Podróż do Bieguna Północnego/Część II/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż do Bieguna Północnego |
Podtytuł | Pustynia lodowa |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Voyages et aventures du capitaine Hatteras |
Podtytuł oryginalny | Le desert de glace |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II |
Indeks stron |
Noc nadeszła; światło lampy zawieszonej w salonie, blednąć poczęło w atmosferze ubogiej w kwasoród.
O ósmej wieczorem ukończono przygotowania; bronie były nabite i przystąpiono do zrobienia otworu w sklepieniu domku.
Robota, do której zabrał się Bell z wielką zręcznością, trwała już kilkanaście minut, gdy nagle z sypialni przybiegł Johnson przestraszony.
— Co ci jest? zapytał kapitan.
— Nic... odpowiedział Johnson... a jednak...
— Ale cóż przecie takiego? wołał Altamont.
— Cyt! ostrzegał Johnson, czy nie słyszycie jakiegoś niezwykłego szmeru?
— Gdzie?
— Tu z tej strony! coś tam świdruje w ścianie.
Bell zatrzymał się przy robocie; wszyscy słuch natężyli wśród najgłębszego milczenia.
Usłyszano szmer oddalony w przeciwległej ścianie, jak gdyby kto dziurę przewiercał w lodzie.
— Skrobią lód! szepnął Johnson.
— Tak się zdaje, odpowiedział Altamont
— Czy to niedźwiedzie? zapytał Bell.
— Nikt inny, odrzekł Amerykanin.
— Więc zmieniły taktykę, mówił stary marynarz; nie chcą zatem nas udusić.
— Lub myślą żeśmy już uduszeni! rzekł Altamont wściekły z gniewu.
— To widać będziemy mieli z niemi rozprawę, rzekł znowu Bell.
— Więc będziemy walczyć zblizka, odrzekł Hatteras.
— Do stu tysięcy dyabłów! krzyknął Altamont, tak już wolę! sprzykrzyli mi się ci nieprzyjaciele niewidzialni! niech już raz przecie spotkam ich i rozprawię się z niemi!
— Ale strzelać nie można, rzekł Johnson, na tak wązkiej przestrzeni.
— Mamy noże i topory!
Szmer ciągle wzrastał; skrobanie pazurów po ścianach coraz wyraźniej słyszeć się dawało. Niedźwiedzie dobierały się do wnętrza w tem właśnie miejscu, gdzie ściana stykała się ze śniegiem leżącym na pochyłości skalistego wzgórza.
— Zdaje mi się, rzekł Johnson, że nieprzyjaciele nasi, najwięcej już o sześć tylko stóp od nas się znajdują.
— Masz słuszność Johnsonie, powiedział Amerykanin, lecz mamy dość czasu, aby się przygotować na ich przyjęcie.
To mówiąc, Altamont wziął topór w jedną, nóż w drugą rękę, wsparł się na prawej nodze, ciało odrzucił w tył i tak czekał przygotowany do ataku: za jego przykładem poszli Bell i Hatteras. Johnson miał w pogotowiu strzelbę nabitą na wszelki przypadek.
Szmer stawał się coraz silniejszym, lód trzeszczał pod gwałtownym naciskiem pazurów.
Nareszcie już tylko cienka skorupa dzieliła napastnika od jego przeciwników; po krótkiej chwili skorupa ta pękła jak papier naciągnięty na obręcz pod naciskiem klowna, i ogromne, czarne jakieś ciało ukazało się w pokoju na pół ciemnym.
Altamont podniósł uzbrojoną rękę i gotów był uderzyć.
— Wstrzymaj się na Boga! zawołał głos dobrze znany.
— Doktór! doktór! krzyczał uradowany Johnson.
I rzeczywiście byłto doktór, który własnym ciężarem porwany, runął na środek izby.
— Jak się macie przyjaciele? zawołał podnosząc się raźno.
Przyjaciele byli zdziwieni, ale po zdziwieniu nastała radość; każdy spieszył uścisnąć zacnego człowieka. Hatteras wzruszony, dłużej niż wszyscy trzymał go w swem objęciu. Doktór odpowiedział mu szczerym, serdecznym uściskiem dłoni.
— Więc to naprawdę ty jesteś panie Clawbonny! mówił stary Johnson.
— Ja sam mój poczciwcze, więcej się o was troszczyłem, niż wy o mnie myśleć zdołaliście.
— Lecz z kądże mogłeś wiedzieć, że jesteśmy napastowani przez stado niedźwiedzi? zapytał AItamont; my się najbardziej obawialiśmy tego, abyś nie wracał do domu nie wiedząc o niczem.
