Podróż na Jowisza/Księga II/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Jacob Astor
Tytuł Podróż na Jowisza
Podtytuł Powieść fantastyczno-naukowa
Wydawca Nakład Redakcyi "Niwy"
Data wyd. 1896
Druk Druk Rubieszewskiego i Wrotnowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Milkuszyc
Tytuł orygin. A Journey in Other Worlds
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Przestrzeń i Mars.

Nigdy jeszcze dotąd, podróżni nasi nie mieli sposobności badać gwiazd i planet w tak korzystnych warunkach. Ani powietrze, ani chmury nie zasłaniały ich wzroku, a ponieważ Kalisto nie odbywał krążenia około własnej osi, teleskop mógł pozostawać ciągle na jednem miejscu. Jednak po godzinie przepędzonej przy pracy tak zajmującej, ale i nużącej zarazem; po tym dniu tak obfitym w wrażenia nowe i przejmujące, ponieważ godzina była już dość późną, podróżni wiedząc, że niejeden dzień jeszcze przepędzą w przestrzeni, postanowili udać się na spoczynek.
Rozebrawszy się, zapuścili story i ciężkie firanki, aby sobie stworzyć noc sztuczną.
Spostrzegli teraz, że jeden bok statku, wystawiony ciągle na promienie słoneczne, rozgrzewał się silnie i że duże okna podwójne z hartowanego szkła, zamieniały go w prawdziwą cieplarnię; zaniepokoiło ich to cokolwiek; ale Bearwarden przypomniał towarzyszom, że teraz właśnie zaczną się oddalać od słońca i że w każdym razie podwójne ściany i wełniane grube obicia będą dla nich dostateczną przed zimnem ochroną, bo teraz zimna właściwie obawiać się należało.
— Mogliśmy sobie z łatwością urządzić na naszym statku dzień i noc, nadając mu lekki ruch wolnego krążenia.
— Najwolniejsze krążenie statku w przestrzeni mogłoby nas nabawić zawrotu głowy, gdybyśmy musieli ciągle mieć przed oczyma obracające się niebo, nie zdołalibyśmy korzystać ani z naszych teleskopów, ani nawet z całkowitej trzeźwości umysłu.
Przy zmianie, jaka nastąpiła, dno i jeden bok Kalista wystawione były ciągłe na światło słoneczne, podczas gdy bok drugi i dach pozostawał w zupełnej ciemności. Ten dach przez formę swoją, oświetlenie i zupełne odosobnienie, w jakiem mógł pozostawać, zdawał się być przeznaczonym na obserwatoryum, to też był on miejscem ulubionem podróżnych i zwykle zajęty bywał przez jednego, dwóch a często i przez wszystkich trzech towarzyszów.
— Dziwnem jest istotnie działanie przestrzeni, — rzekł Cortlandt, — naprzykład, dno naszego statku jest rozpalone, a przecie w miejscowościach, które przebywamy, panuje straszne zimno; gdyby było możliwe zmierzyć je, termometr pokazałby 300 do 400 stopni niżej zera!....
Wkrótce w zaimprowizowanej sypialni zapanowało milczenie, podróżni zasnęli snem twardym. Tylko marzenia pokazywały im najmilsze zajęcia i spełnione plany.
Bearwarden widział oś ziemską doprowadzoną do pożądanego położenia, Ayrault zajęty był rozmową z ukochaną swą Sylwią, a Cortlandt uszczęśliwiony coraz to nowe robił odkrycie astronomiczne.
Około godziny dziewiątej rano zbudzili się podróżni. Podnieśli coprędzej story, aby zdać sobie sprawę z przebytej drogi. Ziemia przedstawiła się ich oczom w postaci maleńkiego sierpa, któremu towarzyszył drugi, zaledwie dający się dostrzedz.
— O, — zawołał Bearwarden, — nasz statek nie próżnował, przez czas naszego wypoczynku szedł, jak się zdaje, milion mil na godzinę.
— Najmniej milion! przebyliśmy przestrzeń ogromną, skoro księżyc, z którym byliśmy na równej linii, pozostawiliśmy tak daleko za sobą.
