Podróż więźnia etapami do Syberyi/Tom II/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Podróż więźnia etapami do Syberyi tom. II | |
Pochodzenie | Podróż więźnia etapami do Syberyi | |
Wydawca | Księgarnia wysyłkowa Stanisław H. Knaster | |
Data wyd. | 1912 | |
Druk | F. A. Brockhaus | |
Miejsce wyd. | Poznań – Charlottenburg | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Mówiłem poprzednio, że doczekałem się w Niższym Nowogrodzie partyi aresztantów złożonej przeszło z 250 ludzi i że razem z niemi podróż do Syberyi odbywać muszę. W kilku numerach etapowego więzienia nie podobna było tylu ludzi wygodnie pomieścić, lecz ponieważ nie było innego domu, do któregoby mogli przenieść część aresztantów, wszystkich więc wepchnęli do trzech izb, z których jedną zajęły kobiety. Najmniejszy kącik pod tapczanami, na podłodze, każda deseczka zawaloną została tłumoczkami, pościelą i ludźmi — nie podobna jest ruszyć się bez nadepnięcia i krzywdy sąsiada; ci którzy szli do drzwi pokarm kupować, wywoływali liczne wyzwiska na siebie i powszechne krzyki, bo jednemu nogę nadepnięto, innego w plecy kolanem szturchnięto, innemu znowuż wodę lub zupę z miski na głowę wylano; ztąd kłótnie, szturchania i bijatyki podnosiły wrzawę rozmowy 1 nieporządek.
Zmęczony ciągłem siedzeniem, położyłem się na chwilkę na mojem miejscu, myśląc o odpoczynku, aż oto ledwo nogi wyciągnąłem, zrywam się przestraszony grubem wyzwiskiem aresztanta, krzyczał bowiem: «patrzcie go, jaki pan, ludzie nie mają gdzie siedzieć, a on nogi wyciągnął, jakby był w gabinecie»; słuszna uwaga, pomyślałem, nie jestem w gabinecie, nogi zwinąłem pod siebie i spotniały, odurzony smrodem, ściśnięty ze wszech stron, siadłem — z zamiarem obserwowania licznych towarzyszy przymuszonej podróży.
Na przeciw mnie, pod tapczanem, siedziało kilkunastu karciarzy, między nimi rej wodził wysoki, barczysty Rusin nazwiskiem Bondarenko; obok niego młody Niemczyk z łagodnym wyrazem twarzy ciekawie śledził ręce pierwszego — rozdającego karty. Trzeci młody, smukły, silny młodzian w aksamitnej czerwonej czapeczce, nazwiskiem Waśka Siemionów wesoło i bezinteresownie spoglądał na Rusina i uśmiechał się do Tatara w czarnej krymce, mającego na czole i obu policzkach niebieskie litery K. A. T. Inni przypatrywali się grze. Długo i ja na nich patrzałem, Niemczyk przegrywał i smutniał, Siemionów przegrywał także, ale nie tracił humoru, Rusin zaś i Tatar wygrywali. Z wielkich piwnych oczów Bondarenki strzelały promienie tryumfu i radości; czaszka ogromna, ogolona, oblała się kroplami potu i niebieskie na niej żyły jak liny wytężyły się; ogromnemi jak u wielkoluda pięściami zgarniał kupy kopiejek. — Małe, podłużne oczy Tatara uśmiechnięte, głęboką radość wyrażały, policzki zarumieniły się i czerwoną obwódką otoczyły fatalne litery, zadowolnienie wysadzało je i wypychało na wierzch. Niemczyk widać, że już ostatni przegrał szeląg, postawił na karty sukienną kurtkę, karta padła — przegrał — później postawił spodnie — kilka chwil przeszło, już nie należały do niego; ze złością więc zerwał ze siebie koszulę i rzucił ją przed siebie — i tę przegrał. —
Niemając już co stawiać na karty, wstał zupełnie nagi i rzucił się na swoje posłanie, wydobywszy wprzód z tłumoka podartą koszulę i spodnie. — Na jego miejce siadł inny aresztant, podobno że Polak, chociaż ani słowa po polsku nie umiał; dla tego też podejrzywałem jego polskie pochodzenie. Grają — w tem drzwi otworzyły się i wchodzi kilka kobiet niosących jałmużnę; aresztanci karty i pieniądze płaszczem nakryli i wszyscy powstali z uszanowaniem. Pobożne kobiety przyniosły chleba, bułek, owoców i pieniędzy — rozdawszy je między aresztantów, przeżegnały się i zabierały się już do wyjścia, gdy aresztanci huknęli podziękowanie: «dołżny wieczno Bohu molitsia.»
Ledwo wyszły kobiety, nastąpił podział jałmużny, a potem znowuż gra rozpoczęła się, którą znowuż wejście nowych miłosiernych osób przerwało, i tak przez cały dzień jałmużny sypały się w worki aresztantów a gra na chwilę przerwana, z nowym zapałem rozpoczynała się.
Wieczorem przybył pop, fizjonomią miał łagodną, miłą, włosy na czole rozczesane długiemi kędziorami spadały na ramiona i plecy, postawa wzniosła, a kilka słów, które wyrzekł do aresztantów, pełne były chrześciańskiego namaszczenia. Przed obrazami przybitemi w kącie dwóch ścian, zapalono świece i pop odczytał i odśpiewał wieczorne modlitwy, aresztanci odpowiadali mu ponurym głosem i tonem głębokim, jakby ze studni serca wyciągnionym.
Śpiewy moskiewskie kościelne odznaczają się poważną i piękną melodyą, charakter ich różny jest od katolickiej kościelnej pieśni. Ostatnia robi wzniosłe wrażenie, rozrzewnia, porusza serce i wynosi ducha na wysokość miłości i nadziei; wesołość i przyjemność pobożna napełnia serce przy słuchaniu katolickiej pieśni. Pieśń zaś kościelna rosyjska, złożona z głębokich i ponurych tonów, przejmuje serce drżeniem i strachem, duch czuje się uciśnionym, korzy się przed Panem i głęboko wzdycha do niebieskiej wysokości.
Duch katolickiej pieśni jest jak duch aniołów przed majestatem miłościwego Boga, rozpływający się w poważnych tonach Bożego wesela i radości z osiągnionej prawdy, którą zrzadka mąci ton smutku ponury, zachmurza przypomnieniem grzechu, kłóci wspomnienie i boleść upadku. Duch zaś pieśni wschodniego kościoła jest jak duch smutny na padole ziemskim, ponury bo tęskniący do oblicza wspaniałego majestatu Boga, przeczuwający jego świętość i wielkość, lecz nie mogący się jeszcze wyrwać z objęć ziemskości. Nie wiem, ile jest rzetelnej prawdy w tem zestawieniu głosów dwóch kościołów, lecz na mnie robiły one zawsze takie wrażenie, jak je tu opisałem.
Po skończonych modlitwach pop wszystkich przeżegnał, pokropił wodą święconą i wyszedł. Krople tej wody jakby wpadły w piekło, tyle wywołały nowej wrzawy i hałasu, bo aresztanci, pewni już, że ich dzisiaj nikt nie odwiedzi, rzucili się jak wściekli do gry w karty, w kości, sprośnej rozmowy, palenia fajki i t. d. W takiej wrzawie i w powietrzu kloakowem ani podobna zasnąć, słuchajmy więc lepiej opowiadań mego sąsiada, dopóki zupełne znużenie nie zamknie mi powiek.
Sąsiad mój był człowiekiem średniego wieku, rodem z Polski, służył w czwartym pułku ułanów, a wzięty został do niewoli pod Ostrołęką. Twarz miał śniadą, pomarszczoną, a w oczach przebijało się zepsucie niewoli — wyraz twarzy jego budził wstrętne podejrzenia. Widać było, że kiedyś w czaszce tej szlachetniejsze myśli przebywały, a w sercu odzywały się lepsze uczucia; dzisiaj spodlenie, którego tak trudno uniknąć w upadku, starło z jego czoła lekko napisane wyrazy cnoty a nędza wywiała lepsze uczucia; patrząc na niego, zdawało się mi, że widzę ruinę kiedyś piękną a dzisiaj gadem zalazłą. Oto jego historya jak mi ją sam opowiadał:
„Wzięli mnie do niewoli pod Ostrołęką i razem z innymi jeńcami popędzili do Moskwy. Było nas wszystkich 150, każdy na szyi miał powróz i tymże powrozem ręce w tyle skrępowane; powróz ten łączył się jeszcze z powrozem, którym szyja drugiego jeńca była opasaną i tak ciągnąc jeden drugiego, szliśmy w środku między moskiewskiemi żołnierzami. Konwój składał się z 500 ludzi i kilku armat. Na noc zamykali nas w stodołach, w szopach, a za ścianami budynku biwakowało wojsko. Przyprowadzili nas do Bobrujska, tutaj zastaliśmy już wielu jeńców z 4. pułku ułanów, 3. pułku strzelców i 5. szaserów. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że mają nas wcielić do moskiewskiego wojska i oświadczono nam to urzędownie.
«Do przysięgi wyprowadzili wszystkich na plac, lecz tu oświadczyliśmy, że przysięgi wykonać nie myślimy, bośmy ją raz wstępując do polskiego wojska wykonali. Przemówił do nas jakiś jenerał, żywo wystawiając nam konieczność nowej przysięgi i łaskawość cara; w odpowiedzi na jego mowę powstał w szeregach szmer przeczący. Jenerał złościł się, krzyczał, pienił, a my odpowiadaliśmy gluchem milczeniem. Wyczerpał on już wszystkie sposoby przekonywania, nie podziałałj na nas bowiem ani łagodność ani groźby jego, łudzenia, obietnice i wyzwiska były daremne; nie mogąc dopiąć swego, w największej pasyi zrzucił czapkę z głowy i depcząc ją nogami, wołał, że nas tak z depcze — i pojechał sobie.
«Sądzili, że łatwiej skłonią nas do przysięgi, gdy nas rozdzielą i w pułkach poumieszczają małemi gromadkami. Rozpierzchnęliśmy się wszędzie, niektórych zapędzono do Kronsztadu, innych na Kaukaz, do Syberyi i t. d. W kilku pułkach, jak wiem dobrze, zmusili opierających się do służby i przysięgi pałkami. Ja i dwunastu innych wcielony zostałem do Symbirskiego pułku ułanów, a gdy nam do koszar przysłali popa, ażebyśmy przed nim przysięgali, jeden z moich kolegów wypchnął popa — i tak służyliśmy bez przysięgi.
Minęło kilka lat, raz na mustrze podoficer niesłusznie mnie batem uderzył, ja nie wiele myśląc, zawróciłem konia i wybatożyłem podoficera. Pułkownik patrzał na to wszystko a rozgniewany przyskoczył do mnie, kazał aresztować a w dodatku wypoliczkowal mnie. Kie mogłem wstrzymać takiej hańby, rzuciłem się na niego i bijąc go po twarzy, wołałem: «Polak nikomu niebywa dłużnym.» Za tę awanturę oddali mnie pod sąd i otrzymawszy 2000 pałek, posłany zostałem do rot aresztanckich w Sweaborgu, zkąd może jużby mnie byli dawno uwolnili, gdyby nie nowa awantura i bijatyka z podoficerem, za które otrzymałem kilka tysięcy rózg. Teraz, z powodu wojny z Anglikami, mnie i wielu innych wydalili z fortec zagrożonych przez nieprzyjaciela i pędzą do Syberyi.»
Oto jest historya mego sąsiada jak ją sam opowiedział; niewspominał jak w niewoli w coraz sroższy wpadając ucisk, coraz bardziej w duszy nikczemniał i podlał, dopóki niedoszedł do takiego moralnego upadku, w jakim się obecnie znajduje.
Historyą jego ducha czytałem z tonu jego mowy, z frazesów z niechcenia i w zapomnieniu wyrzuconych, z czoła i wytartych ruchów. Smutna to historya! Dobry humor mimo tylu przeciwności, raził mnie, bo przekonywał, iż przywykł już do nędzy i własnego spodlenia, ruchliwość młodzieńcza mimo siwych włosów wskazywała z jednej strony na nie wyczerpane jeszcze siły fizyczne, a z drugiej na brudny moralny kierunek jego istoty, daleki od owej pięknej drogi, z której go ściągnęła moskiewska niewola.
Ten człowiek służył mi jeszcze za jeden dowód prawdziwości zdania, które wiele razy powtórzyłem i wiele jeszcze razy powtórzyć muszę: że żadne położenie ludzkiego życia bardziej nie demoralizuje go i nie odwraca od cnoty, jak ucisk. Żal mi było mego sąsiada, ale ufności nie mogłem mu okazać, bo nas dzieliła ogromna przepaść moralna; a jednak w tłumie rozbójników i łotrów, w który byłem wrzucony, jego wybrałem na towarzysza podróży. Człowiek wśród ludzi nie może się sam ostać, tym bardziej między złodziejami potrzebowałem stróża, pomocnika, potrzebowałem człowieka, do którego mógłbym ojczystym językiem przemówić. Wzbudza we mnie wstręt jego moralne zepsucie, przecież jako z człowiekiem, mającym w swoim życiu kilka chwil takich, które każdy za zasługę uznać musi, bardziej mogę przestawać niż z którymkolwiek innym. Od dzisiejszego dnia sąsiad więc mój Paweł Jasiński będzie zawsze obok mnie sypiał, będziemy wspólnie jadać i pilnować się, ażeby którego nieokradziono. Nie wiem czy Jasiński zawiedzie mnie?
Usnąć jeszcze nie mogę, bo hałas karciarzy nie ustaje, a inni podnoszą wrzawę, wyśpiewując krzykliwe pieśni. Słuchajmy więc dalej mego sąsiada.
«W Sweaborgu, — mówił od, — roty aresztanckie składają się z jednej morskiej roty, z dwóch lądowych i jeszcze z dwóch fińskich lądowych. Liczba aresztantów była bardzo znaczną, roboty ciężkie a ucisk wielki. Między aresztantami w Sweaborgu był Polak, Lucyan Pudłowski, skazany za sprawę polityczną w 1850. roku do wojska w Orenburgu. Pudłowski wkrótce po przybyciu uciekł razem z Arnoldem, obywatelem z Kaliskiego, posłanym do wojska za ruchy 1846. roku.
Obaj szczęśliwie przemknęli się przez Moskwę i dopiero na samej pruskiej granicy ich schwytali. Sąd odebrał im szlachectwo i obu za dezercyą skazał do rot aresztanckich na całe życie, w ciągu zaś 15 lat mieli robić obciążeni kajdanami. Pudłowski przybył do nas do Sweaborga, a Arnolda posiali do rot aresztanckich na wyspach Alandzkich. Pudłowskiemu wkrótce złagodzili karę i jest nadzieja, że za kilka lat z rot go uwolnią.
«Był także między nami w rotach aresztanckich major wojsk moskiewskich, którego sprawa jest niezwykłą.
«Wiadomo panu, — mówił mi sąsiad, — że mężatki moskiewskie nieodznaczają się wiernością małżeńską. Major swoją żonę dawno podejrzywał o miłosne stosunki z młodym oficerem, a wkrótce naocznie przekonał się o jej niewierności. Powstrzymywał swój gniew i długi czas tolerował jej niecnotę, myśląc, że się poprawi, aż raz na balu wadząc żonę tańcującą z oficerem i wdzięcznie do niego śmiejącą się, wypiwszy za dużo wina, puścił wodze swojej zemście i ranił ją mocno nożem tak, że umarła. Sąd skazał go do rot aresztanckich w Sweaborgu, lecz przybywszy między nas, został uznany przez lekarza za niezdolnego do robót i umieścili go w zakładzie kaleków, gdzie dotąd przebywa.
«Mieliśmy także moskiewskiego kapitana, osądzonego za sfałszowanie weksla; umarł w szpitalu. Między wszystkiemi najbardziej odznaczali się dwaj taczkarze, jednego Bondarenkę widzisz pan oto pod tapczanem. Za hardość i popełnione przestępstwa w rotach przykuli ich do taczek; z niemi spali, jedli, chodzili do roboty na wałach; między aresztantami i żołnierzami przez swoją siłę i zuchwałość wzbudzali bojaźń i szacunek. Bondarenko był żołnierzem moskiewskim, zawzięty, gorący i mściwy jako rzeczywisty Ukrainiec, niewiem już za co, zamordował oficera; zbity pałkami przybył do Sebastopola i tam zamordował innego oficera, za co dostał kilka tysięcy kijów i przykuli go do taczki w Sweaborgu. Z taczką szedł od Sweaborga aż do Moskwy, gromady ludzi zbierały się, ażeby się przypatrzeć zbrodniarzowi i złożyć mu w taczce: chleb, pieniądze owoce i t. d. W Moskwie uwolnili go od taczki, która dziewięć lat wisiała przy jego nodze — i on idzie do kopalni. —
«Siemionów także ze Sweaborga do kopalni podróżuje. Był on żołnierzem w Tulskim garnizonie, gdzie odznaczał się śmiałością i zręcznością — wszyscy go lubili. Adjutant dowódzcy garnizonu był człowiek surowy i uciemiężał żołnierzy, którzy wreszcie do ostateczności doprowadzeni zmówili się, ażeby go zamordować.
«Radzono między sobą, kogo wybrać na mordercę — wybór był trudny, ale Siemionów zuchwały i gadatliwy samochwalca wyrwał się z oznajmieniem, iż dla ich usługi, gotów jest zamordować adjutanta; Siemionów nie rozważywszy smutnych następstw wykonał obietnicę i adjutanta zwiedzającego koszary bagnetem zabił.
«Oddali go pod sąd, otrzymał 4000 kijów i wysłali do Sweaborga; na drogę żołnierze i oficerowie, którzy także adjutanta niecierpieii, złożyli się dla niego 200 rubli.»
Długo jeszcze opowiadał mi sąsiad historye aresztantów, aż wreszcie wrzawa uciszyła się cokolwiek i zasnąłem. Nazajutrz z powodu święta, aresztanci — eleganci wystroili się i wymuskali; połowę włosów smarowali łojem i różnie je rozczesywali, lecz w żaden sposób nie mogli zakryć drugiej połowy ogolonej; nie tracili dla tego fantazyi, przeglądali się w lusterkach, koszule czerwone w fałdy układali na spodniach i kontenci z siebie, z pogardą spoglądali na tych, którzy nie mieli porządnych koszul.
Cisnęli się do okienka we drzwiach, posyłając całusy kobietom, patrzącym na nich przez okienko z przeciwległego numeru. Wesoły Siemionów w czerwonej czapeczce oczami romansował i na migi rozmawiał ze swoją kochanką Martą.
Dwóch innych stojąc przy drzwiach, odpychali się wzajemnie i kłócili o żydówkę, której dwa błyszczące oczy, delikatna cera i nos grecki ukazujący się za szkłem okienka, ściągał rywalów i zaogniał ich imaginacyą. Szczęśliwszy od obu był czarny Moskal, bo odepchnął obydwóch i stanął w okienku na przeciw żydówka znikła, a pokazała się młoda twarz i tłusta Czuchonki, kochanki czarnego kawalera. Całował on szkło, uśmiechał się, pokazywał białe zęby, mrugał, wzdychał i tysiącznemi sposobami okazywał jej swoją miłość, a w końcu za pozwoleniem żołnierzy, posłał Czuchance dzbanek malin. Bawiły mnie te romanse przeze drzwi, — pretensye do stroju, pstrzenia się w jaskrawe koszule, zawieszania kolczyków w uszach, obrączki ołowiane na grubych palcach okutych rąk, i przez długi czas przypatrywałem się pstrociznie ubiorów i nowym dla mnie obyczajom. Żydówka, o której dopiero co wspomniałem, jest rzeczywiście ładna i młoda kobieta; mając męża, w jego nieobecności przechowywała kochanka. Mąż był żydem, kochanek Moskalem; namiętna, kapryśna prędko obu sobie sprzykrzyła i chcąc się od nich uwolnić, obu otruła. W sądzie nieprzyznała się do morderstwa, lecz nieomylne poszlaki przekonały sędziów, iż ona jest morderczynią obu osób, i pulchne piękne jej ciałko poszarpali knutem na szafocie obecnie posyłają ją do kopalni. Aresztanci przepadają za nią, a umie się podobać, przywabić, wyłudzić ostatni grosz z kieszeni i potem porzucić. Ma w partyi wielu nieprzyjaciół, to jest wszystkich porzuconych kochanków, źle się o niej odzywają, prześladują i obiecują zemścić, ale ma też i przyjaciół, to jest tych, którym się podoba, którzy się w niej kochają lub z któremi romansuje, a nawet i ci, którzy mają nadzieję, że będzie potem z nimi romansować. Ubiera się gustowniej niż jej towarzyszki i nie zawiesza na sobie żółtych chustek, czerwonych spodnic; ruch ma wdzięczny, jest przytem śmiała, kokietka zręczna i dumna. Kochała się niedawno w Tatarze, a przynajmniej udawała, że jest w nim zakochana. Tatar szalał, warcholił się za nią, kupował płócienka, herbatę, cukier, a gdy już dużo pieniędzy na nią wyłożył, porzuciła go i odpowiedziała wzajemnością oddawna czule do niej wzdychającemu młodemu Moskalowi, który miał spodnie manszestrowe, cienkie koszule, a więc musiał mieć i pieniądze, — słynął przytem z odwagi i jako człowiek żylastej pięści, miał dobre zachowanie u aresztantów.
Większa część osób w naszej partyi złożona jest z wojskowych, którzy za różne występki zwykle do rot aresztanckich w fortecach bywają posyłani. Są to ludzie niezmiernie zuchwali i krnąbrni; opowiadają wiele rzeczy o Kronsztadzie, Rydze, Sweaborgu, Wiborgu i wyspach Alandzkich, gdzie roty aresztanckie są najprzykrzejsze, a srogość i robota tak trudna jak w Bobrujsku. Każdy z nich historyą swego życia posiada wypisaną knutem lub pałką na grzbiecie.
Prócz nich wielu aresztantów z cywilnych kryminalnych aresztów pochodzących, znajduje się w partyi, każdy znowuż z tej kategoryi ma albo piętno B wypalone na ręku, oznaczające włóczęgę, albo też na twarzy wypiętnowane litery K. A. T. oznaczające katorżnego, to jest mordercę, podpalacza lub fałszerza idącego do katorżnych robót w Syberyi.
W dawniejszych czasach wszystkim skazanym do robót wyrywano nozdrza lub obrzynano uszy, dopiero cesarz Aleksander I. zniósł ten barbarzyński zwyczaj, a katorżnych, wyjąwszy tych, którzy służyli w wojsku, szlachty i politycznych przestępców, kazał piętnować na czole i policzkach. Znaczna liczba chłopów obciążona kajdanami znajdująca się w partyi, została ofiarą źle zrozumianego przez nich ukazu i chęci uwolnienia się przez służbę krajową z poddaństwa.
Na początku teraźniejszej wojny car osobnym ukazem powołał ochotników do wojska i obiecał im wyższy żołd w służbie i rozmaite przywileje na potem. Między chłopstwem w Moskwie rozeszła się pogłoska, że kto wstąpi do wojska za trzy lata zostanie uwolnionym i już nie wróci do poddaństwa. Mnóstwo więc poddanych z Tambowskiej, Razańskiej, Niżegorodzkiej i innych gubernij, opuściło panów i pospieszyło jako ochotnicy w szeregi obrońców Rosyi do Moskwy. W pośpiechu niewiedzieli albo zapomnieli, że poddany jako niewolnik nie mający prawa bez woli właściciela rozrządzić swoją osobą, nie ma też prawa jako ochotnik wstąpić w szeregi krajowe. Rząd aby powstrzymać ich i zadosyć uczynić pokrzywdzonym panom przez gromadną ucieczkę chłopów, kazał ich nie wpuszczać do Moskwy, i rzeczywiście policya i wojsko odpędzali od miasta chłopów batami i kolbami i nawracali ich do swoich wsi; wielką zaś liczbę połapali i jako zbiegów osadzili w więzieniu i w kajdanach, rozmaitemi drogami odsyłają ich do właścicieli. W partyi naszej jest ich dosyć dużo, są smutni bo rozczarowani w zapale obrony kraju i uwolnienia się przez to od jarzma pańskiego; są źli i niekontenci z rządu, który ich za czyste zamiary obciążył kajdanami. Złączeni ze zbrodniarzami, nabywają wiele pojęć i obyczajów aresztanckich i poniosą nowy żywioł zepsucia do swoich wsi. —
Około 9. godziny odwiedził nas znowu pop w towarzystwie dwóch diaczków i miał nabożeństwo przed obrazem Matki Boskiej Smoleńskiej, patronki podróżnych, której pamiątkę dzisiaj (30. Sierpnia n. s.) kościół wschodni uroczyście święci. Ponieważ dzisiaj partya wychodzi z Niższegonowogrodu, więc pop polecał aresztantów patronce podróżnych. Piękne to nabożeństwo zepsute w końcu zostało pogańskiem upomnieniem się popa o zapłatę, — aresztanci oburzeni niechcieli zapłacić za błogosławieństwo i modły, aż wreszcie, żeby się go prędzej pozbyć, zrobili składkę i pół rubla ofiarowali popowi, którego nie wstydził się przyjąć.
