Podróż na Jowisza/Księga II/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż na Jowisza |
Podtytuł | Powieść fantastyczno-naukowa |
Wydawca | Nakład Redakcyi "Niwy" |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Druk Rubieszewskiego i Wrotnowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Milkuszyc |
Tytuł orygin. | A Journey in Other Worlds |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Następnego dnia, podczas gdy podróżni przebywali w obserwatoryum, ujrzeli przed sobą na kilka mil odległości zaledwie jakieś nieznane ciało niebieskie.
Cały dzień nie spuszczali z niego oka, ale pomimo nadzwyczajnej szybkości, z jaką pędzili, odległość nie zmniejszała się wiele.
— Powiadają, że trudne polowanie trwa długo; z takiem jednak jeszcze nie miałem sposobności się spotkać; — rzekł Bearwarden.
Spostrzegli nakoniec, że zbliżyli się, tylko odległość była daleko większą, niż im się zdawało, z powodu trudnego oryentowania się wzroku w pustej przestrzeni.
— Kometa! — zawołał, drżąc ze wzruszenia Cortlandt. — Nakoniec będziemy mogli przyjrzyć jej się zbliska.
— Zbliża się ku nam; — zauważył Ayrault — i zdaje się postępować z tą samą szybkością, co i my.
Podczas gdy słońce oświecało całą kometę, ustawili swoje przyrządy fotograficzne, i udało im się jeszcze i tym razem zrobić odbicie tego ciała niebieskiego zbliska.
Jądro, czyli głowa komety jest naturalnie obrócona do słońca; ogon, który słabo dawał się widzieć, szedł naprzód; kometa cofała się w zimne i ciemne głębokości przestrzenie. Głowa miała zaledwie kilka mil średnicy, gdyż to była mała kometa, złożona z piasku, masy kamieni i żelaza metereologicznego.
Ziarna piasku, składające tę głowę, były wielkości grochu lub gorczycy; żaden kamień nie posiadał więcej nad cztery metry długości, a wszystkie odznaczały się formą bardzo nieregularną; przedziały, będące między niemi, nie przechodziły więcej nad sto razy ich wielkość.
— Możemy teraz przebić się przez kometę; — rzekł Ayrault. — Kalisto weszła, rozpychając kopułą części składowe komety. Dla jej dachu ze szkła hartowanego nie przedstawiały one żadnego niebezpieczeństwa, wreszcie statek, pędzony siłą Apergii, odpychał kamienie, nie dotykając ich zupełnie. Ustępowały mu się z miejsca, spadając następnie na inne, stanowiące sypką całość planety; niektóre z nich wyglądały jak żużle z dużego metalicznego pieca i widocznie częściowo były roztopione; co mogło być tego powodem, trudno było zgadnąć, prawdopodobnie jednak musiało je stopić słońce, kiedy kometa zanadto się do niego zbliżyła.
Gdy statek znalazł się w samem jądrze komety, podróżni pogrążeni zostali w półcieniu, który trudno nazwać zmierzchem, gdyż promienie, przenikające przez szczeliny były jaskrawe, a cienie zupełnie czarne; skoro doszli do strony najodleglejszej, podczas gdy światło słoneczne zmniejszało się, zauważyli, że jasna smuga rozlała się wokoło, przy tem oświetleniu dojrzeli z przeciwnej strony ogromne masy kamieniste, a idące od środka ciemności rozlegały się daleko wśród przestrzeni.
— Teraz rozumiem — rzekł Bearwarden — dla czego gwiazdy szóstej i siódmej wielkości mogą być dojrzane o setki mil po za ogonem komety. Prosty jest tego powód; ogon nie zawiera nic. Jeżeli niektórych gwiazd nie można dojrzyć, to jedynym do tego powodem jest silniejsze światło ogona, które je zaćmiewa. Rozumiem doskonale, że ogon komety stanowią te ogromne smugi światła, przyznaję jednak, że pojąć nie mogę, z czego pochodzą. Powód, dla którego ogon rozciąga się w przeciwnej stronie jak słońce, jest bardzo naturalny; gdy znajduje się on blisko, słońce zaćmiewa go silniejszym blaskiem; prawie pewny jestem, że ogon komety widzialny jest tylko w jej cieniu. Szczególna rzecz, że dotąd nikt się tego nie domyślił, i że dawniej obawiano się o to, aby ziemia nie przeszła przez ogon komety; teraz jest już dla mnie rzeczą pewną, że gdyby warkocz komety nie był nasycony jakimś gazem rozcieńczonym, nadającym mu blask, opadł by niezwłocznie na jej głowę i otoczył ją, niby obręczą.
