Podróż więźnia etapami do Syberyi/Cześć czwarta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podróż więźnia etapami do Syberyi |
Wydawca | Księgarnia wysyłkowa Stanisław H. Knaster |
Data wyd. | 1912 |
Druk | F. A. Brockhaus |
Miejsce wyd. | Poznań – Charlottenburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kręcąc się po obszernej płaszczyznie między krzakami łoziny i wierzby, przybyliśmy nad brzeg Sury, wpadającej wązkiem gardłem do Wołgi. Na przeciwnym wysokim jej brzegu wspaniale przedstawia się oku małe miasteczko Bazyli Surski (Wasil), położone na przylądku utworzonym przez Wołgę i Surę, odległe o 3 mile od Czugunów.
Zmącona i biała woda Sury wzdyma się i pieni pod silnym wiatrem i fale jej rozpryskują się o prom, na którym przeprawiamy się do miasta; żołnierze odsuwają i kolbami odtrącają aresztantów od krawędzi promu, kierowani roztropnem przewidywaniem, iż którykolwiek z potępieńców mógłby rzucić się w wodę, szukając spokoju i swobody w jej falach, których na ziemi nie mógł znaleźć. Z brzegu pięliśmy się po wysokiej górze przez liche miasteczko, ozdobione jedną cerkwią, mające do 2000 mieszkańców, do etapowego więzienia stojącego na znacznej pochyłości; w niem zamknięci odbywamy dniówkę.
Z okien etapu rozściela się obszerny i piękny widok szerokiej Wołgi i wązkiej lecz bystrej Sury. Sura jest jedną z piękniejszych i znaczniejszych rzek wpadających z prawego brzegu do Wołgi; źródła jej znajdują się w saratowskiej gubernii — przepływa przez gubernią penzeńską, a stolica tej gubernii nad jej brzegiem się wznosi; dalej płynie przez gubernią symbirską, w niej dwa miasta Korsuń i Ałatyr stoją nad Surą. W kazańskiej gubernii nad Surą położony jest Kurmysz i Jadryń — na małej przestrzeni przerzyna niżegorodzką gubernia i pod Bazylim łączy się z Wołgą.
Bazyli założony został 1523. roku przez wojska wielkiego moskiewskiego kniazia Bazylego Iwanowicza, wysłane pod dowództwem cara tatarskiego Szich Aleja, zdrajcy własnej ojczyzny, i kniazia Borysa Gorbatego na plądrowanie kazańskiego państwa. Wojska moskiewskie spustoszyły Kazańszczyznę ogniem i mieczem i na samej jej granicy przy ujściu Sury na cudzej ziemi założyły miasto i twierdzę, którą od imienia panującego nazwali Wasil Surski. Mając nad Surą punkt oparcia się Moskale coraz śmielej i częściej napadali na sąsiednie państwo; następnego roku 1524 jak szarańcza znowuż splądrowali Kazańszczyznę a car tatarski zmuszonym był zawrzeć z Wielkim księciem moskiewskim rozejm na pięć lat. W XVI. wieku Sura była granicą państwa moskiewskiego a dzisiaj, trzysta lat zaledwo upłynęło, granica ta przeniosła się aż na brzegi oceanu wielkiego, to jest o 1500 mil od Sury.
Dzisiaj u Moskali jest święto Przemienienia Pańskiego (Spasa) i uroczystość święcenia jabłek w cerkwiach. Do Przemienienia (18. września) Moskale jabłek niejedzą, uważając je za szkodliwe dla zdrowia, a dopiero są w powszechnem użyciu po dzisiejszym dniu, gdy je Zbawiciel jak mówią przemieni na zdrowe i posilne. Do ś. Jana Chrzciciela podobnie jak u nas w Polsce, gmin w Moskwie nie używa rzecznej kąpieli i utrzymuje, iż woda napełniona jest rozmaitym gadem i szkodliwem robactwem; dopiero gdy ś. Jan wodę ochrzci, pozbawia się nieczystego robactwa i chrześcianin bez szkody dla zdrowia i duszy kąpać się może.
Mieszczanie Bazylscy niezapomnieli o aresztantach w więzieniu i jako w uroczystość jabłek, naznosili mnóstwo owoców i «szańków» (jest to pszenny placek posypany kaszą, serem lub jagodami). Drzwi prawie nie zamykały się, bo co chwila nowa miłosierna osoba wchodziła z jałmużną — nie przeszkodziło to jednak aresztantom grać w karty pod tapczanami i kłócić się o podział jałmużny.
Po obiedzie poszliśmy do łaźni, za którą z pieniędzy jałmużny, starosta zapłacił oficerowi kilka rubli. Spłukałem z ciała kurz i pozbywszy się robactwa, którego w takim tłumie i w drodze niepodobna uniknąć, z odświeżonem ciałem i umysłem siadłem w oknie i przypatrywałem się przez resztę dnia okolicy, odwracając się z niechęcią od brudów i brzydoty aresztanckiego życia.
Widziałem tutaj pierwszy raz Czeremisów, lud dla mnie nowy i Europie mało znany; śledziłem każde ich poruszenie, każdy rzut głowy, skinienie ręką i z ruchów i mimiki usiłowałem odgadnąć ich charakter. Nie wiele odgadłem: lecz widząc ich wśród Moskali nieśmiałych, z potulną postawą, jakby spłoszonych, wniosłem, iż im niedobrze wśród obcych ludzi i że nie radzi opuszczają swoje chaty w lasach i jarach położone. Przelękli i posmutnieli jakby przeczuwali, że już wybiła ostatnia godzina ich swobodnego obyczaju; lecz na pewno nie wiedząc, co ich czeka, jaka przyszłość przed nimi roztwiera się, drżą i stąpają nieśmiało, tulą się w rodzinnych siołach, trzymając się słabą ręką spruchniałego i bez zielonej korony drzewa ojczystego obyczaju i języka. Tak myślałem, patrząc z za krat brudnego więzienia na Czeremisów. Przeszli, opuścili miasto — i lepiej, że ich niewidzę, bo przykro jest patrzeć na lud, który za życia swego wzbudza już elegijne uczucia. —
Zwróćmy wzrok swój na okolice i przyjrzyjmy się płaskim wzgórzom i ogromnej płaszczyznie nadwołżańskiej. Natura pod jakimkolwiek stopniem jeograficznym, chociażby karmiła narody będące strachem i groźbą ludzkości, zawsze i wszędzie ma dla serca zbolałego i złamanej fantazyi skarby siejące spokój i utulenie. Niebo ołowiane przetkane błękitnem światłem nakrywa ten kątek ziemi, jakby olbrzymią płachtą smutku; słońce nie sieje wesołych promieni, lecz maluje wszystkie kształty i punkta okolicy zimnym, sinym kolorem. Puszczam wzrok w przestrzeń firmamentu i zapominam cierpień moich — puszczam go z tęsknego serca, jak strzałę z napiętego łuku — wznosi się, buja po ciemnej przestrzeni, lecz oto łza błyszczy na nim, wstrzymuje lot jego na wysokości i ściąga do ziemi — pada i widzę rodzinne strony.