Handlowanie obrządkami religii, jest jednym z najohydniejszych handlów; razi ono proste i szlachetne umysły i szkodzi religii, bo osłabia wiarę w świętość i prawdziwość jej przepisów i zmusza do lekceważenia obrządku. W kościele moskiewskim sprzedajność obrządków bardzo jest powszechna i zakorzeniona; za spowiedź płacą popowi sumę, jaką kto może — znałem jawnogrzesznice i zbrodniarzy, którzy szli do spowiedzi bez wewnętrznego usposobienia i skruchy, a gdy im z tego powodu robiłem uwagi: «zapłacimy za spowiedź więcej niż zwykle płaciliśmy i pop da nam rozgrzeszenie a za pokutę naznaczy tylko kilkanaście pokłonów» odpowiedzieli mi. Sprzedajność ta moskiewskich księży głównie przyczynia się do ciemnoty w wierze i niemoralności Moskali.
Po nabożeństwie wyprowadzili aresztantów przed więzienie; — obejrzeli kajdany na nogach, przykuli do łańcuchów, do której liczby i ja należałem, dalej porachowali nas i dali znak pochodu. Bęben uderzył, karabiny błysły w promieniach słońca, dwieście pięćdziesięciu aresztantów kajdanami zabrzęczało — i ruszył długi wąż parami idących ludzi, po drodze wysadzonej brzeziną. Z pod nóg gesty tuman kurzu wysoko się podniósł i zapowiedział mi trudną podróż, tłumiącą wszelkie uczucia, prócz uczuć niechęci i tęsknoty.
Niebo jasne, pogodne — kilka kłaczków białych obłoków, suwa się po bladym błękicie a słońce gorącemi promieniami strzela na nasze głowy; chroniąc się od nich, kobiety idące za partyą w liczbie dziewiętnastu i niektórzy mężczyzn i porobili z gałęzi brzeziny wieńce na głowy — liście z czoła spuszczały się na twarz, chłodziły ją i zasłaniały od słońca. Twarze te opalone, zniszczone, nieraz okropne i dzikie, dziwnie i malowniczo wyglądają w wieńcach; postawy schylone, okryte szaremi płaszczami lub też w zabrudzonych koszulach idące, na nogach mając kajdany, a ciągnąc się jedna za drugą blizko na wiorstę drogi, mogłyby posłużyć za przedmiot do charakterystycznego obrazku.
Kurz łącząc się z potem brudzi i żre ciało i wzbudza pragnienie — to też jak tylko pokaże się strumyk lub kałuża, zaraz kilka łańcuchów pędzi do wody — każdy pije i rzeźwieje, zdarza się, że w kałuży wody dla wszystkich niestarczy, wtedy popychają się i gwałtem cisną dzwoniąc kajdanami i łańcuchami i przeklinając jeden drugiego wszystkiemi wyzwiskami świata.
Na polach ślicznie dojrzałem zbożem okrytych, żwawo padają kłosy pod sierpami żniwiarek; na odgłos kajdan donoszących o zbliżaniu się partyi, porzucają one sierpy i biegną na spotkanie aresztantów a każda niesie jałmużnę wedle możności. We wsi przejście partyi ogłasza grzmiący bęben; wywołuje on z chat i domów tłumy ludzi miłosiernych, z których każdy prawie żegna się, ofiaruje pirog, bułkę, kopiejkę i z współczuciem spogląda na zbrodniarzy, jakby w ich tłumie upatrywał niewinnie prześladowanej cnoty. Wielkie jest w moskiewskim ludzie miłosierdzie dla aresztantów, nie ściga ich pogardą — lecz obejmuje litością i niepamiętny na złe ich postępki, na to, że ten, który go okradł przed miesiącem może razem z innym idzie w partyi, niesie im jałmużnę. W innych krajach nie mogło się wyrobić podobne miłosierdzie, bo tam aresztanci są zamknięci, gromadami nie podróżują; u Moskali zaś na każdym trakcie można spotkać zemdlonych, nędznych i potrzebujących pomocy kajdaniarzy — na widok taki trudno jest zamknąć chrześciańską rękę, która nie powinna badać komu daje i jak ofiara będzie użytą? lecz daje, bo Bóg kazał być miłosiernym.
Idziemy przez okolicę nadwołżańską — droga ciągle wykręca się i zgina, kieruje w różne strony na prawem zabrzeżu Wołgi, to podnosi się z doliny na górę i spuszcza się znów w dolinę. Widok z jednej strony jest na Wołgę płynącą szerokiem korytem, na błonia pokryte krzewami i świecącem piaskami; lewe zabrzeże Wołgi jest nizkie i okryte ogromnym, czarnym borem; na prawo rozsuwa przed nami swe kształty wzdęta i zgarbiona ziemia, bujająca kłosami żyta i pszenicy. Stogi niby starożytne kopce wznoszą się na zżółkłych polach, w dolinach jeszcze zieleniejących grupują i w gromady zbierają się chaty i domy nad rzeką a nad niemi błyszczy krzyż na kopule cerkiewnej.
Po drodze spotykamy karawany wozów z towarami kazańskich Tatarów; lud to dla mnie nowy, język, fizyonomie i obyczaje nieznane. Głowy mają zupełnie ogolone, na nich noszą krymki, a na krymkach czapki z futra, lub też białe filcowe kapelusze z wielkiem rondem, nizkie i ostro zakończone. Na nogach buty, na spodnie wykładają długie koszule z granatowej kitajki, na koszule znów wdziewają odzienie równej długości podobne do żupana. Tatarzy przejeżdżając mimo partyi, zatrzymują konie i wypytują się, czy w partyi znajdują się Tatarzy? jeżeli się znajdują, witają ich w swoim języku i dają im jałmużnę; jeżeli zaś niema Tatarów, jałmużny Moskalom nie dają.
Spotykamy także powozy oryginalnej struktury zwane tarantasami; na czterech kołach umocowane są długie drągi, na których w środku w pewnej odległości od kół umieszczone jest pudło powozu lub bryczki. Główną zaletą tarantasa jest, iż nie trzęsie i można w nim wygodnie i lekko podróżować; formy takich powozów były i w dawnej Polsce mianowicie w XVII. wieku w powszechnem użyciu.
Po czteromilowej podróży przybyliśmy na nocleg do wsi Lekiejewo, położonej nad rzeczką na równinie. Przez kilka godzin staliśmy przed więzieniem, oczekując końca rewizyi — każdy tłumoczek i zawiniątko żołnierze przetrząśli, przerzucali, zabierali długie igły, nożyczki, scyzoryki, szydła; mnie zabrali papier i ołówek; potem sprawdzali liczbę aresztantów, próbowali siły kajdan i dopiero o zmierzchu wpuścili nas do etapu. Rewizye na etapach bardzo często są powodem do różnych awantur. Partya, która przed nami na tydzień drogi dąży do Syberyi, w Lekiejewie nie dozwoliła zrewidować się; w partyi tej rej wodziło dwóch aresztantów do taczek przykutych, żołnierze obawiali się do nich przystąpić, jako do ludzi zdolnych na wszystko odważyć się. Oficer nie mogąc przemódz oporu aresztantów, którzy urągając mu grozili zarazem, kazał we wsi zatrąbić na trwogę; zewsząd zebrali się chłopi, otoczyli etap i zmusili partyą do poddania się rewizyi — nazajutrz konwojowali ich chłopi razem z żołnierzami.
O srogich i surowych oficerach na etapach już zdaleka słyszymy; o oficerze, który w Lekiejewie wziął partyą pod swoją komendę, już dawno aresztanci opowiadali jako o człowieku bardzo surowym i przygotowani byli do oporu, lecz szczęściem odbyło się wszystko porządnie i spokojnie.
O oficerach w Czeboksarze i w Świażsku jako o tyranach, już tutaj nam powiadali.
Etap zbudowany w prostokąt, dosyć obszerny, nie mógł jednak pomieścić partyi. Ciasnota ogromna — trudno było o miejsce do spoczynku, i byłbym przesiedział całą noc, gdyby aresztanci z grzeczności, ścisnąwszy się sami, nie byliby mi miejsca między sobą zrobili.
W nocy parnota i gorąco wzmogły się nadzwyczajnie, aresztanci zwlekli z siebie koszule, co i ja też zrobiłem, niemogąc inaczej uwolnić się od potu strumieniami spływającego po ciele.
W drogę wyszliśmy ztąd przed świtem — okolica przez którą przechodziliśmy okryta pagórkami i bezleśna, wsie częste i dobrze zabudowane; prędko przeszliśmy dwadzieścia sześć wiorst i już w południe byliśmy w Polanach gdzie trzynastego sierpnia (1854. roku) wypadła nam dniówka. Tym razem musiałem ulokować się pod tapczanem, miejsce nie bardzo wygodne, ale i z niego rad byłem. W nocy ponura i ciemna izba więzienna, napchana ludźmi, oświecona została bladym płomieniem lampki, gorejącej przed obrazem Matki Boskiej — światło padało na pokotem leżących aresztantów, obnażonych zupełnie z powodu gorąca, cisza, słychać tylko oddechy śpiących i chód szyldwacha.
Rzuciłem wzrokiem za kraty okien, tam powietrze świeże; noc letnia, pogodna, wabi i pociąga ku sobie: gdyby się wyrwać z tej jamy, z tego zaduchu? ach! żeby zostać ptakiem i przesunąć się przez te kraty, wzlecieć i rozkoszować się aromatem lata, wyrwać się z tej niewoli, uciec w strony, z których idę! Serce mi niespokojnie zabiło i męczyło zarazem, bo jakim sposobem rozbić tę twardą rzeczywistość? niepodobna! niepodobna! i oparłem spocone czoło o zimne żelazo i tak zasnąłem. Sen przerwał męczące pragnienie duszy.
Późno obudziłem się, już wszyscy byli na nogach, jedli śniadanie i rozpoczął się ów nieskończony ruch i kręcenie jak w mrowisku. Zrobiłem dzisiaj w partyi kilka ciekawych znajomości, poznałem Finów i Łotyszów, mało gadatliwych i spokojnych ludzi, i Czuwasza, którego starałem zbliżyć do siebie i wzbudzić w nim zaufanie, gdyż nie mając żadnego zatrudnienia, postanowiłem na dniówkach uczyć się od niego czuwaskiego języka. Mój nauczyciel jest szczupły, nizkiego wzrostu człowiek, twarzy ściągłej, bladej z wystającemi szczękami jak u Tatarów, z twarzy przebija wyraz moralnej i materyalnej nędzy, nos zakrzywiony jak u krogulca. Pojęcia ma tępe, cieszy się i raduje z mojej pojętności, a gdy mu powtórzę, że ta a ta rzecz tak się nazywa po czuwasku, klaszcze z radości w ręce i uważa mnie za bardzo mądrego, a przytem okazuje mi coraz większą ufność. Na ręku ma piętno brodiagi, za włóczęgę też zsyłają go na osiedlenie do Syberyi. Mówi mi dużo o czuwaskich obyczajach i ziemi swojej, i widzę, że ma głębokie zamiłowanie swojej ojczyzny.
Sąsiad mój z Niższegonowgorodu, którego przyjąłem za towarzysza podróży, zupełnie mnie zadawalnia, pokazuje się, że niesłusznie go podejrzywałem; ściele zawsze swoją pościel obok mnie i gorliwie pilnuje rzeczy moich. Z drugiej strony rozłożył swoją pościel Moskal z jarosławskiej gubernii nazwiskiem Żuków; jest bardzo przystojnym mężczyzną, cerę ma śniadą, pełną życia i zdrowia: oczy bystre i przenikliwe, wesoło błyszczą się jak czarny kryształ — rysy ma kształtne, męzkie; ubiera się w czerwoną koszulę, manszestrowe czarne szarawary, kajdany umiejętnie podwiązuje, żeby mu nie przeszkadzały w chodzie; jest zalotny wesoły i gadatliwy.
Historya jego życia jest następną.
Był on poddanym hrabiego Szeremetiewa i jego stangretem w Petersburgu. Guwernantka hrabiego, młoda i piękna kobieta, zwróciła na niego swoją uwagę i zbliżyła go do siebie. Miłosne stosunki Żukowa były tajemnicą, hrabina sama odkryła je, zastawszy go pewnego wieczora w buduarze guwernantki. Hrabia rozgniewany na kochanków, guwernantkę z Petersburga wysłał do dóbr swoich a stangreta oddał do wojska. W wojsku Żuków był lubionym; zręczny i dzielny żołnierz, gorliwie wypełniał obowiązki służbowe, co bynajmniej nie przeszkadzało mu, należeć do każdej pijatyki, do każdej zabawy i hulanki żołnierskiej. Gdy już nie było za co hulać, a koledzy jego przedsięwzięli wyprawę nocną dla ograbienia jakiegoś kupca, Żuków do niej należał. Wyprawa szczęśliwie się powiodła, — żołnierze porządnie obłowiwszy się hulali, pili, częstowali i przez to zwrócili na siebie uwagę władzy, co było powodem do wykrycia winnych. Żuków został aresztowanym, sąd skazał go na 2000 pałek i posłał do rot aresztanckich w Sweaborgu. Tam nauczył się szewiectwa — w drodze szyjąc i reperując buty aresztantom, zbiera grosze, które zwykle w jednym dniu z kochanką swoją, starą babą, idącą do Syberyi na osiedlenie, przejada.
Miejsce na przeciw mnie leżące zajęło małżeństwo, za kradzież idące na osiedlenie, także do Syberyi. Żona młoda i czerstwa chłopka, ma niemowlę u piersi, mąż równie młody człowiek nieustannie rusza głową na prawo i lewo, jednej minuty, jednej sekundy nawet, nie może utrzymać głowy w prostej nieruchomej pozycyi. Konwulsyjne rzucania głową męczą go ogromnie i sprawiają, iż nie można na niego patrzeć bez odrazy. Jestto choroba ś. Wita. Leczyli go w Moskwie ale bez skutku, kręcenie i rzucanie głową codzień bardziej staje się gwałtownem, tak dalece, że już biedny ten człowiek nie może na nic patrzeć i mówi z trudnością. Niewiadomo, co jest przyczyną jego choroby? on sam powiada, że wyszedłszy z łaźni spocony i rozgrzany, zawiał go nagle wiatr przeciągający z okien we drzwi i że od tej chwili głowa zaczęła mu kręcić się jak na sprężynie; inni zaś mówią, że chcąc uwolnić się od wojska, do którego miał być wzięty, wsadził w ucho jakiegoś żuczka i że od tego czasu zachorował; rozumie się, że do wojska w takim stanie wziąźć go nie mogli, lecz żuczka z głowy nie mógł już wyprowadzić i unieszczęśliwił się na całe życie.
Obok kaleki miał swe legowisko młody starowierca, którego historya jako malującą usposobienie i położenie starowierców w skróceniu podaję. Na moskiewskiem przedmieściu w Rydze mieszka dużo starowierców; mieli oni tam kaplicę swoją, popa i jawnie odprawiali nabożeństwa swoje. Około 1850. roku gubernator rygski Suworów wydal rozkaz zabraniający im publicznego nabożeństwa; starowiercy nie posłuchali rozkazu i jak poprzednio zbierali się na modlitwę w kaplicy. Widząc to gubernator rozkazał zapieczętować kaplicę i zabrać kościelne ich księgi. Urzędnicy za pomocą wielu żołnierzy otoczyli kaplicę i przystąpili do wykonania rozkazu. Było to wieczorem — młodzież starowiercza wracała z roboty, a widząc co się dzieje, stanęła w obronie świątyni i gradem kamieni sypnęła na wojsko: wszczęła się żwawa bójka, wojsko przemogło, siedmdziesięciu starowierców aresztowało i kaplicę zapieczętowało, zabrawszy z niej poprzednio wszystkie księgi. Długo ciągnęła się ta sprawa starowierców, skończyła się zaś bardzo smutnie dla nich, albowiem wielu zmusili do przyjęcia prawosławia, wielu wcielono do wojska na Kaukazie lub posłano na osiedlenie i do kopalni w Syberyi. Nasz starowierca różnił się głównie szczodrością od swoich współwyznawców wiadomo bowiem, że starowiercy podobnie jak żydzi u nas są oszczędni, skąpi a nawet sknery. O czystości mają bardzo błędne wyobrażenia; mówią oni, że człowiek powinien folgować swojej naturze i nie powinien wstrzymywać popędów namiętności — ztąd moralność ich jest mocno podkopaną; stracenie czystości dziewiczej nie uważa się za hańbę, a niewierności małżeńskiej za grzech, Z drugiej strony starowiercy odznaczają się miłosierdziem chrześciańskiem: liczne jałmużny dawane aresztantom, najwięcej od nich pochodzą. Pamiętając na zdanie Chrystusa, ażeby nie szukać chwały ze swoich dobrych uczynków, przychodzą w nocy do ubogich, wstydzących się żebrać, pukają w okno i zostawiając jałmużnę odchodzą. Przed idącą partyą aresztantów rzucają pieniądze na drodze albo też kładą i pieką pieniądz w bułce chleba przeznaczonej na jałmużnę; współczucie ich dla aresztantów w części tłumaczy się tem, że między nimi wielu ich współwyznawców znajduje się. —
Najgorętsza i najczęstsza modlitwa starowierców bywa w nocy, w czasie snu ludzi i całego przyrodzenia. W stosunkach swoich z ludźmi grecko-moskiewskiego wyznania i w ogóle z ludźmi wszelkich innych wyznań są nieufni i podejrzliwi. Podobnie jak żydzi, używanie pokarmu razem z ludźmi innego wyznania uważają za grzech; miski i łyżki, któremi jadł obcy człowiek, starowiercy czyszczą i myją jako splugawione. W domach swoich niedozwalają palić tytuniu nazywając go pogańską rośliną i djabelską, sami nie palą i tabaki nie zażywają; wódki nie piją, ztąd między nimi większa zamożność, bo nie przepijają i nie tracą na wódkę jak prawosławni ostatniego grosza. Obrazy w domach i kaplicach są zwykle stare i niekształtne bohomazy: tło czarne, twarze świętych smutne i poważne; przed obrazami nowszego pędzla, w których i rysunek i koloryt jest piękny, niechcą się modlić i odrzucają je, jako wzbudzające żądze zmysłów i ziemskie myśli.
Monastyry starowiercze zowią się: «Skity»; znajdują się one zwykle w borach, w puszczach, dalekie od mieszkań ludzkich, a rzadko we wsiach. Zakonnicy mieszkają w osobnych domkach, mięsa wcale nie jedzą, lecz czystości nie przestrzegają — podobnie i zakonnice starowiercze, mięsa nie jedzą a o czystość dziewiczą są mniej dbałe. Ścigany, potrzebujący wsparcia, łatwy między nimi znajduje przytułek i pomoc.
Nie we wszystkich skitach znajdują się kaplice (czasownie) a to z tego powodu, że rząd zabrania im jawnego odprawiania swoich obrządków. Dużo skit znajduje się za Wołgą w siemionowskim powiecie w niżegorodzkiej gubernii, w brańskim powiecie orłowskiej gubernii i w innych okolicach.
Starowierców Moskale nazywają razkolnikami, to jest odszczepieńcami. Obszerna i szeroko rozgałęziona sekta starowierców rozpadła się na liczne pomniejsze wyznania i sekty: jedna z nich zamiast księży ma kapłanki — na ten urząd duchowny wyszukują czystej i niewinnej dziewicy, a że o taką dosyć jest trudno, więc obierają i taką, co niewinność straciła. Sądzę, że kobiety emancypantki na zachodzie, bardzo sympatyzowałyby z tymi sekciarzami, gdyby wiedziały, że między nimi kobiety a nie mężczyzni są księżmi, i że niewiara małżeńska nie jest za grzech uważana.
I o południu zabrzmiała bałałajka na korytarzu i aresztanci z kochankami swojemi za pozwoleniem żołnierzy, puścili się w tany. Wysunął się naprzód młody, przystojny zgrabny i zwinny aresztant w manszestrowych szarawarach i w czerwonej koszuli; na nogach miał kajdany. Tanecznica jego była młodą i miłą kobietą. Tańcowali z sobą kozaka. On z wielką gracyą, podbiegał w dziwnych i krętych podskokach do swej lubej, a ona uciekała przed nim i uciekała; ale gdy pomimo kajdan na nogach puścił się w prysiudy, tanecznica zatrzymała się chwilę i drobnym krokiem obiegła go w koło; on tymczasem jak strzała zniżał się ku ziemi, suwał, zrywał i takt wybijał kajdanami, dodając takim sposobem energii słabym tonom bałałajki. Skończył prysiudy i z nową siłą podbiegł do niej, ona się z wdziękiem usuwała; podejmował ręce jakby do uścisku, ona umknęła spuściwszy w dół oczy, ściga ją, już jest przy niej — ale w tem, jakby się mszcząc za długie zaloty, oddalił się w szybkim męzkim podskoku. Żal jej było kochanka, więc tańczy za nim, zawraca się ku niemu, wabi ręką, wabi okiem, aż padli sobie w ramiona i wystąpiła druga para.
Tańcował Siemionów ze swoją Marfą, wysoką i silną dziewczyną. Siemionów w aksamitnej czapeczce, nie tańcował z gracyą poprzedniego, lecz za to z większą energią — taniec jego był to taniec najezdnika, łupieżcy — kajdanami brząkał jakby szablicą, a ku lubej zbliżał się dla tego tylko, ażeby się zaraz oddalić na łup. Mocny skok, energia i siła nowego uroku dodała temu pełnemu namiętności tańcowi — tak musieli zaporożcy kozacy tańcować.
Po nim puścił się w pląsy Żuków ze swoją starą kochanką; chociaż w jego tańcu było więcej zwrotów, skrzywiań, łamań, lecz nie było czucia i ognia prawdziwego kozaka. Kozak jest taniec ukraiński, ztąd on rozszedł się po całej Moskwie, lecz w żadnej wielkorosyjskiej okolicy nie tańczą go tak pięknie jak nad Dnieprem. Do wieczora trwały tańce; rozochoceni żołnierze przynieśli do etapu i wódki surowo zabronionej aresztantom, a tak skacząc i pijąc, całując kochanki, a inni przypatrując się temu, wesoło spędzili dniówkę w Polanach.
Dnia 13. sierpnia partya wyszła z Polan. Już drugi dzień jak na palcach u nóg porobiły mi się pęcherze i starłem nogi, pieszo więc iść dzisiaj nie mogłem, dla tego prosiłem oficera, ażeby mi pozwolił wsiąść na podwodę. Oficer pozwolił.
Za partyą ciągnęły się wozy długim szeregiem, na których siedzieli kalecy, dzieci, starcy, lub ci, którzy mieli za co nająć podwody — za nimi znowuż szło kilka wozów zapełnionych workami aresztantów; mnie posadzili na workach. Ciągnąc się pomalutku miałem dosyć czasu przyjrzeć się spagórkowanej okolicy. Łąki jeszcze się zielenią, a pola coraz bardziej ogałacają się ze zboża; za pagórkami widać piaszczystą i ciemną dolinę Wołgi. Wsie gęsto rozsadzone, napełniają okolicę. Z pola, z domów wybiegają ku nam dzieci i kobiety z jałmużną. Obłoki bielutkie około południa pierzchły, a niebo zaciągnęło się chmurami; powietrze się ochłodziło, wiatr się zrywa i porusza gadatliwą osinę. Szum jej przypomina mi szum osiny, która rośnie nad grobem mojego ojca w Opatówku.
W spokojniejszej chwili życia siadywałem z siostrami nad drogą dla nas mogiłą; szmer osiny, co nad nami kołysała się, przenosił myśl moją w drugi tajemniczy świat — albo też pobudzał i pomagał fantazyi do kształtowania marzeń swoich, a marzyłem o czynnem dla ojczyzny życiu!! Jakże tęskno szmer jej przygrywał sercu, które się z uroczystością w świat wyrywało. Dzisiaj — syberyjski wygnaniec, inaczej słucham jej szmeru: szum jej nie pędzi umysłu w przyszłość nieznaną, lecz rozwiewa zasłony, zakrywające dopiero co minioną przeszłość. Zdawało się mi, że widzę grób i rodzinę moją przy nim, że widzę matkę tęskniącą za synem i łzawą! Kiedyż będę słuchał szmeru rodzinnej osiny?