— Jakże wytłomaczysz sobie te puste przedziały między kamieniami? Żeby najlżejsze przypuścić krążenie tych części składowych komety, z biegiem czasu (a mają przecie wieczność przed sobą) powinny się one połączyć i utworzyć jedną masę tak, jak wszystkie planety. Musi być jakaś siła nieznana, nie dająca im się połączyć i zapewne podobnaż siła rozciąga szeroko gazy, tworzące ogon. Dotąd atoli nigdzie o podobnej nie słyszałem, ani jej domyślić się mogłem na ziemi.
Gdyby prawo, którego nas nauczono; „że każdy atom w wszechświecie przyciąga wszystkie inne atomy“; było jedynem, jakie rządzi, istnienie komety byłoby zupełnem niepodobieństwem. A jednak, dopóki nie zdołamy zebrać pewnych dowodów, niepodobna nam będzie stworzyć jakiejkolwiek hipotezy. Źródło światła, którem jaśnieje ogon komety, niemniejszą jest też dla mnie zagadką; bo przecież mowy tu nawet być nie może o ciepłe, któreby je mogło wytworzyć.
Oddaliwszy się od tych składowych części komety, podróżni wypuścili na nie prąd odpychający, co sprawiło dziwny zamęt w tych wszystkich kawałkach i statek w dalszą szybował drogę. Od pewnego czasu znajdowali się w strefie astereoidów, ale dotąd nie spotkali się z niemi. Nazajutrz, po przebytej próbie z kometą, po śniadaniu, podróżni jak zwykle, udali się do obserwatoryum, a nastawiwszy teleskop, ujrzeli przed sobą, cokolwiek na prawo w przestrzeni, jakieś ciało dość dużych rozmiarów.
— To musi być Pallas; — rzekł Cortlandt, przyglądając się uważnie. — Obers odkrył ją w 1802 roku, było to drugie odkrycie z rzędu asteroidów; pierwszą była Ceres w 1801 roku. Ma ona 300 mil powierzchni i jest jedną z większych wśród małych planet. Największy fenomen stanowi nadzwyczajna pochyłość jej osi 35 stopni podług planu ekliptyki; co znaczy, że za każdem rozpoczęciem krążenia chwieje się nad i pod linią słoneczną ekwatoryalną, której ziemia i inne planety nie przekraczają nigdy. Jest to zapewne wypadek spowodowany przez bliskość jakiejś większej komety, albo też mogła być ona wyrzuconą i zepchniętą z linii przez katastrofę, jaką dotkniętą została jedna z większych planet, której tam oglądamy szczątki. Widzicie, że rysuje ona w swej drodze ostrokąt na eliptycznym planie i że w tej chwili przekroczy koło.
Wkrótce ukazała się w zmianie półksiężyca, ale lekkie wygięcia i wklęsłości dowodziły, że miała ona na sobie ogromnej wysokości góry, szczególniej w porównaniu z małą powierzchnią; niektóre z nich musiały mieć na pewno 15 mil wysokości. Kolor zupełnie czarny rzucanych cieni dowodził, że równie jak księżyc pozbawioną była powietrza.
— Skoro brak jest atmosfery — rzekł Cortlandt — można być pewnym, że i wody tam nie ma i to właśnie tłomaczy te wielkie wyniosłości, które zauważyliśmy; gdyby u stóp gór był ocean, pokrywałby je od dołu, a wtedy wydawałyby się o wiele niższe. Temperatura i stan ciała — mówił dalej Cortlandt — zdają się być zupełnie zależne od jego rozmiarów. W słońcu mamy gwiazdę palącą się i przepełnioną gazem, chociaż plamy i kolor jej promieni dowodzą, że się starzeje, albo mówiąc inaczej, że jest zaawansowana w swoim rodzaju.