Kierując statek prosto na Jowisza, wiedzieli, że się z nim miną, gdyż nadzwyczaj szybki obrót planety, odrzuci ich od niego, niemniej jednak nie zmieniali ani szybkości biegu, ani raz powziętego kierunku, radzi, że będą mogli wprzód z wysokości zbadać planetę, nim zdecydują się wylądować.
Siła apergetyczna, zastosowana tylko do statku, oddziaływała jednak cokolwiek na podróżnych, którzy czuli ciężar swego ciała o wiele zmniejszonym.
Po śniadaniu pragnąc dostać się do kopuły, spostrzegli, że nie potrzebują używać drabinki; lekki skok podniósł ich odrazu tak wysoko, że tylko co głową nie uderzyli w sufit.
W kopule panowała ciemność i znaczne obniżenie temperatury tak, że trudno było uwierzyć, iż o dwadzieścia stóp niżej słońce dogrzewało dość silnie, aby rozpalić prawie dolną część i bok statku do tego stopnia, że niebezpiecznem było dotknąć się gołą ręką.
Stanąwszy w obserwatoryum, rzucili okiem wokoło siebie: pierwszą rzeczą, która zwróciła ich uwagę, była wielkość i blask Marsa; obserwowany z ziemi pokazywał światło czerwone w oddaleniu 40 milionów mil, obecnie znajdował się przed niemi o 30 milionów mil odległy, czyli że zbliżyli się do niego o 10 milionów mil. To zbliżenie w połączeniu z przezroczem, jaki go otaczał, czynił owo zjawisko nadzwyczaj wspaniałem. Z każdą godziną zwiększał się rozmiar planety, a nad wieczorem była ona już wielkości małego księżyca w pełni, prostopadle oświeconego promieniami słońca. Z obliczenia ich wypadło, że w drodze nakreślonej wypadnie im minąć się z Marsem na prawo o 900 mil odległości. Czekali z pewnem zaciekawieniem, jaki wpływ to zbliżenie wywrze na ich statek, i spodziewali się, że bieg jego jeszcze się przyśpieszy, jakkolwiek ten już był przerażający, lecz mieli nadzieję, że Kalisto, zwracający się ku prawej stronie, nie da się wciągnąć w ruch rotacyjny Marsa, który wynosi 900,000 mil na minutę, lecz odepchnięty silnie pośpieszy dalej.
Pod wieczór zauważyli przez teleskopy, że szczyty gór, należących do południowej części Marsa, nabierały białego koloru, zkąd doszli do wniosku, że tam była zawierucha śnieżna. Wschodnia część widocznie pokryta musiała być lodami, zwiększającemi się w stronę biegunów; o ile się zdawało musiały być one jednak mniej grube, niż pod biegunami ziemi.
— Ponieważ zimy na Marsie, — rzekł Cortlandt, — muszą być równie ostre, jak nasze, ze względu na ich długotrwałość, przestrzeń dzielącą tę planetę od słońca i pochylenie jej osi na 27 stopni, musimy przypuszczać, że stosunkowo mniejsza rozciągłość lodów na jej powierzchni spowodowaną jest tem, że Oceany zajmują tylko trzecią część lądu nie tak, jak na ziemi, gdzie trzy czwarte powierzchni pokrywa woda; skutkiem tego mając słabsze parowanie, wytwarza daleko mniej śniegu i deszczu.
Niezmierne zainteresowanie się podróżnych owemi spostrzeżeniami trzymało ich ciągle przy teleskopie; głód zaledwie oderwał ich od tego zajęcia; ale zjadłszy obiad, postanowili czuwać tej nocy.
Kiedy statek zbliżył się na 4 miliony mil do Marsa, lot jego zaczął przybierać kształt kulisty tak samo, jak w chwili zbliżania się do księżyca, nie trwożyło to jednak bynajmniej podróżnych, wiedzieli bowiem, że w każdej chwili zmienić mogą jego kierunek. Niedługo Mars przybrał rozmiary, dziesięć razy większe, niż pełnia księżyca widziana z ziemi, a później jeszcze zasłonił prawie połowę horyzontu.
— Pilnujmy satelitów! — zawołał Cortlandt, — spotkanie się z jednym z nich znaczyłoby tyle, co rozbicie się okrętu na pełnym morzu.