Dumania zatęsknionego serca rozrywał gadatliwy woźnica, niegdyś fanatyczny starowierca, a dzisiaj człowiek obłąkany. Fizyonomię ma głupowatą, szydersko uśmiechniętą, z oczów wygląda mętna lecz bystra myśl; twarz pociągła, blada, ozdobiona jest długą białą brodą. Na głowie miał wysoki filcowy kapelusz, poprzewiązywany w kilku miejscach różnokolorowemi gałgankami i ustrojony liśćmi z brzeziny i dębu. Do mnie ciągle odwracał się i mówił nierozsądne i niewiążące się z sobą rzeczy — a czasem zdarzyło się mu rzucić jak perłę prostą i szczytną myśl. Człowiek to bystrej fantazji, niegdyś myślący, zagłębiony w Boskie tajemnice, dozwolił się unieść fantazyi i zbłąkał. Z mistyka zrobił się waryatem. W tłumie bezmyślnych słów, nie łączącej się rozmowy, takie jak niżej rzucał porównania i myśli. Patrząc badawczem i tęsknem okiem w błękitną dal horyzontu, odwrócił się do mnie i wskazując ręką mówił: «Któż zliczy drzewa ziemi? ziarnka piasku? któż? — Bóg jeden w sekundzie.» Albo — patrząc na Wołgę mówił: «Zkądże się woda bierze, zkąd ta woda płynie? Któż to wie i któż to zgadnie? Jacyśmy mali i nędzni, tajemnicy wody nie możemy odgadnąć?» Z za góry pokazała się zielona kopuła cerkwi, zwracając moją uwagę na nią rzekł: «Otoż zielona cerkiew, piękna i biała, lecz długoż ona potrwa? upadnie i nie będzie jej. Najlepszą świątynią Boga jest ta dobra ziemia, co wszystko nam rodzi i daje, i te piękne obłoki!» W tej chwili ptak bijąc skrzydłami padł z powietrza na pszenicę, waryat obaczywszy go wołał: «ptak leci w powietrze — lecz któż wie, że to jest ptak? może to anioł Boży leci na ziemię, wziął ptasie skrzydła i robi niemi w powietrzu.»
Starowiercy bardziej jak prawosławni szanują naturę; wszędzie, podobnie jak ten wieśniak, widzą treść tajemniczą i czczą naturę jako siedlisko skrytych duchów. Ciekawie wsłuchiwałem się w te świetne resztki fantazyi waryata, które jak gałganki z drogiej materyi odrywały się od spruchniałej sukni jego umysłu.
Przejechawszy 25 wiorst, stanąłem z innymi we wsi Letniewie, gdzie zrewidowali nas, a potem na noc wpuścili do więzienia. Z Letniewa szliśmy równiną; na widnokręgu wznoszą się wzgórza okryte gajami i ścierniskami. Niebo wyjaśniło się i uśmiechnęło piękną pogodą.
Na połowie drogi, niedaleko od traktu, stoi bogate sioło Łysków do miasta podobne, ma bowiem dziewięć cerkwi, domy porządnie wybudowane i mieszkańców zamożnych starowierców, poddanych hrabiego Tołstoja.
Jeden z jego poddanych trudniąc się handlem zrobił znaczny majątek; wystawił potem dla aresztanckich partyj idących do Syberyi, piękny drewniany domek i przeznaczył fundusz, z którego w wieczne czasy, wszystkim aresztantom mają dawać obiady i jałmużny. Chłop ten nazywał się Bołderow, umarł już, lecz dotąd w jego domku każdą partyę karmią i ugaszczają.
Ponieważ pogoda sprzyjała, więc nie w domku, lecz przy drodze pod drzewami postawili długie stoły i nakryli obrusami, a obok nich ławki, na których siadło nas dwieście pięćdziesiąt aresztantów okutych i powiązanych łańcuchami; stare i młode wieśniaczki usługiwały nam do obiadu, nalewały zupę w miski, krajały mięso, częstowały kwasem, piernikami, pirogami. Obiad był obfity i suty — a widok kobiet usługujących zbrodniarzom piękne sprawił wrażenie. Zdala od stołu rozciągnięta była linia konwojnych żołnierzy. Wiatr lekki poruszał brzeziną przydrożną i chłodził odkryte i ogolone czoła aresztantów — każdy błogosławił pamięć Bołderowa. Po obiedzie wstali od stołu, podziękowali za obiad i zabierali się w drogę; wówczas każdemu z nich ofiarowano coś na drogę: pieniądz, bułkę lub też koszulę.
Dźwigając hojnie szafowane jałmużny, przybyła partyą po południu do Ostapszychy, odległej od Letniewa cztery mile.
W Ostapszysze mamy dniówkę. Dzisiaj w kościele naszym uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, a ja obchodzę ósmą rocznicę śmierci mojego ojca. Rozpamiętywając życie i ostatnie jego chwile, smutek ogarnął moje serce; pogrążony w dumaniu, siedziałem, nie zwracając uwagi na wrzawę, hałas i życie otaczające mnie, gdy nagle z pod tapczana, jakby z drugiego świata, zabrzmiała polska kantyczkowa pieśń, śpiewana zwykle w wielki czwartek:
Już Cię żegnam najmilszy Synu Chrystusie
Serca mego pociecho, śliczny Jezusie,
Cóż ja pocznę utrapiona,
Matka Twoja opuszczona.
Straciwszy Ciebie?
Weź mię raczej na śmierć z sobą,
Wolę razem umrzeć z Tobą,
Niż żyć bez Ciebie:
Już od żalu umieram, na Cię patrzając,
I nie wiem, co czynić mam, smutną zostając,
Widząc, jako te złe syny
Biorą Ciebie bez przyczyny:
Dosyć żałości.
Biją, tłuką pozdrawiają,
Ciężkieć rany zadawają,
Nie masz litości.
Ni pokoju mnie strapionej, żem doczekała
Nieszczęśliwej godziny, żem oglądała,
Ciebie synu związanego,
W ręce żydom oddanego,
By Cię męczyli!
Srogość swoją pokazują,
U słupa Ciebie biczują,
Srodze dręczyli,
O okrutny narodzie! zapamiętały,
W obrzydliwych złościach swych zakamieniały,
Czemu w srogiem biczowaniu,
W tak okrutnem katowaniu.
Nie pofolgujesz?
Odwróć srogi gniew na stronę,
I tę cierniową koronę.
Którą gotujesz.
Miecz okrutny przebija, moje wnętrzności,
Widząc okrutną srogość żydowskiej złości;
Że Cię w purpurę obłoczą,
Ostre ciernie w głowę tłoczą,
Nic nie żałują.
Na Piłata srodze woła
By cię na śmierć sądził zgoła
Nic nie litują. —
Łańcuch ciężki włożyli na śliczną szyję,
Który, gdy komu włożą, wiecznie nie żyje.
Jakoż i dekret wydany,
K’ temu i krzyż zgotowany
O zła godzina!
Na który masz być włożony,
Między łotry policzony,
Ciężka nowina!
I w tym jeszcze bezecni nieprzestawają,
Ale więcej żałości mu zadawają.
Ręce, nogi wyciągąją,
I do krzyża przybijają,
Śmierci czekają.
A widząc go shańbionego,
Niechcą Ciebie mieć żywego,
Żółć ci podają.
Cóż ja pocznę na świecie, kiedym pozbyła,
Ciebie Synu najmilszy! smętnie straciła?
Niechże umrę z tej przyczyny,
Że mi wzięto z ludzkiej winy,
Syna mojego!
Który po to zstąpił z nieba,
Że odkupu było trzeba,
Z wyroku Jego.
A po śmierci, niech będzie, której z litości,
Włożywszy w grób one ciało i smętne kości,
Napiszemy takie słowa:
Że tu Matka Jezusowa,
Żalem strapiona.
Której śmierci jest przyczyna,
Że pozbyła swego Syna,
Tu położona. Amen.
W tłumie obcych ludzi i zbrodniarzy czuła i rzewna melodya tej starej pieśni poruszyła mnie do głębi, przypomniała mi szczęśliwe chwile i kraj rodzinny. Wszedłem i ja pod tapczan i połączyłem głos mój z głosem aresztanta, który pieśnią ojczystą obchodził uroczystość Matki i królowej Polski. Prosta szata tej pieśni odkrywa cały ogrom macierzyńskiego bolu, ton jej miły melodyjny i pełen smutku. —
Z niej i dla wydartych z łona ojczyzny i prześladowanych pociecha spłynęła, przypominając męki Najświętszego na ziemi; zachęciła do wytrwałości i chrześciańskiego znoszenia naszych małych cierpień, znoszonych często bez podniesienia serca. Jakiż to spokój przebija z polskich nabożnych pieśni? ile w nich muzykalnej prostoty i swobodnej rzewności miłościwego serca?
Pieśni nabożne moskiewskie są piękne ale zimne, łzy rozkoszy pobożnej nie wydobędą. Bóg ich pieśni jest Bogiem sędzią, Bogiem wyroku; Bóg polskich pieśni jest ojcem kochającym, jest troskliwym i czułym włodarzem świata. Charakter pieśni jest zarazem charakterem obu narodów.
Więzień, który śpiewał kantyczki, nazywał się Wincenty Serafinowicz; jest to człowiek prosty, bez wychowania, obyczaju wiejskiego, twarz jego pospolita, blada, odęta i smutna. Pochodzi z Litwy z okolic Nowogródka, wzięty do wojska moskiewskiego, służył w niem wiele lat; później z wojska przetranzlokowano go do Moskwy i tam zrobili go budnikiem. Pewnego razu roku 1849 odwiedzili go kozak uralski, grenadyer i pisarz wojskowy; przyjął ich i uczęstował tem co miał w swojej budce. Rozochoceni goście mówili o przykrościach swojej służby, skarżyli się na biedę, a kozak z tego powodu nazwał cara niesprawiedliwym tyranem i t. p., grenadyer dodał coś więcej a budnik nie był obojętnym świadkiem rozmowy, lecz także krytykował ze swego stanowiska postępowanie cara.
Po skończonej biesiadzie, pisarz natychmiast wszystkich denuncyował i zacytował niepochlebne słowa o carze, przez każdego z nich wyrzeczone. Aresztowano budnika, kozaka i grenadyera i oddano pod sąd. Badała ich komisya pod prezydencyą pułkownika żandarmeryi i niezważając na zupełnie inne zeznania obwinionych, napisała protokuł po swojemu, dodając wiele potępiających szczegółów, do których się nieprzyznawali.
Wincenty protokułu niechciał podpisać. Kazali więc księdzu, którego przywołali do badania, upomnieć i przekonać budnika, ażeby się nie zapierał i nakłonić do podpisania. Ksiądz po rozmowie z obwinionym, upomniał komisyą i wystawił jej sprzeczność protokułu z zeznaniami; próżnemi jednak były jego słowa, komisya trwała w swoim uporze i niesprawiedliwości. Ksiądz widząc, iż nic jego wstawienie się obwinionemu nie pomogło, rzekł do niego: «Nic ci w tak trudnym razie nie mogę poradzić; lecz jako kapłan przypomnę ci, iż i Chrystus niesprawiedliwie cierpiał, a my w jego znoszeniu cierpień powinniśmy Go naśladować.» Komisya wreszcie zmusiła Wincentego podpisać fałszywy protokuł. Wkrótce potem przeczytali mu wyrok skazujący go na 4000 kijów i 20 lat robót w rotach aresztanckich w Sweaborgu; kozaka i grenadyera skazali na mniejszą liczbę pałek i tylko na 5 lat robót w twierdzy. Cesarz wyrok potwierdził — i został wykonany. Z Sweaborga razem z innymi wysłali go do kopalni w Syberyi.
W Sweaborgu aresztanci katolicy w wielki czwartek śpiewali pieśń, którąśmy przytoczyli — posługi duchowne odbywał u nich ksiądz przyjeżdżający z Petersburga.
Serafinowicz jest człowiek milczący, mało i rzadko mówi; ma głęboką wiarę i miłość ojczystego obrządku religii, poczciwy, spokojny, nieśmiały, spłoszony niewolą, znajomości ani stosunków nie szuka. Pieśni ojczystych niezapomniał, chociaż przeszło 20 lat przebywa w Moskwie niezapomniał jak wielu innych mowy polskiej.
Pomiędzy aresztantami w partyi znajduje się jeden, który należał do sekty Chłystów. Dowiedziałem się od niego kilka szczegółów o tej dziwnej sekcie, które później potwierdziły opowiadania diaczka i wielu innych aresztantów. Wiara Chłystów różni się od wszelkich innych wyznań i sekt moskiewskich — początek jej jest niewiadomy; sekciarz wymienił nazwisko Fijoł, może to jest nazwisko człowieka, który dał jej początek. Chłystowie nie są chrześcianie, Jezusa Chrystusa bowiem nie uważają za Boga; podobnie jak żydzi święcą sobotę i oczekują przyjścia Mesyasza, różnią się przecież stanowczo i od żydów. Uznają jednego, niepodzielnego Boga na niebiosach, niewidzialnego i wszystko wypełniającego ducha; cześć mu oddają w dziwnym obrządku.
Na środku piwnicy stoi ogromna kadź wody, a na ścianach w około goreją światła; modlitwa rozpoczyna się od skoków, kręceń i derwiszowskich tańców, gdy już znużeni padną na ziemię i dostatecznie odpoczną, śpiewają pobożne pieśni z ksiąg tajemnie drukowanych lub przepisywanych i chowanych w największem ukryciu. Odśpiewawszy pieśni, odpasują z bioder pasy rzemienne i obnażają plecy — wtedy nauczyciel ich (nastawnik) przewodniczący modlitwom naciska sprężynę w kadzi i ze środka jej wody wynurza się posąg Boga w siedzącej postawie, z ręką podniesioną ku czołu, na którem jest napis. — Pobożni uderzają rzemieniami po wodzie i obchodząc w około kadź biczują swoje plecy, wymawiając słowa: «Chłyszczu, chłyszczu! Chrysta iszczu» i myją się jakby się przysposabiali na godne przyjęcie Mesyasza; woda zaś uważana jest za tajemniczy żywioł i symboliczny tegoż przyjścia. Śluby małżeńskie wykonywają klęcząc, nowożeńcy mieniają pierścionki, a kapłan czyli nauczyciel czyta nad niemi modlitwy. Właściwych księży nie ma w tej sekcie; obowiązki duchowne wykonywa najdoświadczeńszy i najstarszy między nimi, nazywają go nastawnikiem.
Chłysty rozrzuceni są w znacznej liczbie w rozmaitych miejscach Moskwy; znajdują się w Petersburgu, w Moskwie, w kostromskiej, jarosławskiej i innych guberniach. Przechodzącego do ich wyznania prowadzą tajemnie na swe nabożeństwo, otaczają go szacunkiem, pieczołowitością i hojnie zaopatrują jego materyalne potrzeby, jeżeli jest w biedzie.
Kilka tylko szczegółów udało mi się zebrać o Chłystach, bo w Moskwie w ogóle wszyscy sekciarze, tym bardziej Chłysty, ukrywają się i w największej tajemnicy odprawiają swe nabożeństwa. Z obrządków Chłystów wnoszę, iż sekta ta jest niezręczną i dziwną mięszaniną chrześciańskich, tureckich i pogańskich wyobrażeń. Fanatycy jak biczownicy, filozofowie jak aryanie, oczekują Mesyasza jak żydzi, a podobni do mahometan w fizycznej modlitwie.
Aresztanci jako ludzie przez rząd potępieni, są malkontentami, a niezadowolenie swoje głośno między sobą i w rozliczny sposób wyrażają. Dzisiaj byłem mimowolnym słuchaczem rozmowy, z której podaję kilka szczegółów. Exżołnierz a obecnie kajdaniarz, człowiek wymowny i śmiały, opowiadał swoim kolegom różne zdarzenia, przez które chciał ich przekonać, że niema prawdy w obietnicach cara, a łaskawość jego jest tylko łudzeniem. «Byłem w Kronsztadzie, «mówił» i leżałem w lazarecie obok starego żołnierza, którego już dawno powinni byli uwolnić ze służby, przesłużył bowiem 28 lat, więc trzy lata nad termin prawem naznaczony — a chociaż nigdy w służbie nie był strofowanym, nie uwalniali go przecież, czy to przez nienawiść czyją, czy też z powodu zwyczajnego nieporządku i opieszałości wojskowej władzy. Wówczas właśnie, gdy obok siebie leżeliśmy w lazarecie, przyjechał Mikołaj Pawłowicz do Kronsztadu i odwiedził lazaret. Stary i chory żołnierz podniósł się na swojem łóżku i prosił cara o uwolnienie ze służby; przytoczył ten szczegół, że już trzy lata nad termin przesłużył. Car kazał prośbę jego zapisać. Żołnierz wyzdrowiał, lecz cóż? z lazaretu wzięli go na odwach i oddali pod sąd.
«Oficerowie, ażeby nie odpowiadać za niesprawiedliwość, którą żołnierzowi wyrządzili, postanowili go zgubić, sprawę jego inaczej przedstawili i datę wstąpienia jego do służby sfałszowali. Sąd za samowolne wyłamywanie się ze służby skazał biednego starca na 2000 pałek i na 5 lat robót w aresztanckich rotach. Znam go, bo nieraz pracował z nami na wałach.
«A inne znowuż zdarzenie, było takie. W którymś pułku armii, nazwiska niepamiętam, pułkownik za małe przewinienie służbowe zdegradował podoficera na żołnierza i bez sądu kazał go przepędzić przez ulicę żołnierzy (skwoś strój).
Ogromnie zbity, nieprawnie i niesłusznie pokrzywdzony, myślał, że gdyby sam car dowiedział się o tym wypadku, niezawodnie wymierzyłby mu sprawiedliwość a pułkownika ukarał. Lecz na nieszczęście inaczej skarżyć się nie mógł, tylko przez swego pułkownika, był więc pewny, że skarga jego zostanie bez skutku, pułkownik jej wyżej nie pośle, a mścić się na nim tym więcej będzie. Nie widząc żadnej drogi do sprawiedliwości cara, postanowił prosić o nią samego cara w czasie przeglądu. Stał we froncie. Car przejeżdżał przed szeregami i witał żołnierzy, nadjechał ku pokrzywdzonemu i zatrzymał się, bo ten coś przemówił do niego; wysłuchał cierpliwie skargi żołnierza i pojechał dalej, rozkazując zapisać imię i prośbę żołnierza. Na złe biedakowi wyszła ta skarga, bo za to, że nie prawną drogą, jaką instrukcya wojskowa przepisuje, skarżył się przed carem, car kazał oddać go pod sąd, a sąd wydał wyrok na 1500 pałek.» —
Ledwo skończył jeden aresztant opowiadanie, drugi, także ex-żołnierz, pochwycił wątek opowiadania i tak rzecz dalej prowadził: «Służyłem w armii; roku 1847 car w Winnicy na Podolu zebrał do obozu czwarty korpus i robił manewra. Manewra się nie udały, car był w złym humorze i z ogromną grozą w obliczu pędził galopem przed frontem uszykowanych żołnierzy. Stary rekrut, który miał już 48 lat i miał synów mających po 22 i 23 lata, oddany został do wojska przez rozgniewanego za jakieś nieposłuszeństwo właściciela, chociaż synowie jego zdolni byli do wojska, a on ledwo nogi mógł wyciągnąć. Otoż ten rekrut padł we froncie na klęczki przed carem, trzymając w ręku prośbę, w której wymienił swój wiek, niezdolność, wspomniał o dorosłych synach zdolnych do służby i prosił o uwolnienie. W tej chwili, gdy rekrut padał na kolana, koń cara potknął się, potem stanął dęba. — Car się rozgniewał, prośbę od rekruta kazał odebrać, a za niewłaściwy sposób, jaki obrał do podania prośby, kazał oddać go pod sąd (żołnierze w ogóle nie mają prawa podawać próśb). Sąd zawyrokował go na 2000 pałek — rekrut niewytrzymał tej liczby i w czasie egzekucyi (gmin moskiewski nazywa ją siekucya od siekania) padł martwy. Otóż jest łaska i sprawiedliwość! Gdzie tu jej szukać, wszystko jest fałszem i nic więcej, zginęła prawda.»
Chłop z Niżegorodzkiego, człowiek roztropny, dodał do tego: «Nie dziwno, że ich ukarali, bo wszyscy postąpili przeciwko prawu i jego formom chociaż ich sprawa była dobrą. Lecz za cóż ci weterani, którzy pełnili lekkie obowiązki stróżów i sług przy gmachu cesarskiej biblioteki, zostali ze służby wypędzeni? Wiadomo wam, że jak się teraźniejsza wojna z Turkiem rozpoczęła, car wydał ukaz, ażeby dymisyonowani żołnierze, jeżeli zechcą, byli przyjmowani w powtórną służbę, i za to obiecywał im różne nagrody. Będąc w bibliotece zapytał się weteranów, czy zechcą powtórnie wstąpić w szeregi w obronie cara i Moskwy prawosławnej. Weterani odpowiedzieli, że są już chorzy i karabina udźwignąć nie potrafią. Za to, że wyrazili niechęć do służby, chociaż ją wolno było wyrazić, kazał ich pozbawić miejsc jakie zajmowali i we 24 godzin wygnać z biblioteki.»
Niezadowolenie aresztantów rzadko wyraża się w sposobie umiarkowanym, jak go tutaj podaliśmy; przyzwoitość wstrzymuje nas od powtórzenia grubych wyzwisk ich niezadowolenia. Myliłby się jednak ten, ktoby to niezadowolenie uważał za rzeczywiste. Są oni dopóty malkontentami, dopóki ich trzymają w kajdanach i za kratami; skoro przejdą próg więzienia są znowuż wiernymi poddanymi. Z drugiej strony niezadowolnienie ich jest szlamazarne i bierne, ogranicza się na mowie, dopóki im bezkarnie wolno mówić, a w Moskwie tylko w więzieniu można bezkarnie odzywać się o rządzie, a nigdy nie nabiera charakteru czynnego niezadowolnienia. —
Dniówka w Ostapszysze zakończyła się hałasem i kłótnią.
Starosta, który jest naczelnikiem aresztantów, wybierany przez nich, niepilnował w Lekiejewie worków z jałmużną złożonych na wozie i dwa worki skradli żołnierze; z tego więc powodu aresztanci robili staroście różne zarzuty i powaga jego znikła, a wreszcie po długich sporach i kłótniach odsunęli go od władzy i obrali innego, który zdawał się więcej posiadać zaufania.
W całej tej sprawie kilkunastu a nie wszyscy decydowali, tych kilkunastu byli to ludzie pięści lub wymowy, oni też w imieniu wszystkich nie tylko decydowali ale hałasowali i kłócili się.
Ażeby zadość uczynić żalom i skargom o nierówny podział jałmużny, uchwalono zaprowadzić nowe urzęda dziesiętników. Dziesiętnik wybrany jest przez 10 aresztantów, obowiązkiem jego jest być przy podziale jałmużny i strawnego (karmowych), odebrać, rozdzielić i pilnować, ażeby dziesiątek jego nie był pokrzywdzony. Obowiązki starosty są następne: od oficerów odbiera strawne pieniądze i dzieli je między dziesiętników; jałmużnę zbiera u siebie, dziękuje za nią w imieniu wszystkich i także pomiędzy dziesiętników rozdziela; jeżeli partya ma prośbę lub skargę przed władzą, starosta w imieniu jej mówi i przekłada; on pilnuje porządku, zgody, on przekupuje podoficerów i żołnierzy, gdy idzie o sfolgowanie w dozorze, kupienie wódki, połączenie z kobietami; on wraz z innymi wyrokuje w sporach, zajściach i sprawach zaszłych między aresztantami, jeżeli strony życzą sobie, ażeby spór ich nie doszedł do wiadomości naczelników etapowych. Prócz starosty i dziesiętników jest jeszcze w partyi dwóch kalafaktorów (parasznicy), którym aresztanci płacą miesięcznie pewne kwoty, a obowiązkiem ich jest, czyścić kloaki, przy wyjściu partyi z więzienia wynosić z numerów cebry z nieczystościami i zaopatrywać w wodę.
Wieczorem zapowiedział podoficer bardzo wcześny pochód, przed świtem więc wszyscy podnieśli się; każdy wpakował w worek swoje rzeczy, zawiązał go, odział się po podróżnemu i oczekiwał chwili wyjścia. Ja tymczasem stanąłem przy oknie, ażeby przez kraty popatrzeć na wschód słońca. Mrok przejrzysty zalegał nad ziemią — niebo różowało się i krasiło purpurą. Przy drodze stała karawana tatarskich kupców, konie pasły się na polu, a kupcy ze snu podźwignięci, zwróciwszy się obliczem ku południowi w stronę Mekki, odmawiali ranne modlitwy. Długa była ich modlitwa — słońce już wynurzyło się na widnokręg, strzeliło milionami promieni, wzniosło się, zbielało, a oni jeszcze modlili się. Światło walczyło z niknącą ciemnością, przenikało poranne mgły, a ziemia jakby złotem oblana, powoli obnażała swoje kształty.