Okiem ducha przebiłem ścieśnione kolumny powietrza i przeniosłem się do Polski. Jestem w Polsce i ze szczytu kopca Kościuszki przyglądam się krainie, która wolność niegdyś pielęgnowała, oddycham wonią rodzinnych kwiatów i wszystkiemi organami mojej duszy wciągam w siebie żywotność ojczyzny.
Wtem jakiś ciekawy, chcąc spojrzeć na miasto, oparł się o moje plecy i pozbawił mnie cudownej i czystej rozkoszy; czuję już i widzę, że jestem w więzieniu i słyszę kłótnie o karty, rozmowy o kochankach i tyranach.
«Służyłem w gwardyi w Petersburgu «mówił jeden» i znałem dobrze owego kapitana Szlegla, o którym mówisz. Żył on szumnie i wspaniale, trzymał przy sobie do posług kilku poddanych, którym nic prócz jadła i odzienia niedawał a męczył ich codziennie swojemi kaprysami. Za byle co łajał, bił ich i w rozmaity sposób tyranizował. Postępowanie takie przyprowadziło sługi jego do ostateczności i pewnego razu gdy jak zapamiętały i wściekły człowiek krzyczał na nich w kuchni, policzkował i bił, jednemu wybił zęby, drugiemu stłukł nos i rzucił się na trzeciego, ten uprzedził pana, porwał go w pas i jak piłkę rzucił na podłogę, inni mu pomogli, zwlekli z pana suknie i wymierzyli mu 400 łóz, które zawsze były na podorędziu dla często wymierzanej sługom chłosty.
«Słudzy obawiając się zemsty oćwiczonego pana, wymogli na nim przysięgę, przez którą obiecał cały ten wypadek pokryć milczeniem, nie mścić się i nie skarżyć za figla, który mu spłatali. Ale cóż to jest pańska przysięga i obietnica? głupstwo, kłamstwo i nigdy jej wierzyć nie trzeba.
Miesiąc nie upłynął — a kapitan wszystkich oddał do sądu i biedacy okrutnie zostali ukarani za swój figiel: po tysiąc i po dwatysiące pałek otrzymali. Lecz podobno jako obity otrzymał dymisyę.»
Wysłuchałem całego opowiadania i znowuż zwróciłem wzrok za kraty. Wołga jak potężna pani, toczy się nadęta w szerokiem łożysku; na jej falach unosi się kilka statków pod żaglem, suwają się łodzie i parowiec wyrzuca kłęby dymu z czarnego komina. Płaszczyzna lewego brzegu, okryta jest smutnym borem i piaszczystemi wydmami — im bliżej brzegu, tem spłazy piasku są szersze i bielsze, a drobne krzaki i łozy czernią się jak plamy na zszarzałej sukni. Prawy brzeg jest wyższy, pagórki ciągną się nad nim w długiej linii, ściany ich załamują się, fałdują i zsypują czerwoną glinę i żółte piaski w nurt rzeki. Fizyonomia widoku jest w ogóle ponura, lecz wielkość rzeki i borów nadaje mu wyraz poważnej potęgi.
Inny jest widok Sury; kręcąc się pod piaszczystemi urwiskami i po zielonem a szerokiem błoniu, pędzi jak młodzieniec ze zmięszanem uczuciem w objęcia wszechwładnej pani. Wyraz nadsurzańskich widoków weselszy jest od widoków Wołgi.
Słońce zniża się i spuszcza coraz bardziej ku horyzontowi, tarcza jego jak jasne oblicze puszcza na ziemię promienie życia. Obłoki ubarwiły się, a rąbki chmur niby lamą złocistą obszyte gromadzą się, rozchodzą, płyną jak widma noc zwiastujące. Słońce znikło — dekoracya nieba przemieniła się, obłoki sczerwieniały jakby zebrały w siebie wszystką krew za wolność przelaną i groźnie zawisły nad tą ziemią, która wolność narodu zadławiła i pożarła, okalają cały horyzont, a zmrok zakrywa łagodne kontury okolicy. Barwa obłoków blednieje, brudzi się i przeszedłszy kilka jeszcze odmian, żółknie jak fałsz, czerni się jak śmierć i nic więcej niewidać; jedna gwiazdeczka, co miga wśród chmur, za słabe ma światło, ażeby mogła rozproszyć ciemność ziemi.
Aresztanci legli już na swoich posłaniach, ja zasnąć nie mogę, bo fantazja moja rozhulała się i odpędza Morfeusza. Siedźmy więc i przypatrujmy się nocy, wszak i ona ma swoje piękności, a ciemność jest symbolem nicestwa i śmierci; gdy firmament zaiskrzy się i sen sprowadzi zupełną ciszę, to może duch mój pogrąży się w kontemplacyą i sprowadzi nowe rozkosze dla niewolnika. Ale — czyż mogę myśleć o rozkoszach, wszakże nadewszystko rozkosz ducha jest niewolnikowi zabronioną, krzyczą już na mnie i rozkazują, ażebym okno zamykał; a nauczony w kajdanach posłuszeństwa, okno natychmiast zamknąłem, wiedząc, że mogę być pięścią przekonany o tej zasadzie despotów, «że posłuszeństwo i niewola jest normalnym stanem człowieka i szczęściem spółeczeństwa.»
Nad Surą kończy się właściwa Moskwa, a zaczynają się ziemie przez nią zabrane. Fizyonomia kraju za Surą także się zmienia, mniej tam płaszczyzn i borów sosnowych, a za to pagórki bałwanią się i okrywają liściastemi lasami. Szliśmy drogą ciągnącą się przez prawe zabrzeże Wołgi osadzone drzewami wyrosłej brzeziny; z drogi mieliśmy widok na dolinę Wołgi — ranne mgły unoszą się nad nią zbite w gęstą oponę, przez którą kształty okolicy niewyraźnie przezierają. Weszliśmy na ziemię Czeremisów w strojne liściaste lasy; tu i owdzie na małych polankach kołyszą się zboża, ocienione wachlarzami z gałęzi i krzywą linią przeciąga się mokra łączka, nasadzona stogami siana, z po za których kryjąc się spoziera na nas Czeremiska. Bydło Czeremisów bez dzwonków i bez pastucha błądzi po lesie.
