwa miesiące później spotkałby w tej dalekiej szerokości liczne statki wielorybnicze; obecnie, ciaśnina jeszcze nie dosyć wolna była od lodów, aby okręty dostać się nią mogły na morze Baffińskie.
Nazajutrz bryg minął wyspę Niewiast, i przybył naprost osady Uppernawik, najodleglejszej jaką Danija posiada w tamtych stronach.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.