Klucz skrzypnął we drzwiach a na dziedzińcu widzę zgromadzonych żołnierzy — czas więc w drogę. Na dziedzińcu żołnierze ustawili aresztantów w szeregi, powiązali ręce łańcuchami, porachowali, otoczyli bagnetami i już idziemy. Litościwy tutejszy oficer nie kazał prowadzić nas w kurzu środkiem drogi, lecz trawnikiem obok drogi, gdzie w dwa rzędy rosnące brzozy, gadając z porannym wiatrem, osłaniały nas przed skwarnem słońcem. Wonne i świeże powietrze, murawa pod nogami, wszystko nam sprzyja i pomaga do chodu. Pola okryte są zbożem na pniu, stogami, snopkami rozrzuconemi, a rolnicy nie wyprzedzili nas w rannem wstaniu, bo oto dopiero ściągają się powolutku na pola.
Poczułem dzisiaj swobodę w sercu i było mi lepiej w duszy niż zwykle; lecz przyjemne wrażenie dzisiejszego poranku wkrótce zakłócone zostało rozmową z Polakiem, niegdyś żołnierzem naszej armii (1831), później żołnierzem moskiewskim, idącym do Syberyi za dezercyą i włóczęgę. Człowiek ten przeniewierzył się duchowi narodowemu i zwątpił zupełnie o Polsce. Nadzieje względem podźwignięcia ojczyzny wydały się mu śmiesznemi, a praca i starania o podźwignięcie narodowości naszej płonnemi. Ludzie, którzy przeżyli jedną lub też kilka klęsk narodu, pospolicie tracą nadzieję w lepszą przyszłość, gubią wiarę w naród; wątpiąc o wszystkim pogrążają się w bierność i obojętność. Później, jeżeli to są ludzie z wykształceniem, stają się w wysokim stopniu pesymistami i nigdy prawie nic dobrego w narodzie swoim niewidzą, a ganiąc go i plwając mówią, że to robią z miłości ku niemu i ku prawdzie; z drugiej strony stają się optymistami w sposobie zapatrywania się na rządy istniejące, drżą często przed ich potęgą, truchleją przed władzą — i krok jeszcze jeden a staną się sługami wrogów. Tacy ludzie bardzo często w literaturze, na polu bojowem i na polu życia towarzyskiego stoją pod chorągwią ciemiężców i zdradzają własną ojczyznę. Wielu znam ludzi, którzy do zdrady takim sposobem doszli.
Jak w wierze zwątpienie jest zgubą i grzechem, podobnie i w sprawie wyjarzmiającego się narodu, walczącej narodowości, zwątpienie prowadzi za sobą zgubę — tam było ono grzechem, tu jest zdradą. Bardziej od wrogów szkodzą i pracują na zatracenie własnego narodu wszyscy wątpiący pesymiści, tchórze, obojętni — nieznam ludzi bardziej Polsce szkodliwych. Wyraźnego zdrajcę każdy pomija, a pesymiści po cichutku przyznają się do miłości ojczyzny, a w imię tej miłości sieją zgorszenie, zwątpienie śmierć.
Pesymista w narodzie mającym byt niepodległy nie może być szkodliwym, lecz w narodzie ujarzmionym działania jego są zabójcze. Rzeczywisty Polak, zacny obywatel i patryota kraju nie ustraszy się klęską, owszem po każdej klęsce gorliwiej stara się po dźwignąć ojczyznę; wierzy i głosi, iż ona podźwignie się i musi podzwignąć się — klęska jest dla niego bodźcem do większej czynności, do większej pracy dla Polski; a jeźli wkrada się w serce jego zwątpienie, gwałtem je dusi w piersiach swoich i nigdy nie pozwoli mu objawić się w obec ludzi. Jako od dżumą zarażonego, odstąpiłem od dezertera, który nazywał się Polakiem, i cieszyłem się w duszy, że go nie do Polski lecz do Syberyi rząd posyła na wygnanie.
Pomiędzy jeńcami z 1831. roku, których klęski, trudna służba i niewola w Moskwie przytłoczyły, wielu jest zacnych, którzy wytrwali w narodowej świętości i czystości ojczystego ducha, lecz bardzo wielu znajduje się podobnych do owego dezertera. Niech Bóg broni każdego od choroby zwątpienia.
Przeszedłszy 25 wiorst, przed południem stanęliśmy we wsi Czugunach, gdzie nowa komenda żołnierzy bierze nas pod swój dozór. Wczoraj starłem powtórnie nogi a pęcherze nie dają mi dzisiaj stąpnąć; musiałem więc prosić oficera o pozwolenie jechania na podwodzie. Posadzili mnie znowuż na workach, pomalutku za partyą ciągnąłem się po drodze równej i gładkiej. Okolica tutejsza lekko wydęta, okryta jest szerokiemi łanami nie zżętej pszenicy; kołysze się jak złota fala a plenne kłosy uderzając się jeden o drugi, szeleszczą, szumią i głuszą przykry brzęk kajdan. Z pszenicy wyziera ładny kielich kąkolu, siwiejący modraczek i wyka, która ścisnąwszy swojemi splotami słomę fantastycznie zwiesza lub okręca się jak rzeźba na gotyckiej kolumnie.
Widoki są jednostajne i brak im wydatnych, skupiających imaginacyę punktów; zjechawszy z małej pochyłości pagórka, wkrótce przybyliśmy do obszernej wsi zamieszkałej przez starowierców. Zagrzmiał bęben a na jego hasło ze wszystkich domów wybiegły kobiety niosąc chleb i jabłka dla aresztantów. Taką ilość nadawały jabłek, że zapełniono niemi kilka wozów, a ja niemi byłem najzupełniej obrzucony. Aresztanci najpiękniejsze owoce znowuż od siebie ofiarowali oficerowi i żołnierzom. Lud w tej wsi, jak i w całej okolicy, nie odznacza się dzielną postawą ani kształtnemi rysami. Kobiety są brzydkie, mężczyzni mają gruby i ponury wyraz fizyonomii — ubiór podobnie jak pod Niższymnowogrodem jest niemalowniczy.
Kręcąc się po obszernej płaszczyznie między krzakami łoziny i wierzby, przybyliśmy nad brzeg Sury, wpadającej wązkiem gardłem do Wołgi. Na przeciwnym wysokim jej brzegu wspaniale przedstawia się oku małe miasteczko Bazyli Surski (Wasil), położone na przylądku utworzonym przez Wołgę i Surę, odległe o 3 mile od Czugunów.
Zmącona i biała woda Sury wzdyma się i pieni pod silnym wiatrem i fale jej rozpryskują się o prom, na którym przeprawiamy się do miasta; żołnierze odsuwają i kolbami odtrącają aresztantów od krawędzi promu, kierowani roztropnem przewidywaniem, iż którykolwiek z potępieńców mógłby rzucić się w wodę, szukając spokoju i swobody w jej falach, których na ziemi nie mógł znaleźć. Z brzegu pięliśmy się po wysokiej górze przez liche miasteczko, ozdobione jedną cerkwią, mające do 2000 mieszkańców, do etapowego więzienia stojącego na znacznej pochyłości; w niem zamknięci odbywamy dniówkę.
Z okien etapu rozściela się obszerny i piękny widok szerokiej Wołgi i wązkiej lecz bystrej Sury. Sura jest jedną z piękniejszych i znaczniejszych rzek wpadających z prawego brzegu do Wołgi; źródła jej znajdują się w saratowskiej gubernii — przepływa przez gubernią penzeńską, a stolica tej gubernii nad jej brzegiem się wznosi; dalej płynie przez gubernią symbirską, w niej dwa miasta Korsuń i Ałatyr stoją nad Surą. W kazańskiej gubernii nad Surą położony jest Kurmysz i Jadryń — na małej przestrzeni przerzyna niżegorodzką gubernia i pod Bazylim łączy się z Wołgą.
Bazyli założony został 1523. roku przez wojska wielkiego moskiewskiego kniazia Bazylego Iwanowicza, wysłane pod dowództwem cara tatarskiego Szich Aleja, zdrajcy własnej ojczyzny, i kniazia Borysa Gorbatego na plądrowanie kazańskiego państwa. Wojska moskiewskie spustoszyły Kazańszczyznę ogniem i mieczem i na samej jej granicy przy ujściu Sury na cudzej ziemi założyły miasto i twierdzę, którą od imienia panującego nazwali Wasil Surski. Mając nad Surą punkt oparcia się Moskale coraz śmielej i częściej napadali na sąsiednie państwo; następnego roku 1524 jak szarańcza znowuż splądrowali Kazańszczyznę a car tatarski zmuszonym był zawrzeć z Wielkim księciem moskiewskim rozejm na pięć lat. W XVI. wieku Sura była granicą państwa moskiewskiego a dzisiaj, trzysta lat zaledwo upłynęło, granica ta przeniosła się aż na brzegi oceanu wielkiego, to jest o 1500 mil od Sury.
Dzisiaj u Moskali jest święto Przemienienia Pańskiego (Spasa) i uroczystość święcenia jabłek w cerkwiach. Do Przemienienia (18. września) Moskale jabłek niejedzą, uważając je za szkodliwe dla zdrowia, a dopiero są w powszechnem użyciu po dzisiejszym dniu, gdy je Zbawiciel jak mówią przemieni na zdrowe i posilne. Do ś. Jana Chrzciciela podobnie jak u nas w Polsce, gmin w Moskwie nie używa rzecznej kąpieli i utrzymuje, iż woda napełniona jest rozmaitym gadem i szkodliwem robactwem; dopiero gdy ś. Jan wodę ochrzci, pozbawia się nieczystego robactwa i chrześcianin bez szkody dla zdrowia i duszy kąpać się może.
Mieszczanie Bazylscy niezapomnieli o aresztantach w więzieniu i jako w uroczystość jabłek, naznosili mnóstwo owoców i «szańków» (jest to pszenny placek posypany kaszą, serem lub jagodami). Drzwi prawie nie zamykały się, bo co chwila nowa miłosierna osoba wchodziła z jałmużną — nie przeszkodziło to jednak aresztantom grać w karty pod tapczanami i kłócić się o podział jałmużny.
Po obiedzie poszliśmy do łaźni, za którą z pieniędzy jałmużny, starosta zapłacił oficerowi kilka rubli. Spłukałem z ciała kurz i pozbywszy się robactwa, którego w takim tłumie i w drodze niepodobna uniknąć, z odświeżonem ciałem i umysłem siadłem w oknie i przypatrywałem się przez resztę dnia okolicy, odwracając się z niechęcią od brudów i brzydoty aresztanckiego życia.
Widziałem tutaj pierwszy raz Czeremisów, lud dla mnie nowy i Europie mało znany; śledziłem każde ich poruszenie, każdy rzut głowy, skinienie ręką i z ruchów i mimiki usiłowałem odgadnąć ich charakter. Nie wiele odgadłem: lecz widząc ich wśród Moskali nieśmiałych, z potulną postawą, jakby spłoszonych, wniosłem, iż im niedobrze wśród obcych ludzi i że nie radzi opuszczają swoje chaty w lasach i jarach położone. Przelękli i posmutnieli jakby przeczuwali, że już wybiła ostatnia godzina ich swobodnego obyczaju; lecz na pewno nie wiedząc, co ich czeka, jaka przyszłość przed nimi roztwiera się, drżą i stąpają nieśmiało, tulą się w rodzinnych siołach, trzymając się słabą ręką spruchniałego i bez zielonej korony drzewa ojczystego obyczaju i języka. Tak myślałem, patrząc z za krat brudnego więzienia na Czeremisów. Przeszli, opuścili miasto — i lepiej, że ich niewidzę, bo przykro jest patrzeć na lud, który za życia swego wzbudza już elegijne uczucia. —
Zwróćmy wzrok swój na okolice i przyjrzyjmy się płaskim wzgórzom i ogromnej płaszczyznie nadwołżańskiej. Natura pod jakimkolwiek stopniem jeograficznym, chociażby karmiła narody będące strachem i groźbą ludzkości, zawsze i wszędzie ma dla serca zbolałego i złamanej fantazyi skarby siejące spokój i utulenie. Niebo ołowiane przetkane błękitnem światłem nakrywa ten kątek ziemi, jakby olbrzymią płachtą smutku; słońce nie sieje wesołych promieni, lecz maluje wszystkie kształty i punkta okolicy zimnym, sinym kolorem. Puszczam wzrok w przestrzeń firmamentu i zapominam cierpień moich — puszczam go z tęsknego serca, jak strzałę z napiętego łuku — wznosi się, buja po ciemnej przestrzeni, lecz oto łza błyszczy na nim, wstrzymuje lot jego na wysokości i ściąga do ziemi — pada i widzę rodzinne strony.
Okiem ducha przebiłem ścieśnione kolumny powietrza i przeniosłem się do Polski. Jestem w Polsce i ze szczytu kopca Kościuszki przyglądam się krainie, która wolność niegdyś pielęgnowała, oddycham wonią rodzinnych kwiatów i wszystkiemi organami mojej duszy wciągam w siebie żywotność ojczyzny.
Wtem jakiś ciekawy, chcąc spojrzeć na miasto, oparł się o moje plecy i pozbawił mnie cudownej i czystej rozkoszy; czuję już i widzę, że jestem w więzieniu i słyszę kłótnie o karty, rozmowy o kochankach i tyranach.
«Służyłem w gwardyi w Petersburgu «mówił jeden» i znałem dobrze owego kapitana Szlegla, o którym mówisz. Żył on szumnie i wspaniale, trzymał przy sobie do posług kilku poddanych, którym nic prócz jadła i odzienia niedawał a męczył ich codziennie swojemi kaprysami. Za byle co łajał, bił ich i w rozmaity sposób tyranizował. Postępowanie takie przyprowadziło sługi jego do ostateczności i pewnego razu gdy jak zapamiętały i wściekły człowiek krzyczał na nich w kuchni, policzkował i bił, jednemu wybił zęby, drugiemu stłukł nos i rzucił się na trzeciego, ten uprzedził pana, porwał go w pas i jak piłkę rzucił na podłogę, inni mu pomogli, zwlekli z pana suknie i wymierzyli mu 400 łóz, które zawsze były na podorędziu dla często wymierzanej sługom chłosty.
«Słudzy obawiając się zemsty oćwiczonego pana, wymogli na nim przysięgę, przez którą obiecał cały ten wypadek pokryć milczeniem, nie mścić się i nie skarżyć za figla, który mu spłatali. Ale cóż to jest pańska przysięga i obietnica? głupstwo, kłamstwo i nigdy jej wierzyć nie trzeba.
Miesiąc nie upłynął — a kapitan wszystkich oddał do sądu i biedacy okrutnie zostali ukarani za swój figiel: po tysiąc i po dwatysiące pałek otrzymali. Lecz podobno jako obity otrzymał dymisyę.»
Wysłuchałem całego opowiadania i znowuż zwróciłem wzrok za kraty. Wołga jak potężna pani, toczy się nadęta w szerokiem łożysku; na jej falach unosi się kilka statków pod żaglem, suwają się łodzie i parowiec wyrzuca kłęby dymu z czarnego komina. Płaszczyzna lewego brzegu, okryta jest smutnym borem i piaszczystemi wydmami — im bliżej brzegu, tem spłazy piasku są szersze i bielsze, a drobne krzaki i łozy czernią się jak plamy na zszarzałej sukni. Prawy brzeg jest wyższy, pagórki ciągną się nad nim w długiej linii, ściany ich załamują się, fałdują i zsypują czerwoną glinę i żółte piaski w nurt rzeki. Fizyonomia widoku jest w ogóle ponura, lecz wielkość rzeki i borów nadaje mu wyraz poważnej potęgi.
Inny jest widok Sury; kręcąc się pod piaszczystemi urwiskami i po zielonem a szerokiem błoniu, pędzi jak młodzieniec ze zmięszanem uczuciem w objęcia wszechwładnej pani. Wyraz nadsurzańskich widoków weselszy jest od widoków Wołgi.
Słońce zniża się i spuszcza coraz bardziej ku horyzontowi, tarcza jego jak jasne oblicze puszcza na ziemię promienie życia. Obłoki ubarwiły się, a rąbki chmur niby lamą złocistą obszyte gromadzą się, rozchodzą, płyną jak widma noc zwiastujące. Słońce znikło — dekoracya nieba przemieniła się, obłoki sczerwieniały jakby zebrały w siebie wszystką krew za wolność przelaną i groźnie zawisły nad tą ziemią, która wolność narodu zadławiła i pożarła, okalają cały horyzont, a zmrok zakrywa łagodne kontury okolicy. Barwa obłoków blednieje, brudzi się i przeszedłszy kilka jeszcze odmian, żółknie jak fałsz, czerni się jak śmierć i nic więcej niewidać; jedna gwiazdeczka, co miga wśród chmur, za słabe ma światło, ażeby mogła rozproszyć ciemność ziemi.
Aresztanci legli już na swoich posłaniach, ja zasnąć nie mogę, bo fantazja moja rozhulała się i odpędza Morfeusza. Siedźmy więc i przypatrujmy się nocy, wszak i ona ma swoje piękności, a ciemność jest symbolem nicestwa i śmierci; gdy firmament zaiskrzy się i sen sprowadzi zupełną ciszę, to może duch mój pogrąży się w kontemplacyą i sprowadzi nowe rozkosze dla niewolnika. Ale — czyż mogę myśleć o rozkoszach, wszakże nadewszystko rozkosz ducha jest niewolnikowi zabronioną, krzyczą już na mnie i rozkazują, ażebym okno zamykał; a nauczony w kajdanach posłuszeństwa, okno natychmiast zamknąłem, wiedząc, że mogę być pięścią przekonany o tej zasadzie despotów, «że posłuszeństwo i niewola jest normalnym stanem człowieka i szczęściem spółeczeństwa.»
Nad Surą kończy się właściwa Moskwa, a zaczynają się ziemie przez nią zabrane. Fizyonomia kraju za Surą także się zmienia, mniej tam płaszczyzn i borów sosnowych, a za to pagórki bałwanią się i okrywają liściastemi lasami. Szliśmy drogą ciągnącą się przez prawe zabrzeże Wołgi osadzone drzewami wyrosłej brzeziny; z drogi mieliśmy widok na dolinę Wołgi — ranne mgły unoszą się nad nią zbite w gęstą oponę, przez którą kształty okolicy niewyraźnie przezierają. Weszliśmy na ziemię Czeremisów w strojne liściaste lasy; tu i owdzie na małych polankach kołyszą się zboża, ocienione wachlarzami z gałęzi i krzywą linią przeciąga się mokra łączka, nasadzona stogami siana, z po za których kryjąc się spoziera na nas Czeremiska. Bydło Czeremisów bez dzwonków i bez pastucha błądzi po lesie.
Popasaliśmy przy studni kamieniami wyłożonej pod cieniem dębów i osiny. Ledwo siedliśmy na murawie, zaraz z po za drzew i z głębi lasu wystąpiło ku nam kilkunastu Czeremisów i Czeremisek, niosąc na sprzedaż w długich brzozowych krobeczkach jabłka i orzechy. Widać, że nauczone doświadczeniem bez pieniędzy nawet obejrzeć owoców niedozwoliły — na grube żarty aresztantów wcale nie odpowiadały.
Spotkanie z Czeremisami pod zielonym stropem lasu, którego liście pękami złotemi puszczają promienie słoneczne na ziemię, przy studni, podobnej do owej, z której Jakób poił owce Labana, miało w sobie rzeczywiście coś patryarchalnego.
Oryginalny ubiór, rysy twarzy, prostota i nowy obyczaj Czeremisów z jednej strony, a z drugiej tłum kajdaniarzy z wytartem czołem, z wygolonemi głowami, z piętnami na twarzach, w szarych płaszczach z czerwonemi znaczkami, złożyły się w pełen kontrastu i ciekawego wyrazu obrazek.
Ubiór czeremiski ma w sobie pstrociznę azyatycką i prostotę europejską. Kobiety noszą białe lub też kolorowe spódnice; nogi od stóp aż do kolan owijają sukiennemi, czarnemi onuczkami i przewiązują je na krzyż paseczkami rzemiennemi przytrzymującemi łapcie na nogach. Na spodnie niżej kolan spuszczają długą koszulę w formie worka, uszytą z białego płótna; w pasie przepasują się kolorowym wełnianym paskiem, mającym na tyle różne brzękadła, wydające dźwięk w czasie chodu. Moda noszenia brzękadeł nie jest powszechną; są okolice, w których wcale brzękadeł nie noszą. Ramiona koszuli a raczej sukni wyszyte są w różne wzory wełnianą tasiemką, podobnie i na rękach wyszywają gwiazdy, kwiaty, szczególniej zaś na łokciach i mankietach; mankiety prócz tego obrąbiają czerwoną włóczką. Na szyi zamiast korali noszą maleńkie, białe muszelki, podobne do muszli, któremi tatrzańscy górale stroją kapelusze; bogatsze zamiast muszli zawieszają srebrne pieniążki, chrześcianki przyczepiają do nich krzyżyk na krótkim sznurku. W niektórych miejscowościach Czeremiski noszą szerokie napierśniki; jest to rodzaj tarczy ze skóry, długi na ćwierć łokcia, nabity gęsto różną monetą — napierśnik błyszczy się zdala i buja na długim sznurku. Włosy rozbierają na środku głowy i zaczesują za uszy; wyżej czoła od ucha do ucha ujmuje je przepaska kolorowa zwana naszmak, z przepaską łączy się welon z płótna, zakrywający tył głowy i spadający na plecy. Gruby ten welon zowie się szarpan, wyhaftowany w różne wzory, brzegi ma włóczką obrąbione. Dziewczyny nie noszą ani welonu, ani przepaski na włosach.
U uszów wiszą druciane obrączki, do których przyczepiają srebrne pieniążki, nawiązane na sznurku w różne figury; inni zamiast pieniędzy do drutu przyczepiają puch ptasi.
Czeremiski nie są piękne; oczy mają pospolicie czarne, wykrojone w podłużny owal jak u ludów mongolskich, cera śniada. Kształt rysów znacznie różni się od konturów mongolskiej twarzy, nie mają bowiem szczęk wystających i nosa spłaszczonego — twarze ich pociągłe są przejściem od kształtów europejskich do mongolskich. Kobiety w ogóle są skromne i pracowite, i mniej zdemoralizowane i rozpuszczone niż kobiety moskiewskie.
Czeremisi nogi tak samo ubierają jak ich żony; na spodnie wykładają wyszytą i ubarwioną koszulę, na nią wdziewają białą siermięgę, w tyle sfałdowaną, długą po kolana, oszytą i obrąbioną czarną tasiemką. Siermięgi robią z materyi wełnianej, lub też z płótna; kobiety noszą podobne siermięgi. Mężczyzni włosy noszą długie i po moskiewsku je zaczesują, noszą także brody, których czarny kolor dobrze odbija przy pociągłej, bladej twarzy. Na głowę wkładają wysokie, stożkowate, w połowie wcięte i zwężone kapelusze, zimą zaś futrzane czapki — i kobiety głowy okrywają czapkami.
Fizyonomie Czeremisów są prostoduszne i poczciwe; oczy ciekawie im błyszczą, lecz mało z nich myśli wyziera; są skrzętni, gospodarni, oszczędni. W ich ziemi nie ma panów i większych właścicieli, nie są poddanymi, są więc ogólnie dosyć zamożni. Trudnią się polowaniem i rolnictwem; pszczoły w pięknych lasach obficie hodują. Czeremis jest przywiązany do swojej miejscowości i dla zarobku i fortuny nie przenosi się w dalekie strony jak Moskal. W stósunkach z ludźmi innej narodowości są podejrzliwi i nieufni, jak wszystkie ludy podbite lub zostające jeszcze przy naturze i nisko stojące w cywilizacyi. Z cichej, spokojnej postawy Czeremisa, odgadniesz zaraz, iż nie jest zdatny do przemysłu ani do oszustwa; zbrodniarzy, złodziei i w ogóle ludzi występnych, rzadko się między niemi napotyka, chociaż jak mi mówili, w ostatnich czasach, szczególniej między tymi, którzy ocierają się o Moskali, liczba ludzi występnych znacznie się pomnaża.
Obok ciekawości dziecinnej są bardzo tchórzliwi, kontenci z swojej doli, chociaż spokój fizyonomii i wyraz ich oblicza zdaje się mieć przyczynę w ucisku, niedoli i nieukontentowaniu. Dusza ich nie przeczuwa jeszcze potrzeb swojej narodowości, a iskra złożona w nich jako w jednostkę narodową niezapłonęła dotąd samoistnem światłem; ogień historyczny nie rozgorzał im w sercu i nie pchnął na drogę zapasów i walk, — szczęścia i nieszczęścia. Drzemią zasklepieni w chatach, zbierając w lasach roje pszczół, robiąc czasami wyprawy na cudze konie, warząc piwo z żyta (sra) i czcząc Keremetia; drzemią i co chwila tracą jeden z rysów wyróżniających ich w osobny lud. Można im przepowiedzieć przyszłość, nie będąc prorokiem: narodowość ich dotąd nie rozbudzona i nie wyrobiona zaginie i zasili narodowość moskiewską.