Co do Jowisza, ten ma czternaście setnych rozmiaru powierzchni słońca, spodziewamy się zastać na nim grunt stały, gdyż planeta przechodzi obecnie czwarty czy piąty peryod swego rozwoju. Saturn musi być zapewne więcej zaawansowany. Wiemy przecie, że ziemia była zamieszkaną od wielu set tysięcy lat pomimo to, iż trzy czwarte jej powierzchni zajmuje Ocean. Na Marsie inne możemy zaznaczyć postępy, gdyż trzy czwarte jego powierzchni zajmuje ląd. Od Merkurego, gdybyśmy mogli dokładniej go poznać, tak samo jak w największych satelitach Jowisza i Saturna znaleźlibyśmy właściwe stopniowanie, aby przejść do Marsa i księżyca; być może, chociaż na tej planecie brakuje wody, ale jest powietrze, i zapewne posiada ona wszelkie warunki, aby być zamieszkaną.
W satelicie naszej ziemi widzimy jeden z umarłych światów, chociaż według obliczeń astronomicznych śmierć ta nastąpiła niezbyt dawno, podczas gdy ta mała Pallas, nie żyje już oddawna, jest bowiem nawskróś wystygłą. Ztąd wnoszę, że wszystkie ciała systemu słonecznego miały jednakowe pochodzenie i powstać musiały z tej samej mgławicy. Nie można tu jednak zaliczać wszystkich innych systemów słonecznych i mgławic, których losy być mogą odmienne, przy nich bowiem słońce nasze prawie niknie, będąc z całym swoim systemem cząstką zaledwie przestworów niezmiernych wszechświata, gdzie błyszczą gwiazdy jak Syryusz, mający średnicy 12 milionów mil.
Pallas, będąc teraz pomiędzy słońcem i statkiem, zmieniła się w księżyc i niebawem znikła zupełnie.
We dwa dni później inny ukazał się ich oczom asteroid. Obejrzawszy go, poznali w nim Hildę oznaczoną przez astronomów pod numerem 153, której odległość od słońca jest większą, niż wszystkich innych drobnych ciał tego rodzaju. Kiedy zbliżyli się na taką metę, że można ją było dokładnie widzieć gołem okiem, wtedy Hilda stanęła pomiędzy niemi a Jowiszem, zaćmiwszy go zupełnie. Wielkiego doznali zdziwienia, widząc, że światło nie znikło odrazu, jak to ma miejsce, gdy księżyc zasłoni gwiazdę, ale widocznem było jeszcze jego odbicie.
— Patrzcie — zawołał Bearwarden; — wszak ten drobiazg ma atmosferę!
Nie było wątpliwości; z pomocą teleskopu podróżni nasi odkryli niebawem lodowatą czapeczkę na jednym z biegunów, następnie rozróżnili oceany, lądy a na nich góry, lasy, rzeki i pola zielone. Widok ten trwał krótką chwilę, wystarczającą jednak na zdjęcie kilku fotografii; Hilda mogła mieć mniej więcej 200 mil średnicy. Pozostawiła nader miłe wrażenie.
— Jakże wytłomaczysz mi ten świat żyjący, podług waszej teoryi objętości i wieku? — zapytał Bearwarden Cortlandta.
— Dwojaka może tu być przyczyna istnienia — odrzekł Cortlandt. — Jeżeli teorya jest sprawiedliwą, jak przypuszczam dotąd, Hilda mogła tu być przeniesioną na ogonie komety z jakiegoś innego systemu słonecznego; dostawszy się na tę linię, pochwyconą została przez nadzwyczaj silny obrót Jowisza, czem dałby się wytlomaczyć jej ruch oryginalny, a zresztą mogła tu być odmłodzoną skutkiem jakiego wypadku. Naprzykład spotkanie się z jakąś inną planetą lub głową przebiegającej komety potrafiło pobudzić ją do nowego życia. Zresztą kometa zdołała zepchnąć dwa jakieś drobniejsze ciała z ich linii rotacyjnej tak, że jedno wpadło na drugie. To wydaje mi się teoryą najprawdopodobniejszą.
Sto lat temu astronom angielski Chambers pisał, że spostrzegł ślady atmosfery otaczającej drobne ciała niebieskie; ale przypuszczano powszechnie, że musiał się pomylić. Jedną z przyczyn, dla której mamy tak słabe wiadomości o tych ciałach, jest, że z trudnością dostrzega się je przez teleskop; widzieć można zaledwie światło, jakie wydają, podług którego zaliczono je między planety.
Sto lat temu odkryto ich tylko 350; dzisiejsze mapy fotograficzne gwiazd dają nam wiadomość o istnieniu 1,000.