Popasaliśmy przy studni kamieniami wyłożonej pod cieniem dębów i osiny. Ledwo siedliśmy na murawie, zaraz z po za drzew i z głębi lasu wystąpiło ku nam kilkunastu Czeremisów i Czeremisek, niosąc na sprzedaż w długich brzozowych krobeczkach jabłka i orzechy. Widać, że nauczone doświadczeniem bez pieniędzy nawet obejrzeć owoców niedozwoliły — na grube żarty aresztantów wcale nie odpowiadały.
Spotkanie z Czeremisami pod zielonym stropem lasu, którego liście pękami złotemi puszczają promienie słoneczne na ziemię, przy studni, podobnej do owej, z której Jakób poił owce Labana, miało w sobie rzeczywiście coś patryarchalnego.
Oryginalny ubiór, rysy twarzy, prostota i nowy obyczaj Czeremisów z jednej strony, a z drugiej tłum kajdaniarzy z wytartem czołem, z wygolonemi głowami, z piętnami na twarzach, w szarych płaszczach z czerwonemi znaczkami, złożyły się w pełen kontrastu i ciekawego wyrazu obrazek.
Ubiór czeremiski ma w sobie pstrociznę azyatycką i prostotę europejską. Kobiety noszą białe lub też kolorowe spódnice; nogi od stóp aż do kolan owijają sukiennemi, czarnemi onuczkami i przewiązują je na krzyż paseczkami rzemiennemi przytrzymującemi łapcie na nogach. Na spodnie niżej kolan spuszczają długą koszulę w formie worka, uszytą z białego płótna; w pasie przepasują się kolorowym wełnianym paskiem, mającym na tyle różne brzękadła, wydające dźwięk w czasie chodu. Moda noszenia brzękadeł nie jest powszechną; są okolice, w których wcale brzękadeł nie noszą. Ramiona koszuli a raczej sukni wyszyte są w różne wzory wełnianą tasiemką, podobnie i na rękach wyszywają gwiazdy, kwiaty, szczególniej zaś na łokciach i mankietach; mankiety prócz tego obrąbiają czerwoną włóczką. Na szyi zamiast korali noszą maleńkie, białe muszelki, podobne do muszli, któremi tatrzańscy górale stroją kapelusze; bogatsze zamiast muszli zawieszają srebrne pieniążki, chrześcianki przyczepiają do nich krzyżyk na krótkim sznurku. W niektórych miejscowościach Czeremiski noszą szerokie napierśniki; jest to rodzaj tarczy ze skóry, długi na ćwierć łokcia, nabity gęsto różną monetą — napierśnik błyszczy się zdala i buja na długim sznurku. Włosy rozbierają na środku głowy i zaczesują za uszy; wyżej czoła od ucha do ucha ujmuje je przepaska kolorowa zwana naszmak, z przepaską łączy się welon z płótna, zakrywający tył głowy i spadający na plecy. Gruby ten welon zowie się szarpan, wyhaftowany w różne wzory, brzegi ma włóczką obrąbione. Dziewczyny nie noszą ani welonu, ani przepaski na włosach.
U uszów wiszą druciane obrączki, do których przyczepiają srebrne pieniążki, nawiązane na sznurku w różne figury; inni zamiast pieniędzy do drutu przyczepiają puch ptasi.
Czeremiski nie są piękne; oczy mają pospolicie czarne, wykrojone w podłużny owal jak u ludów mongolskich, cera śniada. Kształt rysów znacznie różni się od konturów mongolskiej twarzy, nie mają bowiem szczęk wystających i nosa spłaszczonego — twarze ich pociągłe są przejściem od kształtów europejskich do mongolskich. Kobiety w ogóle są skromne i pracowite, i mniej zdemoralizowane i rozpuszczone niż kobiety moskiewskie.
Czeremisi nogi tak samo ubierają jak ich żony; na spodnie wykładają wyszytą i ubarwioną koszulę, na nią wdziewają białą siermięgę, w tyle sfałdowaną, długą po kolana, oszytą i obrąbioną czarną tasiemką. Siermięgi robią z materyi wełnianej, lub też z płótna; kobiety noszą podobne siermięgi. Mężczyzni włosy noszą długie i po moskiewsku je zaczesują, noszą także brody, których czarny kolor dobrze odbija przy pociągłej, bladej twarzy. Na głowę wkładają wysokie, stożkowate, w połowie wcięte i zwężone kapelusze, zimą zaś futrzane czapki — i kobiety głowy okrywają czapkami.
Fizyonomie Czeremisów są prostoduszne i poczciwe; oczy ciekawie im błyszczą, lecz mało z nich myśli wyziera; są skrzętni, gospodarni, oszczędni. W ich ziemi nie ma panów i większych właścicieli, nie są poddanymi, są więc ogólnie dosyć zamożni. Trudnią się polowaniem i rolnictwem; pszczoły w pięknych lasach obficie hodują. Czeremis jest przywiązany do swojej miejscowości i dla zarobku i fortuny nie przenosi się w dalekie strony jak Moskal. W stósunkach z ludźmi innej narodowości są podejrzliwi i nieufni, jak wszystkie ludy podbite lub zostające jeszcze przy naturze i nisko stojące w cywilizacyi. Z cichej, spokojnej postawy Czeremisa, odgadniesz zaraz, iż nie jest zdatny do przemysłu ani do oszustwa; zbrodniarzy, złodziei i w ogóle ludzi występnych, rzadko się między niemi napotyka, chociaż jak mi mówili, w ostatnich czasach, szczególniej między tymi, którzy ocierają się o Moskali, liczba ludzi występnych znacznie się pomnaża.
Obok ciekawości dziecinnej są bardzo tchórzliwi, kontenci z swojej doli, chociaż spokój fizyonomii i wyraz ich oblicza zdaje się mieć przyczynę w ucisku, niedoli i nieukontentowaniu. Dusza ich nie przeczuwa jeszcze potrzeb swojej narodowości, a iskra złożona w nich jako w jednostkę narodową niezapłonęła dotąd samoistnem światłem; ogień historyczny nie rozgorzał im w sercu i nie pchnął na drogę zapasów i walk, — szczęścia i nieszczęścia. Drzemią zasklepieni w chatach, zbierając w lasach roje pszczół, robiąc czasami wyprawy na cudze konie, warząc piwo z żyta (sra) i czcząc Keremetia; drzemią i co chwila tracą jeden z rysów wyróżniających ich w osobny lud. Można im przepowiedzieć przyszłość, nie będąc prorokiem: narodowość ich dotąd nie rozbudzona i nie wyrobiona zaginie i zasili narodowość moskiewską.