Zwrócili tedy teleskop na satelitów. Cortlandt znów zaczął mówić:
— Aż do 1877 roku powszechnie mniemano, że Mars nie posiada żadnych satelitów; dopiero profesor Hall z Waszyngtonu odkrył je. Najodleglejszy jest Deimos, który liczy się do najmniejszych ciał niebieskich dojrzanych przez teleskop. Ma on tylko sześć tysięcy mil powierzchni średnicy i obraca się w około swojej planety, w przeciągu trzydziestu godzin ośmnastu minut, w odległości 14,600 mil. Ponieważ nie potrzebuje wiele więcej czasu na okrążenie Marsa, niż ten na obrócenie się naokoło swej osi, pozostaje przeto na horyzoncie planety sto trzydzieści dwie godziny od swego wschodu do zachodu, przechodząc cztery razy przez wszystkie kwadry od nowiu do pełni; czyli mówiąc inaczej, obraca się cztery razy około Marsa, nim zejdzie z horyzontu.
Najbliższy księżyc Febas jest daleko większy; ma powierzchni dwadzieścia tysięcy mil; jest odległym tylko na 2,700 mil od Marsa i odbywa swą podróż naokoło planety w przeciągu siedmiu godzin i trzydziestu ośmiu minut; jest to najkrótszy peryod znany w astronomii.
Trzeci księżyc najbliższy Jowisza, potrzebuje dla swego biegu, jedenaście godzin i pięćdziesiąt dziewięć minut; ten potrzebuje mniej, niż trzeciej części tego czasu, jakiego wymaga Mars, na obrócenie się około swojej osi, musi tedy wschodzić na zachodzie, a zachodzić na wschodzie, biegnąc ciągle przed planetą, podczas gdy słońce i wszystkie inne planety wschodzą i zachodzą na Marsie tak samo, jak na ziemi.
W odległości 15,000 mil od Marsa ujrzeli wprost naprzeciwko siebie Deimos’a, wyminąć go mieli, przechodząc po jego lewej stronie, na powierzchni jego dostrzegli pewne nierówności, prawdopodobnie były to wzgórza od siedmdziesięciu do stu stóp wysokie, tworzyły one łańcuchy i niewątpliwie musiały to być jedyne góry satelity; jakkolwiek niskie, niemniej miały cechę gór wulkanicznych; kratery nawet były bardzo wielkie ze względu na rozległość planety, musiały być jednak niezbyt głębokie. Nie dojrzeli nigdzie wody, a sądząc po bardzo czarnych cieniach, byli pewni, że też i powietrza niema; z pośpiechem zdjęli dwie fotografie księżyca, gdy Kalisto przepływał koło niego, poczem znów zajęli się badaniem Marsa. Spostrzegli na wierzchołkach gór, które zrana wydały im się pokryte śniegiem, plamy czerwone i czarne, było to dowodem, że pod działaniem ciepłych, wiosennych promieni słońca, śniegi zaczynały topnieć. To potwierdziło ich domniemania, że zmiany temperatury na Marsie z powodu silnego pochylenia jego osi musiały być wielkie i raptowne. Zagłębiając się w tych ciekawych badaniach, nie dostrzegli przez czas jakiś dużego, jasnego ciała przebywającego tę samą, co i Kalisto, linię.
— Przygotujmy się na odparcie nieprzyjaciela! Febos dąży wprost na nas, — zawołał Bearwarden.
Najwyżej o dziesięć mil odległości, zobaczyli teraz satelitę Marsa, a chociaż rozminęli się z nim z szybkością błyskawicy, wystarczyło to jednak, aby mu się dokładniej przypatrzyć. Tu łańcuchy gór wysokich ukazywały ostre grzbiety, na których rozrzucone kamienie świadczyły, że kiedyś, w jakiejś odległej epoce mogła się tam znajdować woda, powietrza nigdzie ani śladu, ale za to wybuchy wulkaniczne nie ulegały wątpliwości. Spłaszczenie, znajdujące się w stronie biegunów, dowodziło, że kiedyś to ciało musiało obracać się wokoło własnej osi, ale zabrakło już czasu na zbadanie, czy to ma jeszcze miejsce w obecnej chwili. Gdy stanęli naprzeciwko niego, znajdowali się już tylko o dwie mile, wtedy z pośpiechem zdjęli dwie fotografie.