Przy zupełnym braku politycznych instynktów jedyna ich skarga jest na pobór rekrutów, jedyne życzenie uwolnienie się od rekructwa. Ci, którzy mieszkają przy większych drogach i traktach, nie źle mówią po moskiewsku. Język ich narodowy jest spokrewniony z czuwaskim, różnice między obydwoma są przecież znaczne i stanowcze.
Mieszkają w chatach kurnych, małych, zbudowanych w kwadrat. Wsie są obszerne, ale bez planu i porządku zabudowane.
Ochrzczeni przed kilkudziesięciu laty, słabo trzymają się chrześciaństwa i w tajemnicy czczą narodowe bóstwo Keremetia. Jałmużny rzadko udzielają, a jeżeli ją udzielają to w imię Chrystusa. Msza, liturgia, nauki w cerkwiach czeremiskich odbywają się w języku słowiańskim.
Czeremisi należą do fińskiego plemienia; mieszkają wzdłuż Wołgi, w guberniach: niżegorodzkiej, kazańskiej, symbirskiej, a nawet w wiackiej i w orenburskiej; lecz w żadnej z tych gubernij Czeremisi nie stanowią przeważającej liczby w ogólnej masie ludności. Narodowość ich rzucona między Tatarów, Czuwaszów, Mordwinów i Moskali, nie zajmuje jednej nieprzerwanej przestrzeni ziemi, lecz kilka oddzielnych od siebie miejscowości zamieszkuje — i ta to okoliczność przyczynia się do osłabienia jej żywotności i do tego, iż nigdy z pieluch podźwignąć się nie może.
Największa liczba Czeremisów znajduje się w kazańskiej gubernii, wynosi bowiem 76,670; w tej liczbie podobno 66,650 chrześcian, a 10,020 poganów (A. Połujański) i rozmieściła się w powiatach: koźmodemiańskim, carewokokszajskim, czeboksarskim i kazańskim.
Czeremisów dzielą na górnych i łąkowych: pierwsi mieszkają na prawym brzegu Wołgi, drudzy na lewym. Wyraz Czeremis ma oznaczać człowieka, ztąd Czeremisi znaczyłoby to samo co ludzie.
Czeremisi nie mają historyi, nie mają też i przyszłości przed sobą. Od najdawniejszych wieków zależnymi byli od obcych rządów i rządzeni przez inne narody; nigdy nie mieli własnego rządu i własnych instytucyi. W czasie, kiedy dzisiejsza Moskwa była jeszcze nie osiedloną ziemią, w której wielka mnogość różnoplemiennych ludów koczowała lub przechodziła do Europy, Czeremisi mieli zapewne własny rząd patryarchalny, na podobieństwo rządów jakie dzisiaj widzimy u dzikich ludów Syberyi; gdy zajęli stałe siedliska nad Wołgą, zapanowali nad nimi Tatarzy i jako poddani hanów pomagali im w najazdach na Moskwę i na Europę.
W ostatnich latach samobytności carstwa kazańskiego, Czeremisi po prawej stronie Wołgi mieszkający, wysłali Posłów do Moskwy (1545. roku) z oświadczeniem pomocy w razie wtargnięcia wojsk moskiewskich w Kazańszczyznę.
Jakoż Iwan Groźny wysłał następnego roku wojska pod dowództwem księcia Aleksandra Gorbatego, który, stanąwszy w tutejszej okolicy, zbuntował Czeremisów przeciwko prawnym ich władzcom i posunął się na ich czele do rzeki Świagi. Gorbaty z bogatą zdobyczą wrócił do Moskwy i przywiózł z sobą stu Czeremisów, jako zakładników wierności całego ludu. Iwan 1549. roku uderzył na Kazań, 1552. roku zdobył go i zniszczył byt kazańskiego carstwa, które wraz z Czeremisyą przyłączył do Moskwy. Czeremisi pomagali mu w tych kampaniach.
Czeremisi z lewego brzegu Wołgi, zwani łęgowymi, okazywali bardziej niepodległego i wolnego ducha niż górni, bo w 1582, 1583, 1584. roku rozgorzał w ich ziemi potężny bunt i ruchawka. Roku 1582 pobili wojska moskiewskie pod dowództwem Iwana kniazia Jeleckiego; następcy jego w dowództwie kniaź Iwan Worotyński i Chworostin nie zdołali przytłumić buntu. Szczęśliwszym od nich był Dymitr kniaź Jelecki, bo 1584. roku pobił Czeremisów, a zwyciężywszy mścił się okropnie, wieszając i w rozmaity sposób mordując buntowników.
We wsi Tutajewie, będącej ogniskiem i głównem siedliskiem powstania, wystawił forteczkę, której załoga utrzymywała Czeremisów w spokojnej niewoli.
Odtąd niewidzimy już Czeremisów z orężem w ręku, okrytych blaskiem płonącego ducha swej narodowości, spoczęli aby nie powstać i zginąć.
Kilka faktów historycznych, któreśmy przytoczyli o tym ludzie, mogłyby się powiększyć i uzupełnić przy studyach wyłącznie Czeremisom poświęconych. My w podróży naszej, pozbawieni książek, któreby nas objaśnić mogły, pozbawieni możności ich sprowadzenia i pozbawieni wreszcie wolności, nie możemy głębiej studyować tego ludu i musimy ograniczyć się podaniem kilku faktów, któreśmy w notatkach swoich znaleźli.
Dla uzupełnienia wiadomości, jakie zebraliśmy o tym mało znanym u nas narodzie, przytoczymy kilka szczegółów o religii Czeremisów. Czeremisi lud blizko natury zostający, w religijnych pojęciach swoich uczcił tę naturę; widzi w niej tajemnice Boże, święte siły, i kłania się drzewu jako Bogu. Las jest świątynią jego bóstwa, zowie go też czedraj jumnota to jest lasem Bożym. Piorun, który go przestrasza i błyskawicą oświeca niby świętym ogniem Boże lasy, a przytem gruchocze święte drzewa, podniesiony został w wyobraźni Czeremisa do godności bóstwa, Bóg piorunów zowie się Juma Kydyrcza, a Bóg błyskawic Juma bołgancza.
Gwiazdy migające łagodnem i chłodnem światłem na granatowym stropie nieba mają swego Boga Tiuma Juma. Woda, w której się warzy pokarm, która dostarcza ryb w obfitości, niesie na swoich falach prace ludzi w dalekie strony, rzeźwi ciało, skrapia pola jest siedliskiem Boga Wiud Juma. Pszczoły, które zapachem wosku napełniają czeremiskie lasy, są pod opieką Boga Miuksz Juma. Ziemia, która jest grobem i kołyską człowieka, roślin, zwierząt, jest pod opieką bogini Mołanda Aba, to jest matka ziemi; Bóg — opiekun i dobrodziej wszystkiego i wszystkich jest Juma. Lecz nad wszystkich Bogów, pierwszy i największy jest Bóg — Bogów: Juman — juma.
Dnia 9. lipca Czeremisi obchodzą uroczystość wypędzania złego ducha ze wsi, z pól i z lasów. Mężczyzni już wcześnie zbierają się w świątyni, gdzie każde bóstwo ma sobie poświęcone drzewo, wysokie, konarzyste, obrzucone zielonym liściem, szumiące z wiatrami i pnące się ku jasnemu firmamentowi; na gałęziach jego jak na ołtarzu, goreją świece wśród liści.
Każdy z obecnych w świętym gaju zwraca się naprzód w stronę południa i wznosi dziękczynne modły do dobrych Bogów, — potem zabijają na ofiarę kilka owiec lub baranów, które zaraz w kotłach zawieszonych nad ogniskiem warzą — po ugotowaniu mięsa Tiulegard (kapłan) odmawia modlitwę, a pobożni zjadają ofiarne mięso. Po uczcie następują wyścigi konne, do których i kobiety należą — muzykanci na dudkach wygrywają dzikie melodye, a przy ich odgłosie młodzież konno puszcza się w zawody, nie tylko przed ludźmi, lecz i przed bogami, starając się pokazać swą dzielność. W nocy już po odbytych turniejach, każdy gospodarz w swojej chacie biczem trzaska i uderza po ścianach, podłodze, sprzętach domu, toż samo robi w oborze i w innych budynkach gospodarskich, w ogrodzie gdzie po grzędach i drzewach uderza i wychodzi wreszcie na ulicę, gdzie zbiera się gromada gospodarzy także w bicze uzbrojonych i wypędzają czarta ze wsi; czart ze wsi ucieka na pole, ale i tutaj dosięgają go bicze i wpędzają do lasu — tutaj ażeby skłonić go do zupełnego opuszczenia ich dziedziny rzucają mu jaja w ofierze i gomułki sera, czem djabeł udobruchany wychodzi w swoje strony. Gospodarze zanieczyszczone bicze rzucają w lesie lub na wodę, wracają do domów i hulają całą noc, popijając piwo. Uroczystość i obrząd wypędzania czarta zowie się Suram.
Inne uroczystości religijne Czeremisów mają w sobie albo charakter dziękczynienia, radości i prośby bogów, lub też oddawania czci pamięci umarłych. W kwietniu jest święto Kon kecza, w czasie którego proszą Bogów o opiekę nad bydłem — w wielki czwartek jest święto pierwsze Dziadów zwane Sorta kecza. Podobnie jak Litwini ofiarują zmarłym duszom jadła i pokarmy; oglądając przy świecach odzienia, zostałe po nieboszczykach, przypominają ich życie, i z zapalonemi świeczkami w ręku skaczą i tańcują w izbie; poczem tiulegardzi w orszaku obecnych wynoszą potrawy przeznaczone dla nieboszczyków na dziedziniec i oddają je psom na pożarcie — trzęsąc nad ich grzbietami ubiorem zmarłych, — reszta Dziadów przechodzi na krzykach i śpiewach bez wyrazów, na tańcach i uczcie.
Na wiosnę uroczyście obchodzą święto Aga pariam, to jest wiosenne święto roli. W czwartek przed zielonemi świątkami obchodzą drugie Dziady. W jesieni bywa uroczystość dziękczynienia za plony rolne i zabawy, pijatyki zwane Parausz, które przeciągają się aż do Bożego Narodzenia.
Na Boże Narodzenie zaś jest święto Szoronjeł, to jest noga owcy, w celu uproszenia o szczęśliwe przyszłe zbiory. Zapusty uroczyście i wesoło odprawiają.
Zły duch, niby Ariman perski, zowie się Keremet, modlą się do niego o odwrócenie klęsk i niedoli. W razie choroby któregokolwiek z rodziny, proszą i błagają Keremetia o zdrowie kochanej osoby i oddają mu na ofiarę źrebię, które przywiązują do gałęzi drzewa i zabijają, uderzając kolejno nożem, rozpędziwszy się poprzednio; każdy członek rodziny musi źrebięciu zadać ranę, — mięso zabitej ofiary pieką i jedzą, a część choremu oddają. —
Czeremisi podobnie jak i chłopi moskiewscy, boją się bardzo śledztw urzędowych i wszelkich stósunków z urzędnikami. Jeżeli przypadkiem znajdą u nich kradzione konie albo trupa na ich polu, zabijają na ofiarę Keremetiowi konia lub krowę błagając, aby ich od śledztwa i czynowników ochronił. W czasie bydlęcej zarazy rozkładają kilka blizko siebie ognisk i pędzają bydlę z ognia na ogień z wielkim hałasem i krzykiem haj, haj, haj; te gonitwy i skakanie bydlęcia przez ogień dopóty się powtarzają, dopóki zmęczone bydlę nie padnie, wówczas go dobijają, serce i wątrobę palą i popiołem z nich posypują zarażone bydlęta, a mięso z ofiary zjadają. Nowonarodzone dziecię tiulegard bierze na ręce i wstrząsając nim wymienia różne imiona; dziecię płacze a tiulegard koi je i tuli powtarzając ciągle jedno po drugim imię; przy wymienianiu którego dziecię przestało płakać, to imię mu nadają. Dla zadosyć uczynienia literze prawa i woli, która ich wiary nie toleruje, chrzczą dziecię w cerkwi; w domu nazywają go imieniem danem przez tiulegarda, a w obec rządu wymieniają imiona dane mu przez popa.
Wesela odprawiają szumnie i wesoło; pogrzeby zaś bez żadnego przepychu; zmarłych grzebią w ziemi.
Uzupełniwszy nasze wiadomości o Czeremisach, powracamy do dalszego ciągu naszej podróży.
Czeremiski wyprzedawszy na popasie jabłka i gruszki, znikły tak nagle w głębi lasu jak nagle zjawiły się, partya też zaraz po ich odejściu ruszyła w drogę. —
Za lasem rozszerza się obszerna równina, pokarbowana dolinami, spokojna i miła. Wstęga lasu okala ją zupełnie a na jej tle rysują się liczne czeremiskie wioski i kopuła cerkwi niedawno zbudowanej. Czeremisi na polach płotami ogrodzonych, krzątają się koło żniw; padają pod sierpem łany bujnie wyrosłego zboża i prędko wznoszą się okrągłe małe stogi.
Na nocleg już wieczorem przybyliśmy do czeremiskiej wsi Jengowasza, uszedłszy od Bazylego przeszło trzy mile. Z Jengowaszu wyszliśmy przed świtem (20. sierpnia). Przed samem wyjściem miałem nieprzyjemną scenę z powodu łańcuchów, któremi ręce chcieli mi skrępować. Kilka dni z powodu słabości podróżowałem bez nich, chciałem więc i nadal wyrobić sobie takież sfolgowanie i niepoddałem się rozkazowi. Żołnierze wołali na mnie, krzyczeli, wyzywali, klęli i grozili wreszcie, lecz nic to nie pomogło, nie dałem się okuć. Zniecierpliwiony podoficer moim oporem, porwał mnie za rękę i pociągnął do łańcucha, do którego już jedynastu aresztantów przyczepił; wyrwałem się a stanąwszy w obronnej pozycyi, rzekłem, «iż będę się raczej bronił, a zakuć się nie dozwolę.» Długo się ciągnął spór i umawianie z podoficerem, lżył mnie w najrozmaitszy sposób, lecz w końcu ustąpił i dozwolił mi pójść z wolnemi rękami.
Przykra ta scena usposobiła mnie jak najgorzej; bo chociaż przywykłem, a raczej powinienem przywyknąć do wyzwisk, lżenia i brutalskiego obejścia, przecież ile razy mnie coś podobnego spotka, wre we mnie krew, kołuje myśl i gotów jestem rzucić się ze ściśniętym kułakiem na brutala. Szczęściem, że dotąd w największem rozjątrzeniu, potrafiłem zahamować zapał wrzącej krwi i spokojny zewnątrz zniosłem nie jedną obelgę.
Narażony jestem na grube obejście, ponieważ nie jestem zabezpieczony prawami szlachectwa i w razie gdybym któremu po rycersku dał naukę policzkową, mają prawo wychłostać i sponiewierać mnie w najokrutniejszy sposób — tego przedewszystkiem lękam się i to mnie wstrzymuje od słusznej zapłaty za obelgi; a powtóre wstrzymuje mnie także i to przeświadczenie, że człowieka uczciwego i czystego nikt skrzywdzić nie może.
Gniew i boleść szarpały moje serce; szedłem z zamglonem okiem i nic niewidziałem, nawet tej mgły porannej, która jak całun zawisła nad ziemią. Słońce już wyszło nad horyzont; promienie jego przetkały jak złote nici białą tkaninę; powoli farbuje mgłę, rozrzedza, aż wreszcie zupełnie ję rozpędza i odchyliło okolicę zabudowaną czeremiskiemi wsiami, wychylającemi się z łanów pszennych i gęstych sadów. Ziemia jest tu nierówna, kręte dolinki i wąwozy przerzynają ją w różnych kierunkach. Na polu obok wierzby stoi zeschła, samotna sosna i wyniosły dąb potrząsający zielonym wieńcem wystrzępionych, twardych liści. Na widnokręgu ciemnieją lasy, a nad nimi unosi się znowu inna, letnia, przezroczysta mgła, lekka jak błękitna gaza, którą piękna kobieta zakrywa swe lica. Na polu widać kilka grup robotą zajętych Czeremisów, a na ścierniskach stąpające bydło i konie. Pieśń żniwiarska nie rozlega się jak u nas po polu i echem w zbożu nie odbija; czucie, co ją wysyła głosem w przestrzenie, stęgło w piersiach Czeremisów jak u człowieka złożonego chorobą i śmierci oczekującego.
Te garstki niknącego ludu zajmują całkiem uwagę podróżnego, w wyższym zaś umyśle i gorętszem sercu wzbudzają żałośne myśli. Oto lud, którego Bóg od innych ludów wyróżnił charakterem, językiem i obyczajem i tą odrębnością naznaczył na naród, zaciera odrębność daną mu przez Boga i ślepy i niewiadomy ginie jak strumyk w morzu. Smutny, powtórzmy, jest widok ludu, co nie żył a umiera; co schodzi z widowni, niezostawiając po sobie żadnego śladu swego ducha i życia; lud taki podobny jest do dziecięcia, które ma postawę opuszczoną i z nędzy niby starą, a umiera bez zbielenia włosów.
Domy każe im rząd stawiać na sposób moskiewski. Wozy i uprząż na koniach mają już moskiewskie, koszule moskiewskie, w mowie dużo wyrazów a w pieśni wiele moskiewskich tonów słyszeć się daje. Wszystko to jest wskazówką blizkiego niebezpieczeństwa i prędkiej śmierci. Tylko narody mające przez byt niepodległy zabezpieczone skarby swej narodowości, mogą bez niebezpieczeństwa przejmować od innych narodów ubiory, zwyczaje i słowa; narody zaś bez niepodległego bytu, ujarzmione, a których narodowość jest zagrożoną, nie powinny nic zgoła, co się tyczy wiary, obyczaju, języka i zwyczajów przejmować od panujących nad nimi cudzoziemców. Nawet rzecz tak mała jak uprząż, tak nic nie znacząca jak pokarm, nie powinna być używaną w takim sposobie, w jakim jej używają wrogowie panujący. Przepaść i różnica między podbitym a zwycięzkim narodem, powinna być stanowczą i głęboką, a przez nią nie powinna prowadzić żadna deseczka, most, kij, po którym na drugą stronę, dla pojednania i złączenia możnaby przejść lub przeczołgać się. Podbite narody muszą mieć różną, sobie właściwą, wynikającą z ich położenia filozofię życia i politykę.
Niedaleko od Jengowaszu stoi słup graniczny kazańskiej gubernii, z herbem malowanym, wyobrażającym smoka, z czerwonemi skrzydłami, pod złotą koroną kazańskiego carstwa.
Kazańska gubernia ma przestrzeni 1,128 mil ☐ a ludności, złożonej z Tatarów, Czeremisów, Czuwaszów, Mordwinów, Wotjaków i Moskalów liczy 1,342,900 osób; na milę ☐ wypada 1,190 ludzi. Pod względem etnograficznym jest to jedna z najciekawszych gubernij w Moskwie. Grunta ma w ogóle dobre; często trafiają się piaski, lecz częściej czarnoziem; nad Wołgą znajdują się obszerne łąki, lasy liściaste, sady obfite. Klimat w północnej części gubernii jest ostry i zimny; w południowej części cokolwiek miarkuje się i łagodzi. Dwie wielkie rzeki Kama i Wołga ułatwiają handel i komunikacye.
Gubernia kazańska dzieli się na 12 powiatów, których stolice znajdują się w następnych miastach: w Kazaniu; w Swiażsku (nad Swiagą); Czeboksarach (nad Wołgą); Koźmodemiańsku (nad Wołgą); Jadrynie (nad Surą); w Kurmyszu (nad Surą); w Cywilsku; Tetiuszach (nad Wołgą); Spasku (nad Wołgą); w Łaiszewie (nad Kamą); Czystopolu (nad Kamą); Carewokokszajsku (w południowej stronie gubernii).
Przeszedłszy dwadzieścia trzy wiorst, stanęliśmy w osadzie zwanej Biełowaty wąwóz (owrag). Blizko żółtego, etapowego więzienia, na obszernej płaszczyznie kupi się kilka chat z drzewa i z gliny ulepionych, w których mieszkają żonaci żołnierze i trzy rodziny czeremiskie. Tuż przy więzieniu stoi dom oficera i stajnie, innych budynków niema w Biełowatym.
Mamy dniówkę w tutejszym etapie. Od pewnego czasu miewam lepsze i wygodniejsze miejsca do noclegów i odpoczynków. Aresztanci zwykle gromadnie cisną się we drzwi każdego etapu, biją się, szturchają i hurmem wpadają do numerów, a to wszystko dla tego, żeby zająć lepsze miejsce na tapczanach. Ja niecisnąłem się z innymi i czekałem, dopóki wszyscy nie wejdą do więzienia, i z tej przyczyny, zastawszy wszystkie miejsca zajęte, musiałem mieścić się pod tapczanem lub na podłodze w środku izby; teraz zaś Jasiński, który ma niepospolitą siłę w pięści i umie nią ciosy zadawać, zawsze jeden z pierwszych zajmuje stanowisko u drzwi, pierwszy wpada do więzienia i na dwa najlepsze miejsca rzuca swój płaszcz aresztancki, co jest znakiem i dowodem, że miejsce wzięte jest w posiadanie; a sam, rozłożywszy ręce i nogi, leży na obu miejscach, broniąc go od napastników, dopóki ja nie przybędę i nie roztasuję się i w stałe posiadanie go nie zajmę.
Paweł Jasiński wie, że nie lubię moskiewskich sąsiadów, wybiera więc zwykle miejsce przy ścianie, sam obok mnie kładzie się i oddziela swoją osobą od reszty aresztantów. I tutaj takież samo miejsce wybrał, sądziłem więc, że będę tutaj spokojny, lecz inaczej się stało. W ścianie, właśnie nad mojem posłaniem, była obszerna dziura do tego numeru wychodząca, w którym kobiety były zamknięte; cały też dzień rozamorowani aresztanci wzdychali pod dziurą, całowali się przez nią, kłócili i romansowali.
Ledwo siadłem, podchodzi do mnie człowiek w średnim wieku z oczami przymrużonemi i z izraelskiemi rysami i prosi mnie, ażebym go puścił na kilka minut do otworu. Niechciałem tego zrobić, tłumacząc się, że jestem sennym i potrzebuję spoczynku, ale zakochany prosił mnie tak czule i pięknie, i do tego jeszcze po polsku, że ustąpiłem nareszcie z posłania i dozwoliłem mu romansować przez ścianę.
Człowiek ten nie źle mówił po polsku i utrzymywał, że jest Polakiem, rodem z miasta Brodów, i nazywa się Wiśniewski. Prowadził on kontrabandę; Moskale pewnego razu schwycili go, a chociaż był poddanym Austryi, posłali go na osiedlenie do Syberyi.
Kochanka jego, z którą właśnie rozmawia, jest piękna, młoda Finlandka; włosy ma ciemne, cerę białą, oczy błękitne, filuterne i miłe, uśmiech rozkoszny. Piękna ta kobieta otrzymała na szafocie 35 knutów za podpalenie domu, a teraz posyłają ją do robót katorżnych. Wyraz twarzy tej kobiety jest tak niewinny, a spojrzenie tak słodkie i powlokłe, że niktby ją nie posądził o zbrodnię.
Nagadali się, nawzdychali przez ścianę, a ledwo rozeszli się, zaraz druga para rozkochanych, zbliżyła się do nieszczęśliwego dla mnie otworu: lecz nie wzdychała, ani rozczulała się jak pierwsza, ale oboje głośno śmiali się, drwili i dowcipkowali, widać o wesołych rzeczach mówili.
Kochanek był młody, dwudziestopięcioletni mężczyzna, Polak, rodem z Wilna; wzięty do wojska, prędko uciekł, — następnie schwytali go, obili kijami i posłali do rot aresztanckich w Sweaborgu, zkąd obecnie wysłali do kopalni w Syberyi. Jest to człowiek cokolwiek lepszego wychowania, mówi powoli przeciągłym głosem, przystojny i jeden z najśmielszych w partyi.
Kochanka jego jest kobietą lat czterdziestu, otyła, ciemnej cery z czarnemi, strzelającemi oczami; wygadana, śmiała, przebiegła i zawsze z siebie zadowolona. Rodem jest z Wilna, lecz całe życie włóczyła się i wszędzie była, wszystko widziała i o wszystkiem umie coś powiedzieć i skłamać; za włóczęgostwo posyłają ją na osiedlenie do Syberyi.
Trudno byłoby mi opisać wszystkich kochanków, którzy cały dzień niedawali mi pokoju. Każda para, a było ich dziewiętnaście, kilka razy powracała do ściany, zawsze mając, sobie coś do powiedzenia.
Ze wszystkich tych par, najsentymentalniejszy romans prowadził czarnej cery Moskal, o którym już wspominałem, z Maszą Czuchonką, bladą, znękaną i zniszczoną kobietą, którą za nieporządne życie posyłają do Syberyi. Gdyby mi nikt historyi jej nie powiedział, byłbym ją sam wyczytał z tych oczów zapadłych, z tych fałdów i nabrzękłości twarzy.
Kochanek ma zbrodniczy wyraz w twarzy; jest w niej coś odstręczającego i strasznego; z oczów, z uśmiechu wyziera zbrodnia i za zbrodnią też skazany jest do kopalni. Wzdycha, płacze, całuje, pieści a Czuchonka śmieje się; zapewnienia miłości czułemu kochankowi wypowiada w języku moskiewskim, ale mową tak poplątaną i dziwną, że jeden tylko kochanek zrozumieć ją może. Ciągle karmią się słodyczami. Widząc te romanse aresztanckie, możnaby pomyśleć, iż oni rzeczywiście kochają się; że w ich sercach skalanych zbrodnią, zabłysła prawdziwa miłość; tak nie jest: miłość ich, jest grubą, zwykłą namiętnością, dla tego też jest nie trwałą. Taż sama Masza, która dzisiaj tak całuje i pieści czarnego Moskala, i ten Moskal, który tak wzdycha i szaleje, za kilka dni przeniewierzą się sobie, — ona innego, a on, jeżeli ma pieniądze, inną pokocha.
Lwicę partyi, przedmiot uwielbień i nienawiści dla wielu, spotkało dzisiaj wielkie nieszczęście, spowodowane przez intrygę porzuconych kochanków. Mówię tu o owej pięknej, młodej żydówce, wygadanej, śmiałej, dumnej i zuchwałej zarazem, której historyą wyżej opisałem.
Delikatna żydówka, nigdy pieszo nie idzie, zawsze wystara się o to, że ją posadzą na aresztanckich workach, gdzie chustką zasłoniwszy twarz przed słońcem, zwolna jedzie za partyą. W Jengowaszach zdradzeni kochankowie namówili a podobno i zapłacili podoficerowi, prosząc, ażeby ją zrzucił z podwody i zmusił iść piechotą. Żydówka niechciała zejść z podwody, ale uzbrojony batem podoficer prędko ją spędził, — padła na ziemię, krzycząc w niebogłosy; niechciała podnieść się z ziemi, a podoficer ciągle ją batożył; gdy razy nieustawały, zerwała się jak zraniona tygrysica i rzuciła się na wroga, podrapała go, wypoliczkowała i kask z głowy zrzuciła. Partya słysząc krzyki natychmiast zatrzymała się i kochankowie pospieszyli na ratunek lwicy. Ochronili ją od dalszych razów podoficera, lecz nie potrafili ochronić od chłosty, która ją dzisiaj spotkała. Podoficer przyszedłszy do Biełowatego, poskarżył się przed oficerem i opowiedział wypadek, którego ślady nosił na policzkach. Oficer rozkazał ją wychłostać i pomimo utyskiwań zamkniętych kochanków, pomimo opozycyi wyrażającej się w krzykach za ścianą, żołnierze piękną lwicę rozciągnęli na korytarzu i osiekli rózgami. Zdradzeni radują się z tego wypadku i śmieją się z zakochanych; lwica przez cały dzień ani razu nie pokazała swojego greckiego nosa i czarnych oczów w otworze ściany.
Niemając cały dzień spokojnej chwili, sądziłem, że wieczorem a przynajmniej w nocy zostawią mnie w pokoju i snu nie przerwą. Omyliłem się znowuż w nadziejach. Ponieważ legowisko moje od drzwi piecem było zasłonięte, więc karciarze tuż obok mego posłania rozlokowali się, bo tutaj niemogli być spostrzeżeni przez szyldwacha, patrzącego przez okienko we drzwiach — i bez najmniejszej obawy mogli grać w karty. Hałas z tego powodu, ciągłe kręcenie się i przechodzenie graczy przerwało mi sen. Narzekając na nieroztropność uczynnego sąsiada, który wybrał to miejsce, z rezygnacyą postanowiłem poddać się losowi i całą noc nie spać.
Z drugiej strony, także niedaleko odemnie, zebrała się grupa aresztantów słuchających bajek i opowiadań wymownego aresztanta z Kronsztadu. Opowiadał im cudowne gadki o zaklętych zamkach i rozbójnikach: mówił o pobycie swoim w kronsztackich rotach, o swoim przyjacielu i koledze cyganie, posłanym do rot aresztanckich za winę swojego pana, oficera gwardyi w Petersburgu, u którego służył.
Pan jego, moskiewski liberał lub też nieroztropny człowiek, wyraził się pewnego razu bardzo ubliżająco o carze; aresztowali go za to. Cygan dla ocalenia pana, którego lubił, umówiwszy się z nim poprzednio, przybył do komisyi śledczej i zrobił wyznanie, iż ubliżające odezwanie się o carze, nie jego pan, lecz on, sługa jego, rzeczywiście wyrzekł. Fałszywemu zeznaniu umiał nadać zupełny pozór prawdopodobieństwa i pana z aresztu uwolnili, a cygana skazali na lat 10 do rot aresztanckich w Kronsztadzie; teraz razem z innymi, posyłają go do kopalni syberyjskich. Przysłowie, że «dla przyjaźni dał się cygan powiesić» sprawdziło się w tym razie, a szlachetność tego poświęcenia tym bardziej dziwi, że lud, do którego wierny sługa należy, dawno znikczemniał, spodlał i cnotą nieodznacza się.
W nocy gorąco w numerze wzmogło się nadzwyczajnie, pot lał się ze mnie, a przytem prusaki wyległy tysiącami na ścianach i rojąc się, szemrząc zeszły na tapczan i zuchwałe, wędrują po mojem ciele: nie zdążyłem zrzucić z siebie jednej gromady, a już druga lazła na mnie jak na wał zdobytej twierdzy.
Pomimo jednak upału, karciarzy, opowiadań i prusaków, znużenie zamknęło mi w końcu powieki. Zasnąłem, aż tu słyszę przez sen krzyk i wrzawę; budzę się, siadam na posłaniu i widzę jak jeden aresztant bije i tłucze drugiego aresztanta za to, że gdy zasnął, tamten rozerznął mu worek i wyciągnął z niego pieniądze. Wówczas właśnie złodziej, którego okradali, obudził się i złapał drugiego złodzieja na gorącym uczynku. Jutro sprawę tę oddadzą pod sąd starosty i złodzieja oćwiczą rózgami, kradzież bowiem u kolegi popełniona, uważana jest przez kodeks złodziejski za występek i jako taki, karanym bywa; kradzież zaś u obcego, byle zręcznie dokonana, jest chwałą złodzieja i nie podlega karze.
Zasnąłem powtórnie tak mocno, że nieczułbym, chociażby się na mnie walił strop więzienia, — obudziłem się dopiero w momencie wyruszania partyi z etapu.
Dziewięć wiorst za Biełowatym, przerzyna równinę dolina małej rzeczki Siendury, za którą znajdują się siedziby Czuwaszów. Rzeczka ta jest linią rozgraniczającą Czeremisyą od Czuwaszyi. —
Czuwasi jak i Czeremisi pochodzą z fińskiego plemienia, a chociaż różnice w ich charakterze i języku są dosyć znaczne, można oba ludy uważać za jeden naród.
W obyczajach i w religii Czuwasi zachowali więcej swojszczyzny niż Czeremisi. Fizjonomie Czuwaszów są surowsze i dziksze, niż ich pobratymców. Ubiór kobiet czuwaskich jest ozdobniejszy i bogatszy niż Czeremisek. Noszą długie, białe płócienne suknie, które na plecach, na piersiach i wzdłuż całego rękawa wyszywają w różne wzory, jak gwiazdy, kropeczki, liście, prostokąty i różne figury, czerwoną bawełną, czasem czarną lub niebieską. Suknia tak wyhaftowana kosztuje dużo pracy, a im bardziej jest pstrą, tem jest piękniejszą. U bioder przewięzuje się szerokim pasem, którego dwa końce są haftowane i frendzlą ozdobione. Od szyi spuszcza się na piersi skórzana tarcza, która bywa różnej wielkości, nigdy przecież całych piersi nie zakrywa; tarcza ta czyli napierśnik wybity jest pieniążkami i świecącemi się blaszkami. Napierśniki takie noszą tylko bogatsze Czuwaszki.
Ubiór głowy jest rozmaity; najczęściej przepaska ujmuje włosy, a od niej spuszcza się na plecy i piersi zasłona z białego płótna, frendzlami zakończona i gęsto wyhaftowana — twarz nią nie jest zakryta. Na głowie noszą manszestrowe czapki wyszyte pieniążkami; latem pospolicie chodzą z odkrytemi głowami. Czapka dziewczyny, z pod której wychyla się warkocz, bywa zgrabniejszą i mniejszą niż czapka mężatki. U uszów zawieszają wielkie, metalowe kolczyki. Noszą także spodnie, onucze i łapcie, a w ogóle ubiór czuwaski nie wiele różni się od czeremiskiego.
Czuwaszki, jak to widziałem w różnych miejscowościach, nie jednakowo się ubierają; w jednej wsi noszą u pasa brzękadła, w innej kutasy; welony różnie układają, krój czapek bywa różny i suknie w niektórych wsiach nie są wyszywane. Pokazuje się z tego, że i tutaj panuje moda, chociaż nikt jej żurnalów nie układa. Ubiór, który opisałem, jest bardzo oryginalny — a chociaż pstrocizna jego Europejczykowi nie podoba się, ma on przecież właściwą sobie piękność. Kobieta w nim zdaleka wygląda jak bukiet rozkwitłych kwiatów. Czuwaszki zdały się mi kształtniejsze i przyjemniejsze niż Czeremiski; włosy ich lśnią się czarnym blaskiem, oczy ciekawe i śmiałe; w rysach spostrzegać się daje nie jedna kropla krwi tatarskiej. Mężczyzni noszą białe koszule, także czerwono na rękawach, u kołnierza, na piersiach i na plecach wyszywane; na te koszule, podobnie jak i kobiety, zimą wkładają krótkie siermięgi z samodziału.
Czuwasi w ogóle są bruneci, lecz zdarzają się między nimi i blondyni; rysy ich byłyby przyjemne, gdyby oczy mieli większe. Wzrost ich średni; w barczystych plecach i rozrosłem ciele widać zdrowe i silne muszkuły: siła jednak moralna ani z oczów, ani z ruchów Czuwasza nie wyziera.
Gościnnością jak Słowianie nie wyróżniają się; widząc ich w domu lub na targu przy kupnie lub sprzedaży, można ich podejrzywać o sknerstwo.
Śpiewają bardzo rzadko, oświaty nie mają żadnej, jak przed wiekami tak i dzisiaj znajdują się na stopniu natury, przygotowawczym dla kultury.
Czuwasi w kazańskiej gubernii zajmują następne powiaty z prawej strony Wołgi: cywilski, czeboksarski i jadryński; z lewej strony Wołgi, mieszkają tylko w czystopolskim powiecie nad Kamą.
Pan Połujański podaje liczbę Czuwaszów kazańskich na 300,000 dusz, a w tej liczbie pogan 2,000. Liczba pogan powinna być znacznie powiększona, bo chociaż wszyscy Czuwasi przez statystykę rządową podawani są za chrześcian, przecież z małym wyjątkiem, wszyscy trzymają się wiary Keremetia.
Prócz kazańskiej gubernii, Czuwasi mieszkają pojedynczemi grupami rozrzuceni i przedzieleni obcymi ludami, w guberniach: orenburskiej, saratowskiej, symbirskiej i penzeńskiej.
Czuwasi jak i Czeremisi niemają własnej historyi i dla tego niemają przyszłości przed sobą. Od wieków byli pod obcymi rządami. Panowali nad nimi Bołgarowie, potem Tatarzy, teraz Moskale; a pod ciągłym wpływem zaborców, mały ten lud powoli przerzedza się i ginie.
Czuwasi mieszkający po prawej stronie Wołgi, zowią siebie Werealiami, a mieszkający po lewej Anatrami, a według Pallasa Chirdijalami. Werealowie tem głównie różnią się od Anatrów, iż noszą czarne, a tamci białe onucze.
Trudnią się rolnictwem i pola ich bujnemi zbożami okrywają się; w lasach mają znaczne pasieki i pszczelnictwo jest jednem z najbardziej ulubionych zatrudnień; chowają przytem dużo bydła i koni, które znajdują pokarm na wybornych łąkach i błoniach nadwołżańskich; ryb dostarcza im Wołga. Łatwość zarobku w Czuwaszyi jest powszechna, tak więc wszystko w tym kraju, przyczynia się do utrzymania zamożności ludu i ukołysania jego ducha w leniwą obojętność. Czuwasz nie ma potrzeby przemyśliwać i szukać sposobów dalekich do zabezpieczenia swojego bytu, bogata bowiem ziemia, bez wielkich zachodów, wszystkim go obdarza. Rozumu swego nie rozwinął, bo potrzeby jego prędko i łatwo zaspakajane, nie zmuszają go do wyjścia za obręb spokojnego życia sielskiego; niema gdzie oświecić się i niema też wyobrażenia o potrzebach czuwaskiej powszechności, których nawet instynktem nie przeczuwa.
Przed kilkunastu laty, około 1842. roku były pomiędzy Czuwaszami rozruchy. Czuwasi nie mają szlachty i panów nad sobą; są oni właścicielami gruntów, które uprawiają, a wliczeni są przez rząd do kategoryi chłopów skarbowych. Rozkaz rządowy, nakazujący Czuwaszom sadzenie kartofli na potrzeby skarbowe, wywołał ów bunt, o którym mówię. Prócz podatków i innych małych powinności, nie byli do niczego więcej zobowiązani, rozkaz zaś sadzenia kartofli narzucał im pańszczyznę i zamieniał ich w poddanych, na których los w dobrach pomieszczyków patrzeli. Dla utrzymania więc swobody i dawnego porządku rzeczy, Czuwasi wbrew carskiemu rozkazowi, niezasadzili ani jednej piędzi ziemi kartoflami. —
W początkach owego kartoflanego buntu, różni czynownicy jak sprawnicy, strapczowie i zasiedatele, zjeżdżali do Czuwaszów i chcieli ochłostaniem kilku gospodarzy, groźbami i strachem stłumić wrzenie i zmusić do sadzenia kartofli. Lecz próżnemi były groźby i straszenia, — opór trwał, aż wreszcie Czuwasi schwycili dębowe pałki i wypłoszyli od siebie pierzchliwych czynowników i wszystkie urzęda. —
Czynownicy drugi raz zjechali do nich, lecz tym razem otoczeni oddziałami kozaków, którzy mieli nie tylko bronić osób czynowniczych, ale jeszcze karać chłostą Czuwaszów. Szczęście było jeszcze na stronie ostatnich — temiż samemi dębowemi pałkami wypędzili od siebie kozaków z czynownikami.
Rząd tymczasem przygotował wojskową na Czuwaszów wyprawę. Oddziały żołnierzy z armatami jak na wojnę, wyruszyły do cichych, dębowych zagród czuwaskich tłumić bunt, który w trwożliwych umysłach najeźdźców moskiewskich obejmował już i sąsiednie ludy i całą wschodnią Moskwę, zamieszkałą przez podbite przez carów narody.
Czuwasi wojsk do wsi swoich nie wpuszczali i spotykali je na drogach i polach uzbrojeni kijami i pałkami. Wojska spotykające przy każdej wsi tak uzbrojonych Czuwaszów, wystrzałami z armat i karabinów torowały sobie drogę. Przerażeni chłopi padali na ziemię, lub też uciekali, tylko małe garstki odważniejszych uderzały na żołnierzy. Krew się lała w bójkach i potyczkach wiejskich, które się zwykle kończyły śmiercią kilku Czuwaszów, zwycięztwem żołnierzy, pojmaniem odważniejszych i zmuszeniem wszystkich do sadzenia kartofli. —
Winnych(?) oddano sądom do ukarania, które wielu z nich kazały obić kijami i rózgami i wysłały do robót katorżnych w Syberyi. Egzekucya zaś wojskowa zniszczyła ich gospodarskie zapasy i zmniejszyła dobry byt kraju — na tem się skończył bunt kartoflany Czuwaszów.
Gdyby Czuwasi byli ludem z samoistnem poczuciem się do narodowego bytu, bunt ten rolniczy mógłby się zamienić w ogólny pożar, przy którego łunie zacząłby się wspaniale dzień ich historycznych urodzin.
W tym także czasie i także z powodu kartofli, chłopi skarbowi, Moskale, w kazańskiej i w permskiej gubernii podobny opór jak Czuwasi, stawili rozkazom rządowym. —
Około tegoż czasu, ale już dla innej przyczyny, były rozruchy włościan na Ukrainie w Chwastowie; a wcześniej nieco wyrżnięcie niektórych panów w symbirskiej gubernii.
Lecz wracajmy do Czuwaszów. W ogóle oni jak i wszystkie ludy fińskiego plemienia, jak to już poprzednio miałem sposobność zauważyć, są nieśpiewne. Liczba czuwaskich pieśni jest bardzo mała. Dzisiaj w drodze, Czuwasz w partyi będący który mnie uczy swojego języka, zaśpiewał na moją prośbę dwie piosneczki. Pierwsza weselna, nieobyczajna, zaczyna się od słów:
«Siabah iza kajabar, kajabar, — Iza kajmazar, kajmabar, kajmabar» a kończy się tonem «yj a jaj! yj a jaj!»
Druga dosyć wdzięczna: «Ajda inge wormana, Sirła hora postiarma. Hora sirła pyłbegech, Eze inge czonbegech. A żak sardza wyrtierem, Asłak hyśnia wyrtierem. Arman czolne siuklesmen, Poja noksi czołderdek.»
Po polsku: «Pójdziemy synowo do lasu, Tam maliny będziemy zbierać, maliny słodziutkie jak dusza twoja synowo! Za stodołą, na płótnie odpoczniesz. Chociaż brzęczą u ciebie pieniądze, chętniejbym kamień młyński poniosła, niżeli z tobą poszła.» Pieśń ta jedna z najpowszechniejszych, jest przecież tylko przerobieniem z moskiewskiej pieśni, śpiewają ją też według moskiewskiej melodyi. — Pieśni oryginalnych niesłyszałem. Rzadko więc śpiewają Czuwasi. Ton w uroczystej chwili wyrwany z jego piersi, podobny jest raczej do głosu trwogi i bolu niż do harmonijnej melodyi. Czuwasi nie mieli nigdy wzniosłych chwil historycznego żywota i pieśń ich więc jest bez życia — nikogo ona nie rozgrzewa, nie zapala i nie unosi w śliczne światy fantazyi. — Ukołysani na płótnie niewoli, niewyszli dotąd z niemowlęctwa: dotąd jeszcze jak wszystkie młodzieńcze narody, nie zatęsknili nad wyraźną a jednak nieoznaczoną, duchową potrzebą, niezapragnęli innego życia — więc też niemają pieśni narodowych. Serce Czuwasza dotąd nie zbuntowało się i nieoburzyło, nie zażądało wyższych rzeczy jak u Słowianina, nie wysyła więc tęsknych tonów do Boga i ludzi; milczy, milczy zawsze nawet w obec Boga, w obec natury. Długa niewola odebrała mu pierwszy ton i krzyk rodzących się narodów. Gdy Słowianin, w modlitwie, przy siewie, w żniwach, w burzy i w pogodzie, na wojnie i obok swej lubej, w wolności i w niewoli, kłóci tonami swego uczucia powietrze i łączy się harmonijnie z uroczystą i nieskończoną przestrzenią natury, Czuwasz zawsze milczy, jak wschodni niewolnik w obec groźnego pana.
Tańców narodowych także Czuwasze niemają; jeżeli tańcują, co się rzadko zdarza, to albo kozackie lub tatarskie tańce. Tatarski taniec jest to kręcenie się w koło drobnym krokiem, przy ciągłem wzruszaniu ramionami całego ciała. Do ślubu jadą z dzwonkami i muzyką, śpiewając wesoło bolejący ton oj! oj! oj! oj! oj! który jest ich jedynie narodowym tonem. Wesela bywają huczne i hulaszcze. Tańce przy odgłosie gęśli, kobzy, bałałajki lub piszczałki długo się przeciągają, ucztę zakrapiają wódką i mocnem piwem, swojego wyrobu, które nieustannie prawie piją.
Dwużeństwo w ich religii jest dozwolone; rozwody także są dozwolone. Obrzęd rozwodu jest bardzo prosty; mąż rozrywa welon, który Czuwaszki pospolicie noszą, na dwie połowy, z tych jedną połowę sobie zostawia, a drugą oddaje żonie, którą z domu wyprawia.
Do dziecięcia nowonarodzonego przywołują jomzę lub wadazima (kapłani), który obmywając wodą niemowlę, nadaje mu imię. Obrządek ten podobny do chrztu, zapewno od chrześcian przyjęli.
Czuwasi wierzą w żywot wieczny, lecz życie zaziemskie pojmują bardzo materyalnie, wyobrażając sobie, iż stan i zatrudnienia zmarłego nawet po śmierci niezmieniają się. Trupa składają w trumnie, kładąc obok niego różne narzędzia, których za życia używał i grzebią w mogiłach. Nad mogiłą stoi słup w ziemię wkopany. Cmentarze ich znajdują się w miejscach od wsi oddalonych; zowią je masar. Cześć dla zmarłych wyrażają w cztery razy do roku obchodzonym dniu zadusznym, to jest na wiosnę, latem, w jesieni i zimą. W te dni krewni zbierają się nad mogiłą, wylewają na nią różne pokarmy i napoje — a część pokarmów sami zjadają. Święto dziadów kończą tańcem i muzyką.
Do Tora Boga dobrego i opiekuna, nie zwykli wznosić modłów, utrzymując, iż on, ponieważ jest dobrym, więc bez błagania i próśb, dobrze ludziom robi; lecz do Keremetia — Boga złego, częste wznoszą modły i prośby o odwrócenie złego, bo on, mówią, wedle natury swojej, złe tylko czynić może, więc modłami trzeba się starać o odwrócenie go od źle czynienia i ubłagać o litość i łaskę. Keremet więc czuwaski jest to Czarny Bóg słowiański, lub też Ariman perski. Jemu poświęcają gaje, budują nad ziemią i pod ziemią świątynie.
Jedną z podziemnych świątyń, tak mi opisywał czciciel Keremetiowy. — W pieczarze ręką ludzką pod niebotycznym lasem wyrobionej, stoi na słupie Keremet w postaci miedzianego cielca. Obok słupa postawiony jest stół, przy którym siedzi Wadazim, keremetiowy kapłan. Wadazim ubrany jest w biały płaszcz w czerwone, czarne i niebieskie pasy; rękawy wązkie zapinają się na guziki, kaptur okrywa jego głowę. Posąg Keremetia i stół Wadazima otoczony jest balustradą.
Pobożni dążą do świątyni podziemnym korytarzem, ubrani w czarne płaszcze kłaniają się posągowi, wymawiając słowa: «Tor sirłah! Toramu sirłah!» (Boże zmiłuj się! Bądź Boże miłościwym) i robią na piersiach znak podobny do krzyża. Z tej modlitwy wnieśćby należało, iż posąg nie jest wyobrażeniem Keremetia, lecz wizerunkiem dobrego Boga — Tora; w tem przekonaniu utwierdza i ta okoliczność, iż nie biją przed posągiem ofiar, jak w gajach Keremetiowi poświęconych. Stanowczo jednak nie mogę rozwiązać wątpliwości, co do charakteru bóstwa w cielcu wyobrażonego, — a tymczasem, opierając się na powadze opowiadającego, muszę go uważać za wyobrażenie Keremetia. Może kto swobodniejszy i szczęśliwszy odemnie, mieszkając między Czuwaszami, zdoła przeniknąć w coraz rzadsze podziemne świątynie i rozstrzygnie niepewność, co do bóstwa w taki sposób czczonego.
Na ścianach i u stropu pieczary, wiszą bogato ozdobione lampy i świeczniki. Powietrze do niej dochodzi przez kanał wyżłobiony w dębie rosnącym nad stropem świątyni. Straż tego kościoła, pilnie strzeże bogactw w nim złożonych i niema litości dla szpiegujących tajemne obrządki ich wiary.
O czuwaskiej mitologii, znajdujemy kilka ciekawych szczegółów w Podróży nad Wołgą przez A. Połujańskiego, z której kilka razy czerpaliśmy wiadomości o Czeremisach i Czuwaszach, i niemi uzupełniamy szczegóły przez nas zebrane.
Pan Połujański wymienia następujące bóstwa czuwaskie: Tor, jest Bogiem stwórcą, bóstwem najwyższem; Tora Amoże jest Matką Boską; Chwiel jest dobroczynnym Bogiem słońca; Chwiel Amoże jest Matką słońca; Asładi jest Bogiem piorunów; Asładi Sozim jest Bogiem błyskawic; Sil jest Bogiem wiatrów; Pilikse jest Bogiem lasów i pomocnikiem Tora; Szaługa Ara jest Bogiem dobrym dróg i podróżnych; Choar jest złośliwym i szkodliwym Bogiem dróg; Esrel jest Bogiem śmierci — przy skonaniu człowieka wyprowadza dusze tyłem głowy; nazwiskiem Kebe oznaczają aniołów, a matkę ich nazwiskiem Kebe Amoże.
Mitologia czuwaska na podobieństwo greckiej przypuszcza małżeństwo bogów, daje im synów i córki.
Keremet jest po Torze najpotężniejszym Bogiem. Jest on negacyą dobrego i światłości; do niego wyłącznie wznoszą modlitwy. Świątynie jego znajdują się w lasach.
Wielu drzewom oddają cześć bóstwa. Mówił mi pobożny Czuwasz, iż pewien czynownik w jego wiosce kazał ściąć stare drzewo poświęcone bóstwu. Na drodze, w powrocie do miasta, bóstwo zemściło się na bezbożnym; Keremet bowiem wlazł w niego, powykrzywiał mu ręce i nogi i odebrał mowę; odtąd żaden czynownik w jego okolicy nie tknął świętych drzew.
Między korzenie wiązów i w dziuple starych drzew, w niedoli i w bólu składają ofiarne pieniądze. Opowiadali mi, iż złodzieje i włóczędzy, dobrze obławiają się u świętych drzew i bez żadnego skrupułu zabierają ofiary zabobonnych Czuwaszów. W gajach Keremetiowych pobożni modlą się zwróceni ku wschodowi; może to jest strona pierwotnej ich ojczyzny. Na stole złożone są noże, sól, chleb i wiadro wody. Ofiarne bydlę przyprowadzają do stołu (konia lub owcę) a jomza (kapłan) grzbiet zwierzęcia dopóty polewa wodą, dopóki ono z zimna nie wstrząśnie się, co jest uważanem za znak, że Keremetiowi jest miłą ofiara. Wówczas zabijają ofiarne zwierzę i mięso jego gotują i zjadają.
W czerwcu przypada święto Siuza; w dzień ten proszą Boga o obfite zbiory, a kości ofiary palą i popiół z nich rozsypują po polach.
Przed każdym uroczystym obrządkiem, Czuwasz myje się i oczyszcza w łaźni i do świątyni przychodzi na czczo. Pallas powiada, że świątynie Keremetia znajdują się zwykle w pięknem miejscu, nad strumykiem w lesie; że są ogrodzone płotem w formie czworoboku, w którym znajduje się troje drzwi. Przez drzwi ze strony północnej wnoszą do gaju świętego wodę, którą kapłan zwykł ofiarę skrapiać; przez drzwi wschodnie wprowadzają bydlę ofiarne; a przez drzwi zachodnie wchodzą ludzie. Obok ostatnich drzwi, znajduje się szopa, w której gotują mięso ofiarne; przy drzwiach zachodnich stoi stół przeznaczony na czyszczenie i ściąganie skóry z bydlęcia, którą na drągach rozwieszają w północno-wschodnim kącie świątyni.
W niektórych miejscowościach, jak n. p. w powiecie ałatyrskim (symbirska gubernia) w samym środku czworoboku świątyni stoi chata; z dachu jej strzela w powietrze długi kij z obrączką, niby minaret, wewnątrz zaś stoją stoły nakryte obrusami, przy których pobożni stojąc, zjadają ofiarne mięso.
Po żniwach obrzęd dziękczynny za pomyślne zbiory, podobny jest uroczystości Siuza, wyżej opisanej; po modlitwach biją ofiary, jedzą chleb z nowego zboża, piją piwo i wódkę i tańczą przy śpiewie i muzyce.
Czuwasi święcą piątek jak Mahometanie, którzy długo nad nimi panowali i w języku jak i w charakterze liczne ślady tego panowania zostawili.
Starcy są przedmiotem powszechnego szacunku; oni, chociaż ich nikt nie naznaczał i nie wybierał są rządzcami osady; oni, dozorują, żeby bogaty żywił ubogiego, z którym razem we wsi mieszka. Ubogi idzie na zarobek lub ze strzelbą do lasu ażeby przynieść zwierzynę dobrodziejom, a tymczasem bogatsi zasiewają mu pola, lub też sprzątają dojrzałe jego łany. Czuwasi uczynni są dla rodaków, lecz dla obcych są niemiłosierni, nieufni i nieuczynni.
Zbrodniarzy i ludzi występnych pomiędzy nimi jest bardzo mało. Kłótnie i bijatyki rzadko wydarzają się. Czuwasz, gdy się chce zemścić na swoim wrogu, wiesza się na jego dziedzińcu, co sprowadza czynowników na śledztwo, to jest największe nieszczęście, jakie spotkać może Czuwasza. Dziwny ten rodzaj zemsty, noszący na sobie cechę niedołęztwa i moralnej słabości Czuwaszów, przytacza Połujański w swej podróży. Obyczaje ich przecież są w ogóle proste i niewinne, chociaż lenistwo i pijaństwo głęboko zakorzeniło się. Język czuwaski jest bardzo ubogi; wyrazów składanych mają bardzo wiele, a przytem jest zanieczyszczony tatarskiemi i moskiewskiemi wyrazami. Samogłoski wymawiają mięko i dźwięczniej niż Tatarzy; o, a, mają ton ścieśniony.
Tradycyi o swojem pochodzeniu i wspomnień z przeszłości o ile mogłem wyrozumieć, nie mają żadnych, pamiętają tylko, iż niegdyś rządzili nimi carowie tatarscy z Kazania i obecnie więcej okazują sympatyi ku Tatarom, niż ku Moskalom. Taki jest lud — przez którego ziemię prowadzi droga do Syberyi. Żałuję, iż niemogę przez dłuższy pobyt wszechstronniej zbadać Czuwaszów, którzy, jako lud mający wkrótce zaginąć zasługują na gruntowne studya, których nie jestem w możności uczynić. Nie mogę, chociażbym chciał, zatrzymać się dłużej w jakiemkolwiek miejscu, wiadomości więc moje nie mogą być zupełne. Wyrok pędzi mnie coraz dalej, pokazując jak w panoramie ziemie, miasta, ludy i charaktery. Posuwam się więc dalej w mojej podróży i przechodzę za partyą przez most na rzece Siundurze.
Za Siundurą ziemia pokryta jest ślicznym lasem; ciemne gąszcze, poważne, konarzyste dęby sprzyjają obrzędom czuwaskiej religii — panuje tu uroczysta cisza i przepych zieloności.
Uszliśmy trzy mile. Wieś Nier, w której mamy nocować położoną jest na boku wielkiego traktu; chaty rozrzucone są bez porządku w parowach i wądołach pokrytych przerzedzonym lasem.
Chaty czuwaskie budowane są z belek w mały kwadrat, dachy z desek z daleko wystającemi okapami, pod któremi znajdują się ganki i drzwi, zwykle we wschodniej ścianie chaty umieszczone; okienko małe w blizkości drzwi wyziera na dziedziniec. Nad chatkami wznoszą się rozłożyste lipy, grube i mchem osiwiałym okryte dęby, białe ze spuszczonemi gałęziami brzozy, jabłonie i grusze; a w wąwozach świecą się liście olchowych gajów, drżą listeczki osiny i czernieje mnóstwo krzaków, co jako słabsze i młodsze pokolenie ścielą się do stóp sędziwym starcom, którzy pamiętają nie jedną nawałnicę i widziały nie jedno pokolenie czuwaskie bijące czołem przed ich rozłożystą i wspaniałą koroną.
Tu i owdzie w lesie widnieje polanka lub pólko uprawne zbożem, ozdobione ciężkiemi i złotemi kłosami pszenicy. W innem miejscu, na pochyłości wąwozu, rosną krzaki jagodowe, malina czerwieńsza od ust młodej kobiety, wydęty agrest, porzeczki jak koraliki różańca na szypułkach wiszące, orzechy w twardej skorupie na pięknym krzaku leszczyny ciągną cieńkie gałązki ku ziemi; nad dziewanną zaś, gwoździkami i macierzanką rozesłaną po pagórku, unoszą się roje pszczół i motylów barwistych.
Gdzie się zwrócisz, wszędzie widok nowy, przypominający staroświecką swobodę wsi. Czuwasi idą z pola, jadą ze zbożem a kilka Czuwaszek wiedzione ciekawością, konno podjechały ku nam, podobne do zastępu starożytnych amazonek. Podobieństwo było dla tego uderzające, że na piersiach błyszczały napierśniki jak tarcze, a cera ogorzała, Wydatne rysy i męzka zręczność w kierowaniu koniem, dawały im wojowniczą postawę. Nawiasowo powiedzieć możemy, iż historycy umieszczają amazonki nad Wołgą, a fińskie plemię uważają za Scytów Herodota.
Oficer, pod którego komendę przeszliśmy, trzymał nas przeszło trzy godziny na dworze. Pojedynczo rewidować kazał każdego aresztanta; z największą więc ścisłością przetrząsali żołnierze tłumoczki, zapisywali rzeczy, jakie każdy posiadał, próbowali mocy kajdan i opatrywali ciało każdego, czy czasem pod pachą, pomiędzy palcami lub we włosach nie schował noża, igły, szydła, fajki lub innej zakazanej rzeczy.
Mnie na ostatku w podobny sposób rewidowali, lecz notatek moich podróżnych, zaszytych w szwy płaszcza i w podeszwy butów, nieznaleźli.
W Nierze niema więzienia etapowego, umieścili więc nas w dwóch czuwaskich chatach, zbyt małych i ciasnych, ażeby mogły wygodnie pomieścić dwustu pięćdziesięciu ludzi. Ponieważ mnie ostatniego wpuścili do chaty, nie mogłem spodziewać się dobrego miejsca, lecz Jasiński, który przypadkiem znalazł się w tej samej chacie, łokciami rozparł się i zrobił mi wąziutkie miejsce pod piecem, który z prawej strony drzwi trzecią część izby zajmował.
Chaty Czuwaszów są kurne, dym okrył czarną powłoką ściany i strop; tapczany stały w około ścian, na brudnej zaś i nie umiecionej podłodze, znajdowało się dużo pcheł i śmiecia, na których rad nie rad, musiałem się położyć.
Czuwasi wynosząc się przed nami z izby zabrali z sobą i irich, który w każdym domu znajduje się, jako talizman ochraniający. Irich jest to kawał cyny, przyczepiony do pęka jarzębinowych lub głogowych gałązek, który w domu stoi w kącie, aż do chwili, w której liście zupełnie z niego spadną; wtedy irich wynoszą z uszanowaniem nad brzeg rzeki i rzucają w wodę. Jeżeli jarzębina rośnie obok domu, wtedy na jednej z jej gałązek wieszają cynę, która broni całą chudobę od przystępu złego ducha.
Tylu ludzi natłoczonych w jednej chacie, zgęściło ogromnie jej atmosferę. Wielka parnota, gorąco i wszy zmusiły wszystkich w czasie snu do zrzucenia z siebie nawet koszul, tak więc nadzy, dotykając ciała jeden drugiego, przespaliśmy noc całą. Ja pod piecem nie tylko cierpiałem od gorąca, brudu, wszy, ale i od pcheł, o świcie zaś nie mogłem oczów otworzyć, bo na powiekach, jakaś śmierdząca materya stwardła i zasklepiła je. Rozerwałem przecież powieki i spojrzałem na ciało; największe obrzydzenie wstrząsnęło mną, byłem bowiem całkiem opluty i zasypany popiołem. Nieczułem, jak aresztanci śpiący na tapczanie, pluli na podłogę, bez względu na to, iż ludzie na niej spali; ci zaś, którzy w nocy palili fajki, dobywając z pieca węgli do zapalania, suli popiół na moje ciało. W taki to sposób mści się najazd moskiewski na polskich patryotach, w taki sposób usiłuje w nich zniszczyć godność, złamać charakter i przysposobić na niewolnika.
W chacie mało było wody, nie mogłem więc nawet twarzy dobrze umyć, ledwo spłukałem popiół z siebie a tu już wywołują partyą na dziedziniec. Słyszę brzęk łańcuchów, któremi ręce na drogę krępują i widzę trwogę rekrutów, którzy aby uniknąć krępowania, powciskali się i pochowali pod nizkie tapczany. Aresztantów już zakuli i przyszła kolej na rekrutów; szukają ich wszędzie, — niema; nareszcie podoficer spostrzegł ich pod tapczanami — udawali, że śpią; zawołał żołnierzy, powyciągał ich ztamtąd, wypoliczkował, poszturchał, pobił i skrępował ich razem z aresztantami.
Mnie, rzecz niezwykła, kazał oficer tego dnia prowadzić bez kajdan.
Przed wschodem słońca wyszliśmy z Nieru. Powiał świeży wietrzyk i przyniósł balsamy kwiatów na niewidzialnych skrzydłach, — odetchnąłem i poczułem, jak krew w płucach oczyściła się i żywiej zaczęła krążyć w arteryach i żyłach, — powoli ciało moje jędrniało i duch oczyszczał się z wrażeń ucisku.
Słońce zeszło, lecz nie widzimy go na horyzoncie, bo idziemy środkiem dębowego lasu, patrzymy tylko na cudowny blask gorejących i przenikających liście dębowe promieni; na smugi światła lejące się przez gałęzie i korony drzew na ziemię porosłą trawami i kwiatami — i rumianą przejrzystość powietrza, która zawisła nad ziemią, jakby blask duchowej roskoszy. Cały dzień szliśmy przez ten wspaniały las; w kilku jego miejscach znajdują się pólka, a nad niemi brzęczą, śpiewają, szemrzą chmary owadów; gdzie indziej na małej łączce stoją stogi siana jak małe bałwochwalnie na wyspach oceanu, każdy bowiem stóg ma formę wydętej kopuły i ułożony jest na podłodze, opierającej się na nizkich, czterech, wbitych w ziemię palach.
Widząc swobodnie krążących i pracujących Czuwaszów, jakże wzdychałem do wiejskiej swobody? tem droższej i pożądańszej, im trudniejsza jest niewola i trudniejszy powrot do nieścieśnionego życia.
W końcu lasu uczułem ogromne zemdlenie nóg i osłabienie w całem ciele, — nie mogłem iść; muszkuły nabrzękły i zesztywniały; nie mogąc przejść sto kroków, musiałem zapłacić furmanowi znaczną liczbę kopiejek, ażeby mnie dowiózł do kilka wiorst odległego miasta. W tem miejscu, na męża prowadzonego do Syberyi razem z nami, oczekiwała jego żona i starsza córka. Obie kobiety wyszły na jego spotkanie — partya zbliżyła się, aresztant poznał żonę i córkę, wyszedł z szeregu pobrzękując kajdanami i zbliżył się do niewiast. Wtedy córka, w kupieckim sarafanie, z warkoczem puszczonym na plecy, padła przed nim na ziemię i trzy razy uderzyła czołem, potem objęła go za nogi obciążone kajdanami i płacząc ściskała nogi i dłoń zbrodniczego ojca. Rozczulił mnie widok tej sceny; miała ona w sobie wzniosłość, pokorę i dobroć staroświeckiego obyczaju. Piękny jest zaiste widok dziecka nie tracącego miłości do ojca chociaż zbrodnią splamionego. Kontrast zaś dziewiczości, niewinności, cnoty i miłości z zepsuciem, zbrodnią i kajdanami, skojarzony w jeden obrazek, miał w sobie wiele dramatyczności.
Żal mi było biednej żony i jej córki. Niewiedziały o tem, że gdy w sposób tak rozczulający witały ojca rodziny, spoglądała na nie i uśmiechała się siedząc na podwodzie kochanka ich ojca, stara, kulawa, pełna pretensyi aresztantka.
Aresztant, o którym mówię, był dawniej kupcem w Czeboksarach i dosyć zamożnym obywatelem; nieporządne życie i awantury, jakich mógł liczny szereg wymienić, zmusiły miejską dumę (magistrat) do oddania go za karę do wojska. Kupiec poszedł z rekrutami w dalekie strony, a rodzina jego została w mieście. Przez wiele lat niewidzieli się z sobą, aż oto teraz, gdy go pędzą do kopalń syberyjskich, wyszły na jego spotkanie żona i córka i przywitały uczciwie po długiem niewidzeniu. Kupiec w wojskowej służbie nie podobał sobie; ciągła bieda żołnierza dokuczyła mu bardzo — postanowił więc poprawić swój los i do współki z innymi żołnierzami, robił fałszywe pieniądze papierowe, a gdy go jakiś chłop złapał na gorącym uczynku, dla ocalenia siebie i zachowania w tajemnicy występku, zabił chłopa. Zbrodnia wydała się, ekskupiec został ukarany pałkami i wysłany do rot aresztanckich w Sweaborgu, zkąd przeznaczonym został teraz do kopalni w Syberyi.
Z lasu otworzył się obszerny widok na szeroką dolinę Wołgi i na miasto Czeboksar, pod górą rozłożone. Trzynaście cerkwi, podnosi w niem liczne, pomalowane kopuły, migające w promieniach słońca; w koło nich tulą się drewniane domy miasta. Wołga szerokim pasem podchodzi pod same miasto, a na niej kołyszą się barki z rozpiętemi żaglami i dymi parowiec. Za Wołgą ciemnieją nieprzejrzane bory. Czeboksar odległy jest od Nieru cztery mile. Przeszliśmy kilka zabłoconych ulic obok poważnych cerkwi, z których jedna ma dzwonnicę zbudowaną w kształcie pochyłych wież; niewiem, czy pochyliły się w skutek starości i złej budowy, czy też budowniczy chciał naśladować pochyłość pizańskich wież. Zaprowadzili nas do murowanego więzienia i tu odbywamy dniówkę.
W miejscu, gdzie dzisiaj stoi Czeboksar[1], przed wiekami były dwie świątynie czuwaskie i stolica wyższego ich duchowieństwa. Jedna świątynia stała w lesie, tam gdzie dzisiaj soborna cerkiew i przy niej mieszkał kapłan nazywający się Czebak; druga świątynia stała tam, gdzie dzisiaj cerkiew włodzimierskiej pustelni, przy niej mieszkał kapłan Sar. Od tych dwóch jomzów, miasto otrzymało nazwę.
W kilka lat po zdobyciu Kazania i zniszczeniu przez Moskwę niepodległości kazańskiego carstwa, Moskale osiedlając swoimi ludźmi zdobyte ziemie, między innemi miastami założyli w dawnej stolicy Czuwaszów, miasto Czeboksar roku 1556. Gdy święte gaje Czuwaszów wycinali, Bóg tych miejsc, przy huku piorunów, przy odgłosie grzmotów i wyciu wiatrów, opuścił miejsce swojej czci i znikł ze świętych gajów czeboksarskich, gdzie wkrótce powstało moskiewskie miasto, które Czuwasi zowią stolicą Czuwaszyi, miastem nad miastami. «Niema miasta nad Czeboksar miasto» jest między nimi przysłowiem. A przecież jest to niewielkie miasto, mające 5000 mieszkańców i 800 drewnianych domów, wiele błota, handel znaczny, mydlarnie, garbarnie i kilkanaście ładnych cerkwi.
Chociaż Czeboksar nie jest pięknem miastem, podobało się mi bardziej, niż inne moskiewskie miasta, ma albowiem odrębną fizyonomię, ulice i domy nie tak jednostajnie budowane jak gdzie indziej. Pomiędzy zaś moskiewską ludnością, oryginalny ubiór Czuwaszów i ich dobroduszne twarze, zatrzymują wzrok podróżnego.
Za stolicę Czuwaszyi, chyba dla tego uważać trzeba Czeboksar, iż w tem mieście Czuwasi zaspokajają swoje potrzeby; tutaj sprzedają swój miód, belki, płótna, zboże i zwierzynę i tutaj kupują perkaliki, sukna, bawełnę, żelazo i wszystkie narzędzia gospodarcze.
Czuwaszów mieszczan, wcale niemasz w Czeboksarach, lud to bowiem wiejski i życia miejskiego nie cierpi. Ludność miasta składa się z mieszczan, kupców i urzędników Moskali, a Czuwasi stanowią niższą, służebną klasę ludności. Czuwasi więc w ścisłem znaczeniu tego słowa niemają swojej stolicy, a niemają jej jeszcze i dla tego, że niemają życia politycznego, naukowego i przemysłowego, które wymaga koncentracyi. —
Czuwasi nie mają własnej szlachty, ani wykształceńszego od gminu duchowieństwa, niemają też stanu kupieckiego i urzędniczego, w ogóle cały naród składa się z jednego kmiecego stanu, w którym niema ani jednej osoby, coby reprezentowała narodową inteligencyą i zbierała w sobie jak po promieniach wszystkie tętna narodowego serca i pobudzała rodaków swoich do postępu.
Niemając narodowego szlachcica, kapłana i urzędnika, niemają też narodowego historyka, pieśniarza, filozofa i uczonego, niemają patryoty — niemogą więc mieć i narodowej stolicy. — Demokratycznie urządzone w jeden, równy stan społeczeństwo czuwaskie, pozbawione jest narodowej przyszłości dla tego właśnie urządzenia, które z łona jego wyrugowało wszelkie żywioły tarcia, myśli a więc i życia. Równość zupełna demokratyczna okazała się tu jako najsilniejsza podstawa i warunek ciemnoty i stagnacyi, i co zatem idzie, despotycznego a obcego panowania.
Inne miasta, które nazywają czuwaskiemi są: Mamadysz i Łaisz nad Kamą i Tetiusze nad Wołgą.
O osobliwościach Czeboksar mówić nie możemy, bośmy ich wiedzieć nie mogli, a zresztą, i nie słyszeliśmy o żadnych zwiedzenia godnych budynkach lub pamiątkach.
Przystań na Wołdze, na którą patrzę z za krat więzienia, daje miastu wiele ruchu i zajęcia.
Jak Wisła jest matką i panią rzek polskich, Wołga jest matką i panią rzek moskiewskich, Moskale dla tego nazywają ją zdrobniałym i pochlebnym wyrazem «nasza matuszka.» I rzeczywiście jest ona głównym nerwem i arteryą Moskwy. Kierunek jej na wschód wskazuje naturalne i konieczne parcie na wschód moskiewskiego życia i polityki; wskazuje drogi i strony, przez które to życie toczyć się powinno. Ujście jej w Kaspijskiem, ze wszech stron zamkniętem morzu nosi w sobie charakter historycznego życia Moskwy, zamkniętego w sobie i dla siebie, ściśniętego piaszczystemi brzegami niewoli i nie mającego dróg do serca, wolności i dobra ludzkości. Brzegi Wołgi zamieszkałe przez Moskali, a w średnim i dolnym jej biegu przez Czuwaszów, Czeremisów, Mordwinów, Tatarów, Kałmuków mają zarazem fizyonomię europejską i azyatycką, podobnie jak i cała Moskwa, łączą też Europę z Azyą.
Źródła Wołgi znajdują się w twerskiej gubernii, w powiecie ostaszkowskim, wzniesione 600 stóp nad poziom morza. Wypływa ona z błot, przepływa potem przez kilka jezior, wzmaga się i rozszerza coraz bardziej, aż wreszcie w symbirskiej gubernii ma szerokości od 850 do 1350 sążni, a pod Astrachanem 850 sążni. Spadek ma bardzo powolny; głębokość znaczną, przy Twerze wynosi 34 stóp, przy Niżnym Nowgorodzie 44, a przy Astrachaniu tylko 8 stóp. Brzeg prawy dominuje nad lewym, ztąd też Moskale od najazdu z Azyi, mają nad Wołgą wyborną, obronną linią.
Wysp, piaszczystych ławic, odnóg i zatok latem wysychających, mnóstwo jest na Wołdze. Brzegi w górze rzeki okryte są borami i falują się w długi łańcuch pagórków, dalej ogołocone z roślinności, zamieniają się w końcu w piaszczystą, martwą tablicę stepu.
Kraj, który Wołga i rzeki do niej wpadające ożywia ma 30,500 mil ☐ przestrzeni, a długość Wołgi wynosi 439 mil. Jest to więc najdłuższa i najpotężniejsza z rzek Europy, podobnie jak Moskwa jest największem i najsilniejszem państwem pomiędzy monarchiami Europy.
Powodzie Wołgi są wielkie i niebezpieczne, na trzy mile prawie zalewa nadbrzeżne okolice. Żegluga na Wołdze jest bardzo ożywiona, a wartość towarów po niej spławianych wynosi w przecięciu rocznie 200,000,000 rs.[2]
Ludność nad nią wzmaga się corocznie. Następne miasta gubermialne położone są na jej brzegach: Twer, Jarosław, Kostroma, Niżnynowgorod, Kazań (w blizkości brzegu), Symbirsk, Samara, Saratów i Astrachan.
Starzy Grecy nazywali Wołgę rzekę Ra; Tatarzy nazywają ją Itil i Adel; nazwisko zaś Wołga wzięte jest z czeremiskiego języka i oznacza świętą rzekę. —
Dniówka w Czeboksarze odznaczyła się kilku nieprzyjemnemi dla mnie wypadkami. Z powodu choroby i niemożności odbywania pieszo podróży, prosiłem oficera etapowego, ażeby mnie zostawił w lazarecie. Oczy mnie bolały i od słońca, potu, kurzu gorączkowo zaczerwieniły się; nogi ze skóry pościerałem i krew z nich się lała, wielki jak dłoń wrzód zrobił się mi na prawej nodze i niedozwolił mi stąpnąć bez bólu, przytem znużenie w całem ciele całkiem mnie zwątliło i osłabiło. Sądziłem, że stan taki dostatecznym będzie do umieszczenia mnie w lazarecie, tem bardziej, że w rozkazie Paskiewicza, który ze mną wędrował, powiedzianem było: że jeżeli zachoruję lub osłabnę aż do niemożności odbywania podróży pieszo, wówczas za świadectwem zaufanego rządowi lekarza, pozwolono mnie zostawić w lazarecie, ale kazano postawić nad łóżkiem najsurowszą straż i natychmiast w osobnym raporcie donieść o tem do kancelaryi namiestnika w Warszawie.
Czytając ten rozkaz nie myślałem, iż dla tego był wydany, ażeby mnie w chorobie nie przyjmowano do szpitali, i pozwolono bez pomocy lekarskiej umrzeć. Takie jednak miał znaczenie ten rozkaz; podpisujący go Paskiewicz wiedział, że gdy nakaże donosić sobie o mojej chorobie i zatrzymaniu się w drodze, oficerowie, ażeby uniknąć przykrości i fatygi korespondowania z głównodowodzącym armią, nieprzyjmą mnie do lazaretu i niepozwolą nigdzie odpocząć.
Oficer czeboksarski nawet mówić sobie niepozwalał o zostawieniu mnie w lazarecie. «Umieraj pan sobie jeżeli chcesz», mówił, «ale ja na odpowiedzialność przed Paskiewiczem i na korespondowanie z nim nie chcę się narażać. Podwody także dać nie mogę, bo to do mnie nie należy, rób więc co chcesz ze swoimi ranami i chorobą, ale iść musisz.»
Mnie więc odmówili ratunku lekarskiego i podwody, wówczas gdy aresztanta z Wyborga, którego posyłano do kopalni za zabójstwo, zostawiono w lazarecie bez świadectwa doktora, chociaż był czerstwy i zdrowy.
Aresztant ów z Wyborga jest człowiek młody i przystojny, ma wiele zdrowego rozsądku i nie mało światła, lecz przytem jest bardzo gwałtowny i awanturnik. W Twerze jego i kilku innych złapali przy kartach. Kart na wezwanie dozorcy nie oddał, przywołano więc policmajstra i innych czynowników, których powaga i groźby były również bezskuteczne. W końcu pułkownik żandarmeryi wraz z kilku żandarmami wszedł do numeru w zamiarze poskromienia oporu i ukarania nieposłusznych. Aresztanci z krzykiem otoczyli żandarmów, a aresztant z Wyborga, policzkiem danym pułkownikowi, zmusił go do odwrotu i zaniechania środków przymusowych; wstydził się bowiem pułkownik policzka który otrzymał a niechcąc, ażeby się o nim w mieście dowiedziano, całą sprawę zatarł i aresztantów zostawił przy kartach.
Awantury, kłótnie i bójki aresztantów z żołnierzami i oficerami na etapach bywają bardzo częste, a powód do nich dają zawsze oficerowie lub ich podwładni, przez swoją chciwość i tyranię. Otoż ten sam oficer w Czeboksarach, który tak niemiłosiernie ze mną postąpił, niedawno został także wypoliczkowany przez więźnia politycznego, któremu chciał odebrać srebrny, pamiątkowy kubek, utrzymując, iż rzeczy metalicznych więźniowie stanu, nie mają prawa przy sobie trzymać. Spór wynikły z powodu złodziejstwa oficera, skończył się policzkiem, który oficer zniósł bez żadnej skargi, przywykłym już będąc w carskiej służbie do obelg wszelkiego rodzaju.
W mieście Klinie, położonem pod Moskwą, oficer bardzo długo trzymał partyę aresztantów na dworze przed etapem. Żołnierze bez względu na deszcz ulewny rewidowali ich tłumoczki i rzeczy im zamoczyli; aresztanci niemogąc się doprosić, żeby ich wpuścili pod dach, rzucili się na żołnierzy, pobili ich i weszli do etapu. Tak często chęć dokuczania i surowe a głupie rozporządzenia naczelników, sprowadzają smutne i tragiczne nawet sceny w syberyjskich partyach.
W partyi idącej przed nami, znajduje się szczególniejszy zbrodniarz, którego historyą opowiadano mi dzisiaj. Jest to ubogi Czuchoniec, chciwy szczęścia i wszechwiedzy, a przytem niezmiernie zabobonny i gorącej fantazyi człowiek.
Chciał wiedzy i pieniędzy, i chciał zostać czarnoksiężnikiem jak Twardowski. Rozmarzony, słuchał pewnego razu powieści starego bajarza o człowieku, który doszedł do wiedzy czarnoksięztwa, zaprzedawszy duszę swoją djabłu przez dokonanie morderstwa na osobach najbardziej mu ukochanych.
Czuchoniec słuchał z wielką ciekawością powieści i zdawało się mu, że w niej podane mu zostały sposoby i rady dojścia do pożądanego celu. Myślał o nich dniem i nocą a myśląc o jednym ciągle przedmiocie obłąkał się i powziął postanowienie nieszczędzić żadnych ofiar dla zostania bogatym i mądrym. — Ażeby więc wejść w koło czarnoksięzkie, rozgrzany marzeniem wstaje z posłania, chwyta nóż, a wsunąwszy się do izby rodzicielskiej, zamordował własną matkę, ojca, wszystkie siostry i małych braci. Oblany krwią własnej rodziny, nieszczęśliwy szaleniec wpadł w zapał mordowania i wybiegł na ulicę zabijać wszystkich których napotka. Kilka osób zdołało się ratować przed nim ucieczką do kościoła, morderca z roziskrzonem okiem jako wściekła bestya, wpadł do świątyni za niemi, lecz tu został rozbrojonym i oddanym policyi. Sąd skazał go na całe życie do rot aresztanckich w Kronsztadzie, gdzie przez kilka lat siedział przykuty na łańcuchu do ściany — obecnie pędzą go z innymi do Syberyi.
Zaznajomiłem się dzisiaj z Lezgińcem, znajdującym się w naszej partyi, który z rot sweaborskich idzie do kopalni. Jest to człowiek jeszcze młody, bardzo kształtnych rysów. Cerę ma jak marmur bladą, widać, że niewola wyprowadziła z niej rumieniec; oczy czarne a spojrzenie ma głębokie i dumne. Auł, w którym się urodził, należał do liczby upokorzonych przez Moskali osad. Skoro wyrósł na młodzieńca, obmierzło mu gnuśne życie w aule i uciekł do Szamila, który w górach prowadził szeregi wiernych do boju z Moskalami. Nasz Lezginiec w wielu potyczkach mężnie walczył i nie jeden wróg padł pod ciosem jego ręki. Nieszczęście chciało, że w jednej a ostatniej dla niego bitwie, dostał się na placu boju do niewoli moskiewskiej. Moskale odprawili go do twierdzy, a teraz posyłają do Syberyi. Po moskiewsku mało mówi i nie wdaje się w bliższe stosunki z aresztantami. Widocznem jest, że dusza w nim robi i szuka środków ocalenia. Ma on nadzieję umknąć z kopalni, przejść przez całą Azyą i dostać się na Kaukaz do ubóstwionego Szamila. Lezginiec w partyi zna się tylko z trzema Tatarami, idącymi za popełnione morderstwa do Syberyi. Charakter ich tęgi, dzikowaty, podstępny i przebiegły zarazem, zdaje się mu podobać; ma prócz tego dla nich, jako dla mahometan sympatyą.
Przyprowadzili dzisiaj do naszej partyi rekruta Polaka. Historya jego jest następująca. W roku 1848, w czasie wielkopolskiego powstania przeszedł z Królestwa granicę i udał się w Poznańskie, zkąd potem przez Prusaków, tych żandarmów moskiewskich, został oddanym w ręce Moskali. Ci skazali go do wojska, z tym jednak warunkiem, ażeby poprzednio przebył dwa lata w wojskowym, poprawczym oddziale w Kazaniu.
Do tego oddziału karnego posyłają ludzi za patryotyzm, złodziejstwa lub ucieczkę przez sądy do wojska skazanych, tam trzymają ich pod najściślejszym dozorem, używają do ciężkich, skarbowych robót, biją za najdrobniejsze przewinienie i uczą maszerować a przytem wierności niewolniczej carowi.
Przed dwoma tygodniami nasz powstaniec razem z siedmiu innymi rekrutami, także Polakami, uciekł z Kazania, lecz wszyscy, jako ludzie niedoświadczeni, prędko wpadli w ręce moskiewskiej władzy. On, przechodząc przez niegościnną Czuwaszyą, nigdzie nie dostał kawałka suchego chleba, a głodem osłabiony został przez Czuwaszów schwytanym i do Czeboksar odstawionym. Ztąd posyłają go do Kazania, gdzie za dezercyą kijami szarpać mu będą plecy.
Biedny chłopak trwoży się i drży, a nic od kilku dni nie jadłszy, pożera chleb z ogromną żarłocznością. Obawy jego nie są próżne, bo już dla tego samego, że jest Polakiem, będzie surowiej ukarany. Położenie Polaków w Moskwie, w jakimkolwiek charakterze tu się znajdują, jest przykre i wystawione na liczne nieprzyjemności.
Po 1831. roku, jak i teraz, gdzie tylko pożar zniszczy dobytek moskiewski, gmin woła przez policyę podbechtany, że to Polacy podpalili. Kilka lat temu w Kostromie był wielki pożar, gmin przypisał go Polakom i rzucił się na wszystkich czynowników i żołnierzy Polaków, którzy w tem mieście byli na służbie. Gubernator, zdaje się, że Gregorjew, chcąc ich od niechybnej śmierci z rąk szalonego gminu ocalić, wszystkich Polaków zamknął w więzieniu, a pomiędzy nimi doktora, ozdobionego licznemi orderami i zostającego przeszło trzydzieści lat w służbie moskiewskiej, i studenta, który na ferye przyjechał z Moskwy odwiedzić przyjaciela. Przez to uwięzienie i śledztwo przeciwko Polakom prowadzone, lud utwierdził się w podejrzeniu swojem, które ma źródło w widokach policyi, a jest wyrazem niepokoju sumienia moskiewskiego, widzącego we wszystkiem złem, które go spotyka, zemstę polską za zbrodnię rozbioru, jakiej się Moskwa na Polsce dopuściła. Polacy zostali uniewinnieni wszyscy, studentowi jednak niepozwolono kończyć uniwersytetu w Moskwie, lecz go internowano do Kazania, gdzie pod dozorem policyi łaskawie mu kończyć nauki pozwolono. Gregorjew przetranslokowany do Jakucka na gubernatora.
W Dorpacie zawsze niemało mieszka Polaków, uczęszczających do uniwersytetu. Nad nimi rozkazał car z Petersburga mieć tajemny, ale ścisły dozór. Towarzystwo z sześciu Polaków złożone, nawet przy stoliku herbacianym, już budzi policyjne podejrzenia. Gdy dziesięciu Polaków na ulicy lub przed uniwersytetem w gromadkę się zbierze, już się lęka rząd zmowy lub buntu i dał prawo pedelowi ich rozpędzić. Kraftstrom, kurator uniwersytetu dorpackiego, pilnie przestrzegał śmiesznych instrukcyj względem Polaków i często mawiał do nich: «Panowie! Cesarz chciał, żebym był żołnierzem i zostałem żołnierzem! Cesarz chciał, żebym był jenerałem i dobrym, i byłem dobrym jenerałem, teraz cesarz chce, żebym został człowiekiem uczonym i jestem nim panowie! Od was żąda, ażebyście zostali Moskalami i dobrymi czynownikami, i powinniście nimi zostać przestawszy być Polakami! Cesarz tak chce i ja tak chcę!» Szlegel, kurator akademii medycznej w Petersburgu, widząc znaczną liczbę Polaków uczęszczających na medycynę i zanotowawszy, iż ci większe robią od Moskali postępy, rzekł w 1849. roku do profesorów, trapiony owem zwykłem podejrzeniem zbrodniczego sumienia: «Panowie! w ręku Polaków życie będzie Rosyan, jeżeli pozwolimy im uczyć się a nie będziemy przeszkadzać im w doktorskim zawodzie.» Ograniczył więc liczbę stypendyi dla Polaków, rozkazując oddawać je synom popów i uczniom różnych duchownych seminaryi.
Moskale zazdroszczą Polakom wszystkiego: i urzędu i rozumu i bogactwa. Każda sława polska martwi ich, postępują więc z tymi, co są pomiędzy nimi, w taki sposób, żeby ich poniżyć i dać im poznać, że są gorsi i głupsi od nich. Jak kot z myszą, tak oni z ofiarami swej zbrodni postępują. Plwają, męczą, poniżają i pastwią się w najrozmaitszy sposób.
Gdy usłyszą żołnierzy mówiących po polsku, nie tylko podoficerowie ale i żołnierze prześladują za ten język. Urzędnicy i studenci także są za mowę polską prześladowani. Jenerał gubernator witebski Paweł Ignatjew, który rządzi, jak basza Białorusią, zakazał wszystkim urzędnikom nawet z sobą mówić w kancelaryach po polsku[3]. Zdaje się, jakby za usłyszeniem słowa polskiego Moskalowi przedstawiało się widmo ducha polskiego, zapowiadające mu karę za zbrodnie najazdu i łupieztwa Polski — i w tem to usposobieniu leży powód prześladowania języka naszego.
Mikołaj w ministerstwie wojny, utworzył wydział sekretny, do którego należą awanse i nadzór nad Polakami za sprawy polityczne do wojska zesłanymi. Prócz tego, wydział ten ma tajemny dozór nad wszystkiemi w ogóle Polakami, zostającymi w wojskowej służbie. Oddanie ich pod dozór wypływa z nieufności i niedowierzania Polakom — ile ta nieufność przeszkadza karyery szukającym w awansach i jak ścieśnia swobodę nawet towarzyską Polaków? łatwo zrozumieć.
Postępowanie z wygnańcami politycznemi zesłanymi w szeregi do Moskwy i Syberyi, Mikołaj w roku 1851 obostrzył rozkazem tajemnym, w którym polecił, nieustannie mieć ich na oku i dla tego w koszarach utrzymywać. Rozkazał bacznie śledzić ich stosunki, przeszkadzać i niepozwalać im zaznajamiać się z mieszkańcami i zatrudniać ciągłą służbą. Niepozwolił nosić cywilnego ubioru a prócz książek do nabożeństwa, zabronił im czytania polskich książek. Tym, którzy mają majętnych rodziców, dozwolił rocznie przysyłać pieniędzy najwięcej 300 rs., które dowódzca odebrawszy, zatrzymuje u siebie, a wygnańcowi miesięcznie wręczyć mu wolno, jeżeli zechce, najwięcej 25 r. Z rzeczy, prócz grubych sukien, ordynaryjnego płaszcza i koszuli parcianej nic więcej nie pozwolił żołnierzom wygnańcom z domu przysyłać. Listy do rodziców pozwolił pisywać, ale wprzódy kazał oddawać je pod cenzurę dowodzców, którzy mieli przestrzegać, ażeby w nich nie było «filozoficznych poglądów i poetycznych wyrażeń.» Formę listów w tym ukazie oznaczył. Miały być pisane tylko po moskiewsku i zawierać wiadomości o zdrowiu, szczęściu, o dobrym bycie, przywiązaniu do cara, broń Boże żadnej skargi, a wreszcie mogły zawierać prośbę o pieniądze.
Ukaz ten jak i wiele innych z powodu przesadzonej i niepodobnej do spełnienia surowości, niezostał w zupełności wykonany, lecz sprawił, że do Polaka każdy ma prawo przyczepić się, że Polaków podejrzywają o wszystko, prześladują i robią nieznośnem ich położenie w Moskwie.
Dniówkę w Czeboksarze zacząłem i skończyłem niepomyślnie. Nieznalazłszy lepszego miejsca, ulokowałem się pod nizkim tapczanem jakby pod łóżkiem, obok mnie Jasiński jak zwykle.
Całą noc naprzeciwko mnie grali w karty Tatarzy i Moskale. Jasiński skuszony ich widokiem, skoro tylko zasnąłem wstał pocichutku z posłania i przysunął się do karciarzy. Z początku przypatrywał się obojętnie grze; potem zaczął sam grać. Fortuna różnie prowadziła jego grę, wygrywał i przegrywał na przemiany, aż w końcu przegrał wszystkie swoje pieniądze. Zapalony i rozegrzany chciał się odegrywać, a nie miał już co stawić na kartę. Na nieszczęście wiedział, że ja w kamizelce miałem ostatnie dwa ruble zaszyte, zły duch podszepnął mu niewdzięczną radę. Przyszedł na swoje posłanie, po cichu wyciągnął mi kamizelkę z pod głowy, rozpruł, pieniądze wyjął i przegrał ostatni fundusz, jaki posiadałem.
Przeniewierzył się mi niewdzięczny; nie mogę sobie darować, że pomimo podejrzenia, jakie we mnie wzbudzał, trzymałem go przy sobie. Po tym wypadku nie zostawało mi nic innego, tylko ze wzgardą odepchnąć go od siebie, co też uczyniłem. Niemając pieniędzy, straciłem nadzieję zrobienia sobie ulgi przez zabranie się na podwodę. Nogi miałem okrwawione, wrzód rwał i dokuczał mi bardzo, za każdym krokiem zdało się mi, iż duszę wyzionę. Wysilałem się ile tylko mogłem, ażeby zdążyć za innymi, bo gdybym został w tyle, kolbami by mnie żołnierze popędzali, a w końcu rózgami sponiewierali, wlokłem więc do ostatka okaleczone nogi i zdrowie moje.
Przechodząc przez niebrukowane ulice miasta, napotykaliśmy tłumy ciekawych i przypatrujących się. Kupcy i tłuste ich żony, chłopi moskiewscy, Czuwasi i Czuwaszki, zalegali boki ulic. Jałmużny zewsząd sypały się w worki aresztantów.
Za miastem rozszerza się bezleśna równina. Grunta na niej czarne, urodzaje jednak tego roku nie najlepsze; uprawa gruntów w tych stronach jest zaniedbaną i mało starań łożą dla podniesienia rolnictwa. Wsie jak czarne plamy tu i owdzie widnieją na wypłowiałej równinie, tuman kurzu jak gęsty obłok posuwa się przed partyą, a aresztanci cieszą się, śmieją i żartują z błazna żołnierza, który w liczbie innych konwojuje partyą. Jest to stary, okryty zmarszczkami człowiek, błaznowanie więc — jego wzbudza nieprzyjemne wrażenie, bo niewłaściwem jest, gdy starość chce być śmieszną na urząd.
Żołnierz udawał, iż nie może znieść nazwiska Pieczurin, a skoro kto wymówił to nazwisko, więc się krzywił po błazeńsku, gniewał, skakał, groził i krzyczał na przezywających, wszyscy więc weselsi, bawiąc się jego grymasami i gniewem, zewsząd krzyczeli «Pieczurin, Pieczurin!» co jeszcze bardziej mniemany gniew jego podnosiło. —
Wyrażenie «pirog kalinowy» wprowadzało go w podobnyż gniew i błazeńską wściekłość, którą się wszyscy niezmiernie bawili. Takie są zabawy podróżne syberyjskich partyj i takie dowcipy żołnierzów. Ochota do błaznowania nie wyczerpała się przez całe 26 wiorst, któreśmy dzisiaj przeszli; ciągłe śmiechy, ciągłe dowcipy i wesołość na chwilę tylko przerwane zostały wypadkiem na popasie. —
Kobiety jak wiadomo idą z tyłu partyi i mężczyznom niedozwalają do nich przystępować; tymczasem rzeczy się inaczej robią; kobiety idą w partyi obok kochanków, na dniówkach schodzą się ze sobą i żołnierze nic przeciw temu nie mają. —
Otóż według zwyczaju chociaż nie według prawa kochankowie na popasie podeszli do swoich ulubionych i rozłożywszy na murawie chustki, siedli pod brzeziną parami i pożywali chléb, mléko, owoce i t. p. Podoficer niebędąc zapłaconym, przypomniał sobie nagle instrukcyą: wpadł między siedzących i nogą porozrzucał i podeptał pokarm, który pożywali, i kazał rozejść się. Aresztanci jakby oparzeni zerwali się na nogi, brzękli kajdanami i stanęli w obronie sponiewieranego chleba; podoficera wypoliczkowali i poszturchali a potem znowuż zasiedli obok ulubionych.
Oficer nie ukarał winnych, albowiem obawiał się większej awantury, żeby więc przygasić budzące się chęci do kłótni i awantury kazał zabębnić hasło pochodu, i ruszyliśmy dalej brzęcząc łańcuchami i kajdanami.
Nogi moje dzisiaj dużo ucierpiały, ciało odarte ze skóry, okrywszy się gryzącym kurzem, zajątrzyło się a ból wreszcie zmusił ostatnie kilka groszy strawnego oddać furmanowi za dowiezienie mnie do półetapu, gdzie niemiałem za co kupić sobie chleba i głodny poszedłem do spoczynku. —
Następnego dnia dozwolono mi jechać podwodą skarbową; okolica, którą przebywaliśmy, jest dosyć miłą, połamana dolinami strumieni i rzeczek. Lasy dębowe znowuż się pokazują i stroją zabrzeża dolin; pola puste, upał dokucza. Owce i kozy pasące się na ścierniskach, zbiły się w kupę, pozwieszały głowy i zemdlone stoją w jednem miejscu, a pastuch w blizkości z twarzą zwróconą do słońca zasnął i nieczuje ukąszeń owadów.
Dalej spocony Czuwasz w jednej koszuli, przerzuca skiby sochą i przysposabia rolę na zimowe zasiewy; przy drodze siedzi kilka starych, niewidomych Czuwaszek, żegnając się wyciągają ku przechodzącym rękę o wsparcie, aresztanci dzielą się z niemi swoją jałmużną.
Przeszedłszy trzy mile, stanęła partya w obszernej wsi Akuzinie, gdzie dla braku etapu kwaterujemy w kilku czuwaskich chatach, uzbrojonych w kraty i rygle: mamy tu dniówkę.
Zdrowie moje przychodzi do lepszego stanu, pomimo dwudniowego głodu; wrzód pękł na nodze i rany zasklepiają się.
Poznałem dzisiaj kilku aresztantów należących do sekty Rzezańców (Skopców) i poetę partyi.
Poeta był mały człowieczek, szczupły, chudy i zniszczony; nos miał długi, ostro zakończony, w oczach czarnych pływały męty zepsutego życia. Nazywał się K., był rodem z wołogodzkiej gubernii a urodził się szlachcicem. Ojciec w młodym wieku oddał go do wojska, po dwóch latach służby zdał egzamin i został oficerem.
Pułk, w którym służył, zajmował w Rydze posterunki; nasz Poeta hulał, pił i pisał wiersze dla kolegów swoich; potem pokochał się w ślicznej, sentymentalnej Niemce i napisał do niej tuzin sonetów, kopę westchnień i nieograniczoną liczbę miłosnych elegij.
Niemka niezrozumiała jego wierszy moskiewskich, ale pojęła mowę pieniędzy, brzęk ich natchnął ją wzajemnością.
Młody oficer i poeta był na szczycie swojego szczęścia, szafował hojnie i marnował pieniądze; nieprzestając hulaszczego życia pożyczał a obdarzał kochankę; niemając wreszcie własnych funduszów, roztrwonił powierzone mu skarbowe sumy.
Koledzy, ażeby uwolnić ulubionego poetę od surowej odpowiedzialności, złożyli się i zapłacili kasie stracone przez niego pieniądze, a K. podał się do dymisyi i otrzymał ją.
Jako człowiek prywatny prowadził także hulaszcze i marnotrawne życie jak i w wojsku, a niemając w końcu za co hulać, wdał się w stosunki z ludźmi obserwowanymi z powodu oszustwa przez policyą, którzy wciągnęli go ze sobą do aresztu. Sąd pozbawił go szlachectwa i posyła na osiedlenie do Syberyi.
Poeta nie narzeka i los swój znosi z rezygnacją. Odarty i goły pisze wiersze na wezwanie i zapłatę aresztantom do ich kochanek. Kochanki czytać nieumieją, lecz poeta sam czytuje wiersze im ofiarowane a one się śmieją, cieszą i powtarzają tłuste dowcipy.
Poeta przeczytał mi kilka wierszy pod tytułem «do Annuszki», «do Maszy», «do Marfy», «do