Przy zupełnym braku politycznych instynktów jedyna ich skarga jest na pobór rekrutów, jedyne życzenie uwolnienie się od rekructwa. Ci, którzy mieszkają przy większych drogach i traktach, nie źle mówią po moskiewsku. Język ich narodowy jest spokrewniony z czuwaskim, różnice między obydwoma są przecież znaczne i stanowcze.
Mieszkają w chatach kurnych, małych, zbudowanych w kwadrat. Wsie są obszerne, ale bez planu i porządku zabudowane.
Ochrzczeni przed kilkudziesięciu laty, słabo trzymają się chrześciaństwa i w tajemnicy czczą narodowe bóstwo Keremetia. Jałmużny rzadko udzielają, a jeżeli ją udzielają to w imię Chrystusa. Msza, liturgia, nauki w cerkwiach czeremiskich odbywają się w języku słowiańskim.
Czeremisi należą do fińskiego plemienia; mieszkają wzdłuż Wołgi, w guberniach: niżegorodzkiej, kazańskiej, symbirskiej, a nawet w wiackiej i w orenburskiej; lecz w żadnej z tych gubernij Czeremisi nie stanowią przeważającej liczby w ogólnej masie ludności. Narodowość ich rzucona między Tatarów, Czuwaszów, Mordwinów i Moskali, nie zajmuje jednej nieprzerwanej przestrzeni ziemi, lecz kilka oddzielnych od siebie miejscowości zamieszkuje — i ta to okoliczność przyczynia się do osłabienia jej żywotności i do tego, iż nigdy z pieluch podźwignąć się nie może.
Największa liczba Czeremisów znajduje się w kazańskiej gubernii, wynosi bowiem 76,670; w tej liczbie podobno 66,650 chrześcian, a 10,020 poganów (A. Połujański) i rozmieściła się w powiatach: koźmodemiańskim, carewokokszajskim, czeboksarskim i kazańskim.
Czeremisów dzielą na górnych i łąkowych: pierwsi mieszkają na prawym brzegu Wołgi, drudzy na lewym. Wyraz Czeremis ma oznaczać człowieka, ztąd Czeremisi znaczyłoby to samo co ludzie.
Czeremisi nie mają historyi, nie mają też i przyszłości przed sobą. Od najdawniejszych wieków zależnymi byli od obcych rządów i rządzeni przez inne narody; nigdy nie mieli własnego rządu i własnych instytucyi. W czasie, kiedy dzisiejsza Moskwa była jeszcze nie osiedloną ziemią, w której wielka mnogość różnoplemiennych ludów koczowała lub przechodziła do Europy, Czeremisi mieli zapewne własny rząd patryarchalny, na podobieństwo rządów jakie dzisiaj widzimy u dzikich ludów Syberyi; gdy zajęli stałe siedliska nad Wołgą, zapanowali nad nimi Tatarzy i jako poddani hanów pomagali im w najazdach na Moskwę i na Europę.
W ostatnich latach samobytności carstwa kazańskiego, Czeremisi po prawej stronie Wołgi mieszkający, wysłali Posłów do Moskwy (1545. roku) z oświadczeniem pomocy w razie wtargnięcia wojsk moskiewskich w Kazańszczyznę.
Jakoż Iwan Groźny wysłał następnego roku wojska pod dowództwem księcia Aleksandra Gorbatego, który, stanąwszy w tutejszej okolicy, zbuntował Czeremisów przeciwko prawnym ich władzcom i posunął się na ich czele do rzeki Świagi. Gorbaty z bogatą zdobyczą wrócił do Moskwy i przywiózł z sobą stu Czeremisów, jako zakładników wierności całego ludu. Iwan 1549. roku uderzył na Kazań, 1552. roku zdobył go i zniszczył byt kazańskiego carstwa, które wraz z Czeremisyą przyłączył do Moskwy. Czeremisi pomagali mu w tych kampaniach.
Czeremisi z lewego brzegu Wołgi, zwani łęgowymi, okazywali bardziej niepodległego i wolnego ducha niż górni, bo w 1582, 1583, 1584. roku rozgorzał w ich ziemi potężny bunt i ruchawka. Roku 1582 pobili wojska moskiewskie pod dowództwem Iwana kniazia Jeleckiego; następcy jego w dowództwie kniaź Iwan Worotyński i Chworostin nie zdołali przytłumić buntu. Szczęśliwszym od nich był Dymitr kniaź Jelecki, bo 1584. roku pobił Czeremisów, a zwyciężywszy mścił się okropnie, wieszając i w rozmaity sposób mordując buntowników.
We wsi Tutajewie, będącej ogniskiem i głównem siedliskiem powstania, wystawił forteczkę, której załoga utrzymywała Czeremisów w spokojnej niewoli.
Odtąd niewidzimy już Czeremisów z orężem w ręku, okrytych blaskiem płonącego ducha swej narodowości, spoczęli aby nie powstać i zginąć.
Kilka faktów historycznych, któreśmy przytoczyli o tym ludzie, mogłyby się powiększyć i uzupełnić przy studyach wyłącznie Czeremisom poświęconych. My w podróży naszej, pozbawieni książek, któreby nas objaśnić mogły, pozbawieni możności ich sprowadzenia i pozbawieni wreszcie wolności, nie możemy głębiej studyować tego ludu i musimy ograniczyć się podaniem kilku faktów, któreśmy w notatkach swoich znaleźli.
Dla uzupełnienia wiadomości, jakie zebraliśmy o tym mało znanym u nas narodzie, przytoczymy kilka szczegółów o religii Czeremisów. Czeremisi lud blizko natury zostający, w religijnych pojęciach swoich uczcił tę naturę; widzi w niej tajemnice Boże, święte siły, i kłania się drzewu jako Bogu. Las jest świątynią jego bóstwa, zowie go też czedraj jumnota to jest lasem Bożym. Piorun, który go przestrasza i błyskawicą oświeca niby świętym ogniem Boże lasy, a przytem gruchocze święte drzewa, podniesiony został w wyobraźni Czeremisa do godności bóstwa, Bóg piorunów zowie się Juma Kydyrcza, a Bóg błyskawic Juma bołgancza.