Ponieważ promień koła zakreślanego przez Febosa, był o wiele krótszy od kolistej linii, jaką, zakreślał Kalisto, satelita usunął się z drogi i wkrótce pozostał w tyle.
Stosując największą siłę apergetyczną do Marsa i jego satelity, popędzili dalej lotem strzały; szybkość ich lotu zwiększona przez atrakcyę planety, gdy się do niej zbliżali, teraz przez odepchnięcie stała się jeszcze większą.
— Co za śliczny okręcik stanowiłby jeden lub drugi satelita Marsa, wygodnieby na nim było przepływać przestrzenie; tylko że podróżny musiałby sobie zamówić słońce, które ogrzewałoby go po opuszczeniu atmosfery; no, niepotrzebowałoby ono być nawet zbyt wielkie, tylko powinnoby krążyć wokoło — żartując, mówił Bearwarden:
— Chociażbyś sobie nawet zdobył takie słońce, to jeszcze twój okręt pod względem wygody nie mógłby iść w porównanie z naszym poczciwym Kalisto, trudno bowiem byłoby zdobyć dostateczne ciśnienie powietrza, aby niem oddychać na tak małej przestrzeni, a jeśliby atmosfera otoczyła statek, w takim razie zapanowałyby na nim ciemności w dni pochmurne. Lepiejby było mieć takie słońce, o jakiem mówisz, ale postarać się, aby towarzyszyło statkowi w rodzaju naszego Kalisto, dobrze uprowidowanemu we wszystko, czego potrzebuje człowiek tak pod względem oddychania, jak i co do wszystkich wygód życia. Słońce takie, jak pochodnia idąc naprzód, chroniłoby od wszelkich zajść i kolizyj z rozsianemi wśród przestrzeni ciałami niebieskiemi, a maleńkie jego rozmiary nie dozwalałyby na zbyt silną atrakcyę, bliskość jego służyłaby tylko za punkt oparcia dla Apergii. Zdobycie tego rodzaju słońca nie jest, jak się to zdaje na pozór, zupełnem niepodobieństwem.
Wiadomo, że kilka ciał nie należących właściwie do żadnego systemu słonecznego, a których średnica nie przechodzi kilku set metrów, kręcą się około ziemi pomiędzy linią księżycową. Gdyby znaleść sposób, ażeby takie dwa ciała uderzyły silnie na siebie, stałyby się natychmiast promieniejącemi i już mielibyśmy gotowe słońce, którego objętość powiększyłaby się z czasem przez ruch, gorąco, potnienie. A kiedyby to słońce zaczęło dawać oznaki, że ostyga, możnaby go znów popchnąć na jakąś kometę, lub małą gromadę gwiazd, gdzie temperatura jego nabrałaby sił nowych. Gdyby skutkiem wzrostu stało się zaciężkie, możnaby mu nadać tak silny ruch około własnej osi, aby pękło na dwoje, wtedy zaś zamiast jednego mielibyśmy dwa słońca.
— Brawo! — zawołał Bearwarden, — teraz już nie ma granic nasza działalność.... Gdyby sto lat temu, ktoś śmiał mówić o naszej teraźniejszej wycieczce, wziętoby go niezawodnie za waryata; kto wie, czy z biegiem czasu ludzie nie będą dokonywali projektów takich, jak je podajesz dziś nawpół żartem jako hipotezy.
Pozostawali, tak rozmawiając, w obserwatoryum, gdzie studyowali mapy, mapy ziemi i wszechświata lub samych tylko gwiazd, planet, księżyców; niepostrzeżenie mijały godziny, a statek odważnie dążył naprzód....
Teraz mieli przed sobą przestrzeń więcej, niż 300 milionów mil, dzielącą ich od celu podróży; musieli przemknąć się w tej drodze przez kręgi niezliczonych astreolidów. Słońce zmniejszyło się pozornie, a wnętrze dna statku straciło owo rozpalenie tak silne, że go dotknąć nie było można. Przez przyzwyczajenie dzielili dni na dwadzieścia cztery godziny i gdy nadchodziła pora nocna, nie przynosząca teraz żadnej zmiany w oświetleniu, zapuszczali story i kładli się spać.
Bearwarden w dalszym ciągu robił postępy w sztuce kulinarnej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Jacob Astor i tłumacza: Maria Milkuszyc.