Podróż do Bieguna Północnego/Część II/Rozdział XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż do Bieguna Północnego
Podtytuł Pustynia lodowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyages et aventures du capitaine Hatteras
Podtytuł oryginalny Le desert de glace
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Indeks stron
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY.
Zakończenie.

Poco rozwodzić się zbyt długo nad położeniem ludzi pozostałych przy życiu? Oni sami nawet nie potrafili zachować w pamięci szczegółowych wypadków, wydarzonych w ciągu ośmiu dni po owem strasznem odkryciu resztek dawniejszej osady Forwarda. Zebrawszy ostatek sił i odwagi, 9-go września dowlekli się oni do przylądka Hosburg, leżącego na krańcu Devonu północnego.
Umierali z głodu; nie jedli już od czterdziestu ośmiu godzin, a ostatniem ich pożywieniem było mięso ostatniego psa pociągowego. Bell nie mógł iść dalej, stary Johnson czuł zbliżający się swój koniec.
Byli oni na zamarzniętym brzegu morza Baffińskiego, to jest na drodze do Europy. W odległości trzech mil, morze wolne od lodów wspaniale toczyło swe fale.
Nie pozostawało nic innego, jak czekać na niepewne przybycie jakiego wielorybnika, ale jak długo jeszcze?
Lecz niebo ulitowało się nad nieszczęśliwymi, bo następnego zaraz dnia Altamont ujrzał wyraźnie na horyzoncie rysujący się żagiel. Wiadomo jakie męczarnie znoszą czekający na zbliżenie się dojrzanego w dali okrętu, ile przechodzą obaw aby ich nadzieja nie zawiodła. Okręt zdaje się to zbliżać, to oddalać naprzemian, a czekający cierpią w tych przejściach z nadziei do rozpaczy. Zbyt często niestety się zdarza, że gdy rozbitki mają się za ocalonych, dojrzany okręt oddala się i niknie na widnokręgu.
Doktór i jego towarzysze doznali tego wszystkiego. Dowlekli się oni do samego krańca lodu, popychając lub ciągnąc jedni drugich, i z tamtąd wołali na statek, który nie posłyszawszy ich wołania, znikł im znowu z oczu.
Wtedy to doktór wiedziony ostatniem natchnieniem tego gieniuszu pomysłowego, który im aż dotąd tak częste w podróży wyświadczał usługi, spostrzegłszy nadpływającą ogromną bryłę lodu zawołał na swych towarzyszy.
— Siadajmy! siadajmy coprędzej!
Myśl ta jak błyskawica przebiegła umysły.
— Ah doktorze, doktorze! wołał Johnson całując go po ręku.
Bell z Altamontem pobiegli do sań, wyrwali z nich jeden słupek, ustawili go na lodzie jak maszt, przytwierdzając postronkami, a na żagiel jaki taki podarli płótno namiotu. Wiatr był pomyślny; biedacy zrozpaczeni puścili się na pełne morze po niesłychanem wysileniu.
W dwie godzin potem, ostatni ludzie z osady Forwarda przyjęci zostali na pokład duńskiej łodzi wielorybniczej Hans Christien, płynącej z powrotem do ciaśniny Davisa.
Kapitan statku był człowiek z sercem; zobaczywszy te istoty do widm raczej niż do ludzi podobne, odgadł od razu ich historyę, najtroskliwszemi otoczył ich staraniami i zdołał ocalić im życie.
W dziesięć dni potem, Clawbonny, Johnson, Bell, Altamont i Hatteras wylądowali w Kersoer, na Zelandyi; statek parowy przywiózł ich do portu Kiel, zkąd przez Altonę i Hamburg dostali się do Londynu, gdzie przybyli l3-go tegoż miesiąca, wypoczęci już nieco po długich cierpieniach.
Zaraz po przybyciu, doktór prosił królewskiego Towarzystwa Geograficznego, aby mu pozwoliło złożyć raport o wyprawie i został przyjętym na posiedzeniu dnia l5-go listopada.
Łatwo zrozumieć zdziwienie uczonego grona, i zapał z jakim przyjęto odczytanie dokumentu Hatterasa.
Podróż ta, jedyna w swoim rodzaju, streszczała w sobie wszystkie poprzednie odkrycia, dokonane w krajach podbiegunowych, łącząc wypadki wypraw takich żeglarzy jak Parry, Ross, Franklin i Mac-Clure, a przez dotarcie do samego bieguna mogła uzupełnić kartę krain północnych pomiędzy setnym, a setnym piętnastym południkiem. Jak Anglija Angliją, nigdy jeszcze nie przebiegła jej tak zdumiewająca nowina.
Anglicy namiętnie lubią wszelkie odkrycia geograficzne; nic więc dziwnego, że cała Wielka Brytanija, od największego począwszy magnata i dostojnika, do ostatniego nędzarza, brzmiała jednym, wielkim rozgłosem.
Druty telegraficzne po całym kraju szybko rozniosły wielką nowinę; dzienniki, na czele swych szpalt wypisały nazwisko Hatterasa, a Anglija zadrżała z radości i dumy.
Doktór Clawbonny i jego towarzysze, na uroczystem posłuchaniu przedstawieni zostali królowej przez lorda kanclerza.
Rząd zatwierdził utrzymanie nazwisk: Wyspy królowej, Góry Hatterasa i przystani Altamonta, jakie podróżni nadali miejscom przez siebie odkrytym.
Altamont pokochał szczerze towarzyszy wspólnej niedoli i sławy; razem z nimi pojechał do Liwerpoolu, gdzie ich z nadzwyczajnym przyjęto zapałem, tem więcej, że powszechnie sądzono, wśród odwiecznych lodów pogrzebani zostali.
Całą jednak sławę doktór przypisywał temu, komu się z prawa głównie należała. W opisie swej podróży, pod tytułem: „The Englisch at the North Pole“, wydanym staraniem królewskiego Towarzystwa Geograficznego, wszędzie Hatterasa na równi stawia z najpierwszymi i największymi podróżnikami, którzy poświęcili swe życie, dla pomnożenia naukowych zdobyczy.
A tymczasem ta smutna ofiara szlachetnej namiętności żyła spokojnie w szpitalu Sten-Cottage niedaleko Liwerpoolu, gdzie go umieścił doktór Clawbonny. Obłęd jego był łagodny i spokojny, ale nie mówił nic i nic nie rozumiał, jakby mowę wraz z rozumem utracił. Jedyne uczucie jakie go jeszcze wiązało ze światem, było przywiązanie do Duka, którego mu też pozostawiono. Ten „obłęd polarny“ trwał jednostajnie, bez żadnych objawów szczególnych, gdy naraz doktór Clawbonny odwiedzający codzień swego biednego chorego, uderzony został sposobem jego chodzenia.
Od niejakiego czasu kapitan w towarzystwie swego wiernego psa odbywał długie przechadzki po jednej z alej ogrodu w Sten-Cottage. Za każdym razem gdy doszedł do końca alei, cofał się napowrót tyłem. Jeśli go kto zatrzymał, wskazywał palcem punkt na niebie; gdy go chciano zmusić do obrócenia się przodem, wpadał w gniew, któremu Duk przytakiwał wściekłem szczekaniem.
Doktór obserwujący oddawna to dziwactwo, odgadł nareszcie przyczynę tego osobliwego uporu; zrozumiał czemu ta przechadzka odbywała się w jednym tylko kierunku, jakby pod wpływem siły magnetycznej.
Kapitan Hatteras szedł ciągle ku północy!


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.