Gwiazdy migające łagodnem i chłodnem światłem na granatowym stropie nieba mają swego Boga Tiuma Juma. Woda, w której się warzy pokarm, która dostarcza ryb w obfitości, niesie na swoich falach prace ludzi w dalekie strony, rzeźwi ciało, skrapia pola jest siedliskiem Boga Wiud Juma. Pszczoły, które zapachem wosku napełniają czeremiskie lasy, są pod opieką Boga Miuksz Juma. Ziemia, która jest grobem i kołyską człowieka, roślin, zwierząt, jest pod opieką bogini Mołanda Aba, to jest matka ziemi; Bóg — opiekun i dobrodziej wszystkiego i wszystkich jest Juma. Lecz nad wszystkich Bogów, pierwszy i największy jest Bóg — Bogów: Juman — juma.
Dnia 9. lipca Czeremisi obchodzą uroczystość wypędzania złego ducha ze wsi, z pól i z lasów. Mężczyzni już wcześnie zbierają się w świątyni, gdzie każde bóstwo ma sobie poświęcone drzewo, wysokie, konarzyste, obrzucone zielonym liściem, szumiące z wiatrami i pnące się ku jasnemu firmamentowi; na gałęziach jego jak na ołtarzu, goreją świece wśród liści.
Każdy z obecnych w świętym gaju zwraca się naprzód w stronę południa i wznosi dziękczynne modły do dobrych Bogów, — potem zabijają na ofiarę kilka owiec lub baranów, które zaraz w kotłach zawieszonych nad ogniskiem warzą — po ugotowaniu mięsa Tiulegard (kapłan) odmawia modlitwę, a pobożni zjadają ofiarne mięso. Po uczcie następują wyścigi konne, do których i kobiety należą — muzykanci na dudkach wygrywają dzikie melodye, a przy ich odgłosie młodzież konno puszcza się w zawody, nie tylko przed ludźmi, lecz i przed bogami, starając się pokazać swą dzielność. W nocy już po odbytych turniejach, każdy gospodarz w swojej chacie biczem trzaska i uderza po ścianach, podłodze, sprzętach domu, toż samo robi w oborze i w innych budynkach gospodarskich, w ogrodzie gdzie po grzędach i drzewach uderza i wychodzi wreszcie na ulicę, gdzie zbiera się gromada gospodarzy także w bicze uzbrojonych i wypędzają czarta ze wsi; czart ze wsi ucieka na pole, ale i tutaj dosięgają go bicze i wpędzają do lasu — tutaj ażeby skłonić go do zupełnego opuszczenia ich dziedziny rzucają mu jaja w ofierze i gomułki sera, czem djabeł udobruchany wychodzi w swoje strony. Gospodarze zanieczyszczone bicze rzucają w lesie lub na wodę, wracają do domów i hulają całą noc, popijając piwo. Uroczystość i obrząd wypędzania czarta zowie się Suram.
Inne uroczystości religijne Czeremisów mają w sobie albo charakter dziękczynienia, radości i prośby bogów, lub też oddawania czci pamięci umarłych. W kwietniu jest święto Kon kecza, w czasie którego proszą Bogów o opiekę nad bydłem — w wielki czwartek jest święto pierwsze Dziadów zwane Sorta kecza. Podobnie jak Litwini ofiarują zmarłym duszom jadła i pokarmy; oglądając przy świecach odzienia, zostałe po nieboszczykach, przypominają ich życie, i z zapalonemi świeczkami w ręku skaczą i tańcują w izbie; poczem tiulegardzi w orszaku obecnych wynoszą potrawy przeznaczone dla nieboszczyków na dziedziniec i oddają je psom na pożarcie — trzęsąc nad ich grzbietami ubiorem zmarłych, — reszta Dziadów przechodzi na krzykach i śpiewach bez wyrazów, na tańcach i uczcie.
Na wiosnę uroczyście obchodzą święto Aga pariam, to jest wiosenne święto roli. W czwartek przed zielonemi świątkami obchodzą drugie Dziady. W jesieni bywa uroczystość dziękczynienia za plony rolne i zabawy, pijatyki zwane Parausz, które przeciągają się aż do Bożego Narodzenia.
Na Boże Narodzenie zaś jest święto Szoronjeł, to jest noga owcy, w celu uproszenia o szczęśliwe przyszłe zbiory. Zapusty uroczyście i wesoło odprawiają.
Zły duch, niby Ariman perski, zowie się Keremet, modlą się do niego o odwrócenie klęsk i niedoli. W razie choroby któregokolwiek z rodziny, proszą i błagają Keremetia o zdrowie kochanej osoby i oddają mu na ofiarę źrebię, które przywiązują do gałęzi drzewa i zabijają, uderzając kolejno nożem, rozpędziwszy się poprzednio; każdy członek rodziny musi źrebięciu zadać ranę, — mięso zabitej ofiary pieką i jedzą, a część choremu oddają. —
Czeremisi podobnie jak i chłopi moskiewscy, boją się bardzo śledztw urzędowych i wszelkich stósunków z urzędnikami. Jeżeli przypadkiem znajdą u nich kradzione konie albo trupa na ich polu, zabijają na ofiarę Keremetiowi konia lub krowę błagając, aby ich od śledztwa i czynowników ochronił. W czasie bydlęcej zarazy rozkładają kilka blizko siebie ognisk i pędzają bydlę z ognia na ogień z wielkim hałasem i krzykiem haj, haj, haj; te gonitwy i skakanie bydlęcia przez ogień dopóty się powtarzają, dopóki zmęczone bydlę nie padnie, wówczas go dobijają, serce i wątrobę palą i popiołem z nich posypują zarażone bydlęta, a mięso z ofiary zjadają. Nowonarodzone dziecię tiulegard bierze na ręce i wstrząsając nim wymienia różne imiona; dziecię płacze a tiulegard koi je i tuli powtarzając ciągle jedno po drugim imię; przy wymienianiu którego dziecię przestało płakać, to imię mu nadają. Dla zadosyć uczynienia literze prawa i woli, która ich wiary nie toleruje, chrzczą dziecię w cerkwi; w domu nazywają go imieniem danem przez tiulegarda, a w obec rządu wymieniają imiona dane mu przez popa.
Wesela odprawiają szumnie i wesoło; pogrzeby zaś bez żadnego przepychu; zmarłych grzebią w ziemi.
Uzupełniwszy nasze wiadomości o Czeremisach, powracamy do dalszego ciągu naszej podróży.