— Oh! widziałem ja wszystko co się dzieje, odrzekł Clawbonny; ostrzegły mnie wasze strzały. Zajęty byłem wówczas oglądaniem szczątków twego, panie Altamont, okrętu; posłyszawszy huk broni, wdrapałem się na pagórek i widziałem jak was pięciu niedźwiedzi ścigało. Drzałem o was moi drodzy, lecz nareszcie ochłonąłem nieco, widząc żeście się zsunęli do domu, a zwierzęta się zawahały. Pojąłem, że mieliście czas do zabarykadowania się w domu. Wtedy zacząłem się i ja zwolna ku Szańcowi Opatrzności posuwać, jużto pełzając na czworakach, już sunąc pomiędzy bryłami lodu, patrzyłem zblizka na robotę olbrzymich zwierząt, które znosząc ogromne kawały lodu i nagarniając śnieg, żywcem was chciały tu zamurować. Dobrze jeszcze, że im nie przyszło na myśl staczać z góry bryły lodu, bobyście na miazgę zgruchotani zostali.
— Lecz nie byłeś pan bezpieczny, rzekł Bell, bo niedźwiedzie co chwila mogły cię zwietrzyć i porzuciwszy swe zajęcie, zwrócić się ku tobie.
— Nie myślały o tem. Przecież bliżej nich były psy grenlandzkie wypuszczone przez Johnsona, i podchodziły ku nim a przecież niedźwiedzie do nich się nie zwróciły, pewne smaczniejszej zwierzyny.
— Dziękujemy za komplement, z uśmiechem rzekł Altamont.
— Niema się z czego tak bardzo wynosić! Gdy zbadałem taktykę nieprzyjaciół, postanowiłem dostać się do was, lecz przezorność nakazywała oczekiwać nocy. Skoro mrok zapadł, cichuteńko podsunąłem się ku pochyłości od strony magazynu prochowego; umyślnie wybrałem ten punkt, bo chciałem sobie zrobić przejście. Wziąwszy się do żłobienia lodu, wybornym nożem jaki miałem przy sobie, przez trzy godziny skrobałem, wierciłem, kopałem, i oto jestem głodny, spracowany, ale cały.
— Chcesz dzielić z nami nasze losy, rzekł Altamont.
— Żeby was ocalić. Ale dajcież mi kawałek suchara i mięsa, bo upadam z głodu i znużenia.
Wkrótce Clawbonny zapuścił swe białe zęby w porządny kawał mięsa; jednocześnie jadł i odpowiadał na czynione mu zapytania.
— Ocalić nas! powtórzył Bell.
— Naturalnie, odpowiedział doktór, przełykając co miał w gębie.
— Zapewne, mówił znowu cieśla, skoroś pan do nas doszedł, to moglibyśmy wyjść tą samą drogą.
— I zostawić panami placu tych szkodników, którzyby zrabowali nasze składy i magazyny!
— Trzeba pozostać, rzekł Hatteras.
— Trzeba pozostać, powiedział doktór, a jednak pozbyć się nieprzyjaciela.
— A jest na to sposób? spytał Bell.
— Jest, i bardzo nawet pewny, odrzekł doktór.
— A co, nie mówiłem! zawołał Johnson zacierając ręce; przy doktorze nie trzeba się lękać niczego; on na wszystko sposób znajdzie w swym worze nauki.
— Mój worek strasznie jest chudy, kochany Johnsonie, ale poszukawszy dobrze...
— Czy tylko niedźwiedzie nie dostaną się do nas tą samą drogą, którą ty przyszedłeś doktorze? spytał Altamont.
— Nie! zatkałem starannie wejście do otworu; ale za to my możemy dojść do magazynu prochowego, o czem one zupełnie wiedzieć nie będą.
— No, a teraz powiedże nam, jakim sposobem zamyślasz pozbyć się tych zabawnych gości?
— Sposobem bardzo prostym, którego początek jest już wykonany. Ale zapominam, że nie sam tu przyszedłem.
— A z kimże? zapytał Johnson.
— Zaraz wam przedstawię mego towarzysza.
To mówiąc doktór wyciągnął z przejścia podziemnego ciało świeżo ubitego lisa.
— To owoc mego rannego polowania, skromnie odpowiedział doktór; przekonacie się zaraz że nigdy jeszcze lis nie był ubity bardziej w porę.
— Lecz nareszcie co robić zamyślasz? pytał Amerykanin.
— Mam zamiar, odpowiedział doktór, wysadzić wszystkich naszych niedźwiedzi w powietrze, razem ze stoma funtami prochu.
Wszyscy z podziwieniem spojrzeli na doktora.
— Ale zkąd dostać tyle prochu!
— Przecież go mamy dosyć w magazynie, a do niego dojdziemy przez tę galeryę, którą umyślnie wyżłobiłem na długość dziesięciu sążni.
— Gdzież myślisz urządzić tę minę? spytał Amerykanin.
— Przy samej spadzistości pagórka, to jest w punkcie najdalszym od naszego mieszkania, od składu żywności i magazynu prochowego.
— Lecz jakże tam sprowadzić niedźwiedzie?
— Biorę to na siebie; teraz weźmy się do dzieła; przez noc musimy przejście przedłużyć jeszcze na pięćdziesiąt łokci. Robota to utrudzająca; ale podołamy jej w pięciu, luzując się kolejno. Bell niechaj zaczyna, a my tymczasem idźmy na spoczynek.
— Doprawdy, zawołał Johnson, im więcej się zastanawiam, tem praktyczniejszym wydaje mi się projekt pana Clawbonny.
— Udać się musi, powiedział doktór.
— Tak ci wierzę panie Clawbonny, jakbym już miał na plecach skóry tych niedźwiedzi.
— A więc do roboty.
Doktór zapuścił się w ciemne przejście; za nim szedł Bell, bo gdzie Clawbonny się zmieścił, tam innym nie było ciasno. Doktór dał cieśli instrukcye potrzebne, a sam powrócił do domku.
Pracując przez godzinę, cieśla wyżłobił przejście na dziesięć stóp długie, przez które na czworakach przesunąć się było można. Następnie do pracy poszedł Altamont i ten zrobił prawie to samo; śnieg wydobyty z galeryi zniesiono do kuchni, gdzie go doktór kazał stopić przy ogniu, aby mniej miejsca zajmował.
Amerykanina zluzował kapitan, a tego znowu Johnson z kolei; w dziesięć godzin, to jest około ósmej godziny rano, przejście było całkiem gotowe.
Z pierwszym brzaskiem zorzy, doktór poszedł do magazynu prochowego i z tamtąd, przez otwór umyślnie w ścianie zrobiony, obserwować począł nieprzyjaciela.
Cierpliwe zwierzęta nie ustępowały z placu i z godną naśladowania wytrwałością krążyły w około domku, zasypanego naniesionemi przez nie bryłami. Zniecierpliwiły się przecież nakoniec i nagle rozrzucać poczęły nagromadzone przez się stosy lodu.
— Wybornie rzekł doktór, do stojącego przy sobie kapitana.
— Co one robią? zapytał tenże.
— Zdaje mi się, że chcą zniszczyć swą poprzednią robotę i szturmem do nas się dostać; lecz same wprzód zniszczone zostaną. W każdym jednak razie, nie mamy czasu do stracenia.
Doktór wsunął się szybko do miejsca, w którem mina miała być zasadzoną, kazał rozszerzyć przestrzeń na całą szerokość i wysokość pochyłości, tak że w górnej części pozostała już tylko cienka skorupa lodowa, na stopę zaledwie gruba, którą podeprzeć było potrzeba, z obawy ażeby się nie zawaliła.
Słupek mocno oparty o granit podłogi, służył za podporę; na wierzchołku jej umieszczono lisa zabitego, a u podstawy przywiązano długi sznur, przez całą galeryę ciągnący się aż do magazynu prochowego.
Towarzysze doktora spełniali jego rozkazy, nie rozumiejąc ich znaczenia.
— Oto wyborna przynęta, rzekł wskazując na lisa.
U spodu słupa postawiono beczułkę, zawierającą około sta funtów prochu.
— A tu oto gotowa mina! dodał doktór.
— Ale czy razem z niedźwiedziami i my nie wylecim w powietrze? zapytał Hatteras.
— Nie! Jesteśmy dostatecznie oddaleni od miejsca wybuchu; przytem dom nasz jest mocny, a choćby się trochę i nadwerężył, to warto będzie popracować nad przyprowadzeniem go do porządku.
— Wszystko to dobrze, powiedział Altamont, lecz cóż dalej robić mamy?
— Oddaliwszy się ztąd, przez silne pociągnięcie sznura obalimy podporę, podtrzymującą warstewkę lodu po nad miną; lis stanie się widzialnym i łatwo przypuścić, że zgłodniałe zwierzęta rzucą się z zajadłością na tę zdobycz niespodziewaną.
— Zgoda.
— Wtedy podkładam ogień pod minę i wyrzucam w powietrze ucztę i ucztujących.
— Wybornie! doskonale! wolał Johnson, z żywem zajęciem słuchający opowiadania.
Hatteras mając nieograniczone w swym przyjacielu zaufanie, nie żądał żadnych objaśnień; czekał spokojnie. Lecz Altamont pragnął wszystko wiedzieć aż do końca.
— Powiedzże mi jeszcze doktorze, jak zdołasz obliczyć palenie się lontu dochodzącego do miny, aby wybuch nastąpił we właściwej chwili?
— Nie potrzeba na to żadnego obrachowania.
— Masz więc przygotowany knot na pięćdziesiąt łokci długi?
— Bynajmniej.
— Zatem myślisz podsypać prochu na całej tej przestrzeni?
— I to mogłoby zawieść.
— Musi się przeto kto poświęcić dla podłożenia ognia?
— Jeśli potrzeba, rzekł Johnson, ja gotów jestem na twe rozkazy doktorze.
— Dziękuję ci mój zacny przyjacielu, powiedział doktór podając rękę starcowi; życie każdego z nas jest nazbyt drogie, i oszczędzimy je.
— W takim razie rzekł Amerykanin, odgadnąć już nie umiem.
— Kochany przyjacielu, na cóżbyśmy się uczyli fizyki, gdybyśmy w tak łatwej okoliczności poradzić sobie nie umieli.
— Aha! zawołał Johnson z twarzą od radości promieniejącą, fizyka!
— Tak jest, czyż nie mamy tu stosu elektrycznego, i drutów przy nim dość długich, przy pomocy których zapalaliśmy naszą latarnię?
— I cóż z tego?
— To że zapalimy minę w każdej chwili kiedy nam się podoba, i bez żadnego dla nas samych niebezpieczeństwa.
— Hura! niech żyje doktór! krzyknął stary Johnson.
— Hurra! powtórzyli wszyscy towarzysze, nie dbając już o to, że nieprzyjaciel posłyszeć ich może.
Przeprowadzono bezzwłocznie druty elektryczne w galeryi od Domku Doktora, aż do miejsca gdzie mina była przygotowaną, zanurzając końce ich w beczce z prochem, w małej od siebie odległości. O godzinie dziewiątej z rana wszystko było gotowe i w samą porę, bo niedźwiedzie wściekle pracowały nad rozwaleniem lodów.
Doktór uważał tę chwilę za bardzo stosowną. Johnsona postawił w magazynie prochowym i polecił mu pociągnąć mocno sznur od podpory, za danym znakiem, sam zaś zajął miejsce przy stosie elektrycznym.
— Teraz rzekł do swych towarzyszy, przygotujcie broń, na przypadek, gdyby niedźwiedzie nie zostały od razu zabite; stańcie przy Johnsonie, i natychmiast po wybuchu wybiegnijcie na zewnątrz.
— Dobrze, odpowiedział Amerykanin.
— No, zrobiliśmy wszystko co człowiek uczynić może dla swego ocalenia, niechajże nam dalej niebo pomaga.
Hatteras, Bell i Altamont, poszli do magazynu prochowego; doktór pozostał sam... i wkrótce zdaleka doszedł do niego głos Johnsona wołającego:
— Baczność!
— Czuwam, odkrzyknął doktór.
Johnson pociągnął silnie za linę i zaraz poskoczył do otworu, aby widzieć co się dzieje.
Niedźwiedzie spostrzegłszy ciało lisa nad złamami oberwanego z pochyłości lodu, zdziwione zrazu, wkrótce gromadą rzuciły się na niespodziewaną zdobycz.
— Ognia! krzyknął Johnson.
Doktór wywołał prąd pomiędzy drutami; nastąpił straszny wybuch, od którego zadrżał dom jak przy trzęsieniu ziemi i ściany popękały. Hatteras, Bell i Altamont, wyskoczyli z magazynu prochowego z gotową do strzału bronią.
Broń jednak okazała się bezpotrzebną: cztery niedźwiedzie siłą wybuchu rozerwane na kawałki, leżały tu i owdzie rozrzucone po ziemi, piąty zaś nawpół osmalony, umykał co mu nóg starczyło.
— Wiwat! wiwat! wiwat! krzyknęli towarzysze doktora, chwytając go uśmiechającego się w swe objęcia.