Podróż do Bieguna Północnego/Część II/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż do Bieguna Północnego
Podtytuł Pustynia lodowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyages et aventures du capitaine Hatteras
Podtytuł oryginalny Le desert de glace
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Indeks stron
ROZDZIAŁ DWUNASTY.
Więzienie lodowe.

Nazajutrz pomyślano o urządzeniu polowania, w którem Hatteras, Altamont i cieśla mieli wziąść udział. Niepokojące ślady już się nie pokazywały; widocznie niedźwiedzie wyrzekły się napadu, bądź to obawiając się nieznanych przeciwników, bądź dlatego, że nic im nie odkrywało bytności żywych istot pomiędzy kawałami śniegu.
Doktór miał pod nieobecność myśliwych dotrzeć aż do wyspy Johnsona, dla wyrozumienia stanu lodów i dokonania kilku badań hydrograficznych. Zimno było bardzo ostre, ale rozbitki łatwo je znosili, bo naskórek okrywający ich ciało przywykł już do takiej wyjątkowej temperatury .
Johnson miał w domu pozostać i pilnować go.
Trzej myśliwi uzbroili się w dubeltówki gwintowane o stożkowatych kulach; wzięli z sobą pewną ilość suszonego mięsa na przypadek gdyby ich noc zaskoczyła przed powrotem do domu — prócz tego, każdy zaopatrzył się w nóż do wyżłabiania śniegu, narzędzie niezbędne w tych okolicach, i w siekierkę zatkniętą za pas ze skóry jeleniej. Tak zaopatrzeni, uzbrojeni i odziani, daleko iść mogli, a że im nie zbywało na zręczności i odwadze, mogli więc obiecywać sobie że ich wycieczka pomyślnym będzie nagrodzona skutkiem.
Wyszli o ósmej rano; Duk poprzedzał ich skacząc radośnie. Wstąpili na pagórek leżący od wschodu, okrążyli wierzchołek na którym była latarnia i zapuścili się na równinę kończącą się górą Bella.
Doktór ze swej strony umówiwszy się z Johnsonem o sygnały trwogi, na przypadek jakiego niebezpieczeństwa, zstąpił ku brzegowi ku różnokształtnym lodom, jeżącym się w zatoce Wiktoryi.
Retman pozostał sam w Szańcu Opatrzności, ale nie próżnował. Uwolnił najprzód psy grenlandzkie szamocące się w zamknięciu; zachwycone swobodą, skakały i tarzały się po śniegu. Potem Johnson zajął się licznemi szczegółami gospodarczemi. Miał zrobić zapas paliwa i spiżarniany, uporządkować składy, sporządzić niejedno narzędzie zepsute, wyreperować kołdry i przygotować obówie na długą w lecie wycieczkę. Roboty mu więc nie brakło i zajął się nią ze sprawnością właściwą żeglarzowi, który musi umieć potrosze wszystkie rzemiosła.
Zajmując się tem i owem, rozmyślało wczorajszej rozmowie z kapitanem, o jego uporze, bardzo zresztą bohaterskim i zaszczytnym, nie pozwalającym aby Amerykanin lub szalupa amerykańska dotarła wprzód niż on, lub z nim razem do bieguna.
— A przecież, zdaje mi się niepodobieństwem, mówił do siebie, przebyć ocean bez statku; jeśli spotkamy morze przed sobą, będziemy musieli koniecznie puścić się na nie. Nie można przebyć wpław trzystu mil, choćby się było najodważniejszym ze wszystkich Anglików. Patryotyzm ma swe granice; zresztą zobaczymy, mamy jeszcze czas przed sobą. Clawbonny nie wyrzekł jeszcze swego ostatniego słowa; jestto sprytny człowiek, i może odwieść kapitana od jego zamiaru. Pewny nawet jestem, że idąc ku wyspie, rzuci okiem na resztki okrętu Porpoise, i wyrozumie na co się one przydadzą.
Myśliwi już od godziny wyszli, a Johnson wciąż rozmyślał, gdy w tem dał się słyszeć wyraźnie i silnie strzał o dwie lub trzy mile pod wiatr.
— Oho, pomyślał sobie Johnson, znaleźli coś i pewno niedaleko, skoro ich słychać tak wyraźnie. Bo też i atmosfera bardzo jest czystą!
Drugi strzał dał się słyszeć, a potem i trzeci jeden po drugim.
— Doskonale się im wiedzie, rzekł stary retman do siebie.
Trzy nowe strzały i już bliższe, zabrzmiały.
— Sześć strzałów! pomyślał, to już powystrzelali swoje dubeltówki. Zaszło tam coś gorszego! A gdyby przypadkiem....
Johnson zbladł na myśl, która go w tej chwili uderzyła; wybiegł pośpiesznie z domu śniegowego, wskoczył coprędzej na platformę, wdarł się na jej wierzchołek i zadrżał na to co zobaczył.
— Niedźwiedzie! krzyknął.
Trzej myśliwi i Duk z niemi, biegiem zdążali ku domowi, ścigani przez pięciu olbrzymich niedźwiedzi; sześć strzałów nie zdołało ich zwalić i zbliżyły się coraz więcej do uciekających. Hatteras pozostawszy sam z tyłu za innymi, dla utrzymania zwierząt ciągle w jednej od siebie odległości, rzucał im z kolei swą czapkę, siekierę, a nawet fuzyę; niedźwiedzie zatrzymywały się według swego zwyczaju, wąchały ciekawie przedmiot rzucony, a tymczasem odległość między niemi i uciekającymi zwiększała się.
W tento sposób Hatteras, Altamont i Bell, zdyszani zbliżyli się do Johnsona, i razem z nim zsunęli się ze wzgórza ku domkowi śniegowemu. Niedźwiedzie dotykały ich już prawie; kapitan nożem swoim odbił jedną łapę wyciągniętą ku niemu.
W mgnieniu oka Hatteras i jego towarzysze zamknęli się w domu; zwierzęta zatrzymały się na wyższej platformie utworzonej ze złomów wierzchołka.
— Nakoniec, zawołał Hatteras, będziemy mogli bronić się korzystniej, pięciu na pięciu.
— Czterech na pięciu, odparł Johnson, cały przerażony, pokazując, że w sali nikogo już więcej niema.
— A doktór?
— Poszedł ku wyspie.
— Nieszczęśliwy! zawołał Bell.
— Nie możemy go opuścić, rzekł Altamont.
— Biegnijmy, krzyknął Hatteras, otwierając drzwi gwałtownie.
Ale ledwie zdołał je zamknąć, znowu niedźwiedź o mało mu nie rozbił czaszki zamachem swej łapy.
— Otóż i są! zawołał kapitan.
— Wszystkie? pytał Bell.
— Wszystkie! od parł Hatteras.
Altamont rzucił się do zawalania otworów okiennych, lodem wyrwanym ze ścian; towarzysze naśladowali go nic nie mówiąc; tylko głuche ujadanie Duka przerywało milczenie.
Trzeba jednak przyznać, że czterej ci ludzie jedną tylko myśl mieli; zapomnieli o własnem niebezpiecznem położeniu, a troskali się o doktora. Biedny Clawbonny! taki dobry, taki wylany dla wszystkich, dusza maleńkiej kolonii! Pierwszy to raz nie był z niemi, a straszne niebezpieczeństwo, zgon niechybny zbliża się ku niemu. Będzie on powracał spokojnie po ukończeniu swej wycieczki, i u progu swego schronienia spotka się ze strasznemi zwierzętami! I niema sposobu żeby go przestrzedz.
— Jednakże, mówił Johnson, nie wątpię że doktór ma się na baczności; wasze strzały tak często powtarzane, powinny go były ostrzedz że tu się dzieje coś nadzwyczajnego.
— Lecz jeśli wtedy był daleko, rzekł Altamont, i nie zrozumiał? w każdym razie, podobniej jest że będzie wracał do domu o niczem nie wiedząc, a nawet i zdaleka nie spostrzeże niedźwiedzi, które stoją ukryte za skarpą ściany.
— Trzeba zatem pozbyć się tych niebezpiecznych nieprzyjaciół, zanim doktór powróci, rzekł Hatteras.
— Ale jak? spytał Bell.
Odpowiedź była niełatwa. Niepodobna było zrobić wycieczkę. Zabarykadowano przejście w korytarzu, lecz niedźwiedzie łatwo mogły usunąć te przeszkody, gdyby im to tylko przyszło na myśl. Znały one już teraz liczbę i siły swych przeciwników.
Oblężeni rozłożyli się po całym domku, by każdy z innego punktu czuwał nad oblegającymi, którzy chodzili, mruczeli i drapali ściany domku swemi ogromnemi łapami.
Trzeba jednak było coś robić, bo czas naglił. Altamont postanowił wyżłobić w ścianie otwór, przez który możnaby strzałami razić nieprzyjaciela; w kilka minut zrobił dziurę w lodzie i wprowadził w nią fuzyę, lecz zaledwie ją wysunął, niedźwiedzie wyrwały mu ją z rąk, zanim wystrzelić zdołał.
— Do licha! zawołał, źle z nami! i jak najśpieszniej starał się zatkać napowrót strzelnicę.
Takie położenie trwało już z godzinę i trudno było przewidzieć na czem się to skończy. Jeszcze raz naradzano się, czyby nie wyjść naprzeciw nieprzyjaciela, lecz zaniechano tego zamiaru z tego mianowicie powodu, że nie można było niedźwiedzi atakować pojedyńczo. Niemniej jednak Hatteras i towarzysze jego chcieli już raz z tem skończyć, bo i wstyd ich było siedzieć w więzieniu strzeżonem przez zwierzęta. Już tedy decydowano się na napad na przeciwnika, gdy wtem Hatteras wymyślił nowy sposób obrony: Wziął on długi drążek żelazny, używany do poprawiania w piecu, włożył go w ogień, a tymczasem w ścianie zrobił otwór, lecz niezupełnie na wylot, tylko tak aby z zewnątrz pozostała cieniutka skorupa lodu. Gdy już żelazo rozpaliło się do czerwoności, wtedy rzekł do swych towarzyszy.
— Tem żelazem gorącem odpędzać będę niedźwiedzie, a wy tymczasem bezpiecznie przez otwór strzelać do nich możecie; lnie wyrwą wam broni.
— Wyborny pomysł, zawołał Bell, stając przy Altamoncie.
Hatteras porwał z pieca drążek rozpalony i szybko wysunął go na zewnątrz. Lód zamieniający się w parę zasyczał głucho i to sprowadziło dwóch niedźwiedzi, którzy uchwyciwszy żelazo, odskoczyli coprędzej ze strasznym rykiem, a tymczasem cztery strzały padły jeden po drugim.
— Trafione! zawołał Amerykanin.
— Trafione! powtórzył Bell.
— Zaczynajmy na nowo, rzekł Hatteras zatykając na chwilę otwór, a tymczasem rozpalano żelazo.
Bell i Altamont nabiwszy broń stanęli w pogotowiu, lecz tym razem drążek trafił na opór i nie mógł być wysuniętym.
— Przekleństwo! zawołał Amerykanin.
— Co to jest? spytał Johnson.
— Te przeklęte bestye znoszą tu ogromne bryły lodu i chcą nas zamurować, pogrzebać żywcem w naszym domku.
— To być nie może.
— Widzisz przecie, że drążka już wysunąć nie można! A! doprawdy, to zaczyna być zabawne!
Gorzej jak zabawne, bo niebezpieczne. Położenie się pogorszało; niedźwiedzie znosiły coraz więcej brył lodu.
— To przykra rzecz, rzekł Johnson; kiedy ludzie traktują się w ten sposób, to ujdzie — ale niedźwiedzie!
Upłynęło blizko dwie godziny, a w położeniu więźniów nic się nie zmieniło: Wyjście z domu było niepodobnem; ściany zgrubiałe nie przepuszczały już odgłosu z zewnątrz. Altamont przechadzał się szybkim krokiem, jak człowiek którego gniewało niebezpieczeństwo wyższe nad jego odwagę. Hatteras z przerażeniem myślał o doktorze i o grożącem mu nieszczęściu, gdyby chciał powracać.
— Ah! zawołał Johnson, gdyby to pan Clawbonny był z nami!
— I cóżby on tu poradził, rzekł Altamont.
— Niewiem coby zrobił, ale pewny jestem że potrafiłby nas wyratować.
— Ale jakimże sposobem, zawołał Amerykanin zniecierpliwiony.
— Żebym to ja wiedział, odrzekł Johnson, to byśmy się i bez niego obeszli. Jednakże wiem, że jednę radę dałby nam z pewnością w tej chwili.
— Jaką?
— Abyśmy co zjedli, bo jesteśmy bardzo głodni. Cóż ty na to panie Altamont?
— Jedzmy, odpowiedział tenże, kiedy tak chcecie, chociaż to bardzo głupie i upokarzające położenie.
— Ręczę, powiedział Johnson, że po obiedzie znajdziemy jakiś sposób wydobycia się z biedy.
Johnson wychowany w szkole doktora, w nieszczęściu usiłował być filozofem, ale mu to jakoś nie szło, i dławił się własnemi żartami. Więźniowie w coraz przykrzejszem byli położeniu; w mieszkaniu tak hermetycznie teraz zewsząd zamkniętem, powietrze stawało się dusznem, a nie mogło się odświeżyć przez otwór komina, gdyż i tam przeciąg był niewielki. Należało się nawet obawiać, aby wkrótce i ogień nie wygasł zupełnie; wtedy miejsce kwasorodu pochłoniętego przez płuca i ognisko plecowe, zastąpiłby kwas węglowy, którego zgubny wpływ na oddychanie, znany jest każdemu.
Hatteras pierwszy spostrzegł to nowe niebezpieczeństwo i nie chciał go ukrywać przed swemi towarzyszami.
— A więc, rzekł Altamont, niech się dzieje co chce; wychodźmy ztąd, bo inaczej pomrzemy.
— Tak jest, rzekł Hatteras, wyjść potrzeba koniecznie, ale poczekajmy aż noc nadejdzie; tymczasem zróbmy otwór w sklepieniu, dla zyskania świeżego powietrza. Jeden z nas będzie mógł czatować przy tymże otworze i ztamtąd ustawicznie strzelać do niedźwiedzi.
— To myśl bardzo praktyczna, powiedział Amerykanin.
Na tem przeto stanęło i czekano tylko zbliżenia się nocy, aby zamiar do skutku doprowadzić. Altamont tymczasem przeklinał taki stan rzeczy, w którym człowiek nie był zdolnym obronić się od napaści zwierząt.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.