Czeremiski wyprzedawszy na popasie jabłka i gruszki, znikły tak nagle w głębi lasu jak nagle zjawiły się, partya też zaraz po ich odejściu ruszyła w drogę. —
Za lasem rozszerza się obszerna równina, pokarbowana dolinami, spokojna i miła. Wstęga lasu okala ją zupełnie a na jej tle rysują się liczne czeremiskie wioski i kopuła cerkwi niedawno zbudowanej. Czeremisi na polach płotami ogrodzonych, krzątają się koło żniw; padają pod sierpem łany bujnie wyrosłego zboża i prędko wznoszą się okrągłe małe stogi.
Na nocleg już wieczorem przybyliśmy do czeremiskiej wsi Jengowasza, uszedłszy od Bazylego przeszło trzy mile. Z Jengowaszu wyszliśmy przed świtem (20. sierpnia). Przed samem wyjściem miałem nieprzyjemną scenę z powodu łańcuchów, któremi ręce chcieli mi skrępować. Kilka dni z powodu słabości podróżowałem bez nich, chciałem więc i nadal wyrobić sobie takież sfolgowanie i niepoddałem się rozkazowi. Żołnierze wołali na mnie, krzyczeli, wyzywali, klęli i grozili wreszcie, lecz nic to nie pomogło, nie dałem się okuć. Zniecierpliwiony podoficer moim oporem, porwał mnie za rękę i pociągnął do łańcucha, do którego już jedynastu aresztantów przyczepił; wyrwałem się a stanąwszy w obronnej pozycyi, rzekłem, «iż będę się raczej bronił, a zakuć się nie dozwolę.» Długo się ciągnął spór i umawianie z podoficerem, lżył mnie w najrozmaitszy sposób, lecz w końcu ustąpił i dozwolił mi pójść z wolnemi rękami.
Przykra ta scena usposobiła mnie jak najgorzej; bo chociaż przywykłem, a raczej powinienem przywyknąć do wyzwisk, lżenia i brutalskiego obejścia, przecież ile razy mnie coś podobnego spotka, wre we mnie krew, kołuje myśl i gotów jestem rzucić się ze ściśniętym kułakiem na brutala. Szczęściem, że dotąd w największem rozjątrzeniu, potrafiłem zahamować zapał wrzącej krwi i spokojny zewnątrz zniosłem nie jedną obelgę.
Narażony jestem na grube obejście, ponieważ nie jestem zabezpieczony prawami szlachectwa i w razie gdybym któremu po rycersku dał naukę policzkową, mają prawo wychłostać i sponiewierać mnie w najokrutniejszy sposób — tego przedewszystkiem lękam się i to mnie wstrzymuje od słusznej zapłaty za obelgi; a powtóre wstrzymuje mnie także i to przeświadczenie, że człowieka uczciwego i czystego nikt skrzywdzić nie może.
Gniew i boleść szarpały moje serce; szedłem z zamglonem okiem i nic niewidziałem, nawet tej mgły porannej, która jak całun zawisła nad ziemią. Słońce już wyszło nad horyzont; promienie jego przetkały jak złote nici białą tkaninę; powoli farbuje mgłę, rozrzedza, aż wreszcie zupełnie ję rozpędza i odchyliło okolicę zabudowaną czeremiskiemi wsiami, wychylającemi się z łanów pszennych i gęstych sadów. Ziemia jest tu nierówna, kręte dolinki i wąwozy przerzynają ją w różnych kierunkach. Na polu obok wierzby stoi zeschła, samotna sosna i wyniosły dąb potrząsający zielonym wieńcem wystrzępionych, twardych liści. Na widnokręgu ciemnieją lasy, a nad nimi unosi się znowu inna, letnia, przezroczysta mgła, lekka jak błękitna gaza, którą piękna kobieta zakrywa swe lica. Na polu widać kilka grup robotą zajętych Czeremisów, a na ścierniskach stąpające bydło i konie. Pieśń żniwiarska nie rozlega się jak u nas po polu i echem w zbożu nie odbija; czucie, co ją wysyła głosem w przestrzenie, stęgło w piersiach Czeremisów jak u człowieka złożonego chorobą i śmierci oczekującego.
Te garstki niknącego ludu zajmują całkiem uwagę podróżnego, w wyższym zaś umyśle i gorętszem sercu wzbudzają żałośne myśli. Oto lud, którego Bóg od innych ludów wyróżnił charakterem, językiem i obyczajem i tą odrębnością naznaczył na naród, zaciera odrębność daną mu przez Boga i ślepy i niewiadomy ginie jak strumyk w morzu. Smutny, powtórzmy, jest widok ludu, co nie żył a umiera; co schodzi z widowni, niezostawiając po sobie żadnego śladu swego ducha i życia; lud taki podobny jest do dziecięcia, które ma postawę opuszczoną i z nędzy niby starą, a umiera bez zbielenia włosów.
Domy każe im rząd stawiać na sposób moskiewski. Wozy i uprząż na koniach mają już moskiewskie, koszule moskiewskie, w mowie dużo wyrazów a w pieśni wiele moskiewskich tonów słyszeć się daje. Wszystko to jest wskazówką blizkiego niebezpieczeństwa i prędkiej śmierci. Tylko narody mające przez byt niepodległy zabezpieczone skarby swej narodowości, mogą bez niebezpieczeństwa przejmować od innych narodów ubiory, zwyczaje i słowa; narody zaś bez niepodległego bytu, ujarzmione, a których narodowość jest zagrożoną, nie powinny nic zgoła, co się tyczy wiary, obyczaju, języka i zwyczajów przejmować od panujących nad nimi cudzoziemców. Nawet rzecz tak mała jak uprząż, tak nic nie znacząca jak pokarm, nie powinna być używaną w takim sposobie, w jakim jej używają wrogowie panujący. Przepaść i różnica między podbitym a zwycięzkim narodem, powinna być stanowczą i głęboką, a przez nią nie powinna prowadzić żadna deseczka, most, kij, po którym na drugą stronę, dla pojednania i złączenia możnaby przejść lub przeczołgać się. Podbite narody muszą mieć różną, sobie właściwą, wynikającą z ich położenia filozofię życia i politykę.
Niedaleko od Jengowaszu stoi słup graniczny kazańskiej gubernii, z herbem malowanym, wyobrażającym smoka, z czerwonemi skrzydłami, pod złotą koroną kazańskiego carstwa.
Kazańska gubernia ma przestrzeni 1,128 mil ☐ a ludności, złożonej z Tatarów, Czeremisów, Czuwaszów, Mordwinów, Wotjaków i Moskalów liczy 1,342,900 osób; na milę ☐ wypada 1,190 ludzi. Pod względem etnograficznym jest to jedna z najciekawszych gubernij w Moskwie. Grunta ma w ogóle dobre; często trafiają się piaski, lecz częściej czarnoziem; nad Wołgą znajdują się obszerne łąki, lasy liściaste, sady obfite. Klimat w północnej części gubernii jest ostry i zimny; w południowej części cokolwiek miarkuje się i łagodzi. Dwie wielkie rzeki Kama i Wołga ułatwiają handel i komunikacye.
Gubernia kazańska dzieli się na 12 powiatów, których stolice znajdują się w następnych miastach: w Kazaniu; w Swiażsku (nad Swiagą); Czeboksarach (nad Wołgą); Koźmodemiańsku (nad Wołgą); Jadrynie (nad Surą); w Kurmyszu (nad Surą); w Cywilsku; Tetiuszach (nad Wołgą); Spasku (nad Wołgą); w Łaiszewie (nad Kamą); Czystopolu (nad Kamą); Carewokokszajsku (w południowej stronie gubernii).
Przeszedłszy dwadzieścia trzy wiorst, stanęliśmy w osadzie zwanej Biełowaty wąwóz (owrag). Blizko żółtego, etapowego więzienia, na obszernej płaszczyznie kupi się kilka chat z drzewa i z gliny ulepionych, w których mieszkają żonaci żołnierze i trzy rodziny czeremiskie. Tuż przy więzieniu stoi dom oficera i stajnie, innych budynków niema w Biełowatym.
Mamy dniówkę w tutejszym etapie. Od pewnego czasu miewam lepsze i wygodniejsze miejsca do noclegów i odpoczynków. Aresztanci zwykle gromadnie cisną się we drzwi każdego etapu, biją się, szturchają i hurmem wpadają do numerów, a to wszystko dla tego, żeby zająć lepsze miejsce na tapczanach. Ja niecisnąłem się z innymi i czekałem, dopóki wszyscy nie wejdą do więzienia, i z tej przyczyny, zastawszy wszystkie miejsca zajęte, musiałem mieścić się pod tapczanem lub na podłodze w środku izby; teraz zaś Jasiński, który ma niepospolitą siłę w pięści i umie nią ciosy zadawać, zawsze jeden z pierwszych zajmuje stanowisko u drzwi, pierwszy wpada do więzienia i na dwa najlepsze miejsca rzuca swój płaszcz aresztancki, co jest znakiem i dowodem, że miejsce wzięte jest w posiadanie; a sam, rozłożywszy ręce i nogi, leży na obu miejscach, broniąc go od napastników, dopóki ja nie przybędę i nie roztasuję się i w stałe posiadanie go nie zajmę.
Paweł Jasiński wie, że nie lubię moskiewskich sąsiadów, wybiera więc zwykle miejsce przy ścianie, sam obok mnie kładzie się i oddziela swoją osobą od reszty aresztantów. I tutaj takież samo miejsce wybrał, sądziłem więc, że będę tutaj spokojny, lecz inaczej się stało. W ścianie, właśnie nad mojem posłaniem, była obszerna dziura do tego numeru wychodząca, w którym kobiety były zamknięte; cały też dzień rozamorowani aresztanci wzdychali pod dziurą, całowali się przez nią, kłócili i romansowali.
Ledwo siadłem, podchodzi do mnie człowiek w średnim wieku z oczami przymrużonemi i z izraelskiemi rysami i prosi mnie, ażebym go puścił na kilka minut do otworu. Niechciałem tego zrobić, tłumacząc się, że jestem sennym i potrzebuję spoczynku, ale zakochany prosił mnie tak czule i pięknie, i do tego jeszcze po polsku, że ustąpiłem nareszcie z posłania i dozwoliłem mu romansować przez ścianę.
Człowiek ten nie źle mówił po polsku i utrzymywał, że jest Polakiem, rodem z miasta Brodów, i nazywa się Wiśniewski. Prowadził on kontrabandę; Moskale pewnego razu schwycili go, a chociaż był poddanym Austryi, posłali go na osiedlenie do Syberyi.
Kochanka jego, z którą właśnie rozmawia, jest piękna, młoda Finlandka; włosy ma ciemne, cerę białą, oczy błękitne, filuterne i miłe, uśmiech rozkoszny. Piękna ta kobieta otrzymała na szafocie 35 knutów za podpalenie domu, a teraz posyłają ją do robót katorżnych. Wyraz twarzy tej kobiety jest tak niewinny, a spojrzenie tak słodkie i powlokłe, że niktby ją nie posądził o zbrodnię.
Nagadali się, nawzdychali przez ścianę, a ledwo rozeszli się, zaraz druga para rozkochanych, zbliżyła się do nieszczęśliwego dla mnie otworu: lecz nie wzdychała, ani rozczulała się jak pierwsza, ale oboje głośno śmiali się, drwili i dowcipkowali, widać o wesołych rzeczach mówili.
Kochanek był młody, dwudziestopięcioletni mężczyzna, Polak, rodem z Wilna; wzięty do wojska, prędko uciekł, — następnie schwytali go, obili kijami i posłali do rot aresztanckich w Sweaborgu, zkąd obecnie wysłali do kopalni w Syberyi. Jest to człowiek cokolwiek lepszego wychowania, mówi powoli przeciągłym głosem, przystojny i jeden z najśmielszych w partyi.
Kochanka jego jest kobietą lat czterdziestu, otyła, ciemnej cery z czarnemi, strzelającemi oczami; wygadana, śmiała, przebiegła i zawsze z siebie zadowolona. Rodem jest z Wilna, lecz całe życie włóczyła się i wszędzie była, wszystko widziała i o wszystkiem umie coś powiedzieć i skłamać; za włóczęgostwo posyłają ją na osiedlenie do Syberyi.
Trudno byłoby mi opisać wszystkich kochanków, którzy cały dzień niedawali mi pokoju. Każda para, a było ich dziewiętnaście, kilka razy powracała do ściany, zawsze mając, sobie coś do powiedzenia.
Ze wszystkich tych par, najsentymentalniejszy romans prowadził czarnej cery Moskal, o którym już wspominałem, z Maszą Czuchonką, bladą, znękaną i zniszczoną kobietą, którą za nieporządne życie posyłają do Syberyi. Gdyby mi nikt historyi jej nie powiedział, byłbym ją sam wyczytał z tych oczów zapadłych, z tych fałdów i nabrzękłości twarzy.
Kochanek ma zbrodniczy wyraz w twarzy; jest w niej coś odstręczającego i strasznego; z oczów, z uśmiechu wyziera zbrodnia i za zbrodnią też skazany jest do kopalni. Wzdycha, płacze, całuje, pieści a Czuchonka śmieje się; zapewnienia miłości czułemu kochankowi wypowiada w języku moskiewskim, ale mową tak poplątaną i dziwną, że jeden tylko kochanek zrozumieć ją może. Ciągle karmią się słodyczami. Widząc te romanse aresztanckie, możnaby pomyśleć, iż oni rzeczywiście kochają się; że w ich sercach skalanych zbrodnią, zabłysła prawdziwa miłość; tak nie jest: miłość ich, jest grubą, zwykłą namiętnością, dla tego też jest nie trwałą. Taż sama Masza, która dzisiaj tak całuje i pieści czarnego Moskala, i ten Moskal, który tak wzdycha i szaleje, za kilka dni przeniewierzą się sobie, — ona innego, a on, jeżeli ma pieniądze, inną pokocha.
Lwicę partyi, przedmiot uwielbień i nienawiści dla wielu, spotkało dzisiaj wielkie nieszczęście, spowodowane przez intrygę porzuconych kochanków. Mówię tu o owej pięknej, młodej żydówce, wygadanej, śmiałej, dumnej i zuchwałej zarazem, której historyą wyżej opisałem.
Delikatna żydówka, nigdy pieszo nie idzie, zawsze wystara się o to, że ją posadzą na aresztanckich workach, gdzie chustką zasłoniwszy twarz przed słońcem, zwolna jedzie za partyą. W Jengowaszach zdradzeni kochankowie namówili a podobno i zapłacili podoficerowi, prosząc, ażeby ją zrzucił z podwody i zmusił iść piechotą. Żydówka niechciała zejść z podwody, ale uzbrojony batem podoficer prędko ją spędził, — padła na ziemię, krzycząc w niebogłosy; niechciała podnieść się z ziemi, a podoficer ciągle ją batożył; gdy razy nieustawały, zerwała się jak zraniona tygrysica i rzuciła się na wroga, podrapała go, wypoliczkowała i kask z głowy zrzuciła. Partya słysząc krzyki natychmiast zatrzymała się i kochankowie pospieszyli na ratunek lwicy. Ochronili ją od dalszych razów podoficera, lecz nie potrafili ochronić od chłosty, która ją dzisiaj spotkała. Podoficer przyszedłszy do Biełowatego, poskarżył się przed oficerem i opowiedział wypadek, którego ślady nosił na policzkach. Oficer rozkazał ją wychłostać i pomimo utyskiwań zamkniętych kochanków, pomimo opozycyi wyrażającej się w krzykach za ścianą, żołnierze piękną lwicę rozciągnęli na korytarzu i osiekli rózgami. Zdradzeni radują się z tego wypadku i śmieją się z zakochanych; lwica przez cały dzień ani razu nie pokazała swojego greckiego nosa i czarnych oczów w otworze ściany.
Niemając cały dzień spokojnej chwili, sądziłem, że wieczorem a przynajmniej w nocy zostawią mnie w pokoju i snu nie przerwą. Omyliłem się znowuż w nadziejach. Ponieważ legowisko moje od drzwi piecem było zasłonięte, więc karciarze tuż obok mego posłania rozlokowali się, bo tutaj niemogli być spostrzeżeni przez szyldwacha, patrzącego przez okienko we drzwiach — i bez najmniejszej obawy mogli grać w karty. Hałas z tego powodu, ciągłe kręcenie się i przechodzenie graczy przerwało mi sen. Narzekając na nieroztropność uczynnego sąsiada, który wybrał to miejsce, z rezygnacyą postanowiłem poddać się losowi i całą noc nie spać.
Z drugiej strony, także niedaleko odemnie, zebrała się grupa aresztantów słuchających bajek i opowiadań wymownego aresztanta z Kronsztadu. Opowiadał im cudowne gadki o zaklętych zamkach i rozbójnikach: mówił o pobycie swoim w kronsztackich rotach, o swoim przyjacielu i koledze cyganie, posłanym do rot aresztanckich za winę swojego pana, oficera gwardyi w Petersburgu, u którego służył.
Pan jego, moskiewski liberał lub też nieroztropny człowiek, wyraził się pewnego razu bardzo ubliżająco o carze; aresztowali go za to. Cygan dla ocalenia pana, którego lubił, umówiwszy się z nim poprzednio, przybył do komisyi śledczej i zrobił wyznanie, iż ubliżające odezwanie się o carze, nie jego pan, lecz on, sługa jego, rzeczywiście wyrzekł. Fałszywemu zeznaniu umiał nadać zupełny pozór prawdopodobieństwa i pana z aresztu uwolnili, a cygana skazali na lat 10 do rot aresztanckich w Kronsztadzie; teraz razem z innymi, posyłają go do kopalni syberyjskich. Przysłowie, że «dla przyjaźni dał się cygan powiesić» sprawdziło się w tym razie, a szlachetność tego poświęcenia tym bardziej dziwi, że lud, do którego wierny sługa należy, dawno znikczemniał, spodlał i cnotą nieodznacza się.
W nocy gorąco w numerze wzmogło się nadzwyczajnie, pot lał się ze mnie, a przytem prusaki wyległy tysiącami na ścianach i rojąc się, szemrząc zeszły na tapczan i zuchwałe, wędrują po mojem ciele: nie zdążyłem zrzucić z siebie jednej gromady, a już druga lazła na mnie jak na wał zdobytej twierdzy.
Pomimo jednak upału, karciarzy, opowiadań i prusaków, znużenie zamknęło mi w końcu powieki. Zasnąłem, aż tu słyszę przez sen krzyk i wrzawę; budzę się, siadam na posłaniu i widzę jak jeden aresztant bije i tłucze drugiego aresztanta za to, że gdy zasnął, tamten rozerznął mu worek i wyciągnął z niego pieniądze. Wówczas właśnie złodziej, którego okradali, obudził się i złapał drugiego złodzieja na gorącym uczynku. Jutro sprawę tę oddadzą pod sąd starosty i złodzieja oćwiczą rózgami, kradzież bowiem u kolegi popełniona, uważana jest przez kodeks złodziejski za występek i jako taki, karanym bywa; kradzież zaś u obcego, byle zręcznie dokonana, jest chwałą złodzieja i nie podlega karze.
Zasnąłem powtórnie tak mocno, że nieczułbym, chociażby się na mnie walił strop więzienia, — obudziłem się dopiero w momencie wyruszania partyi z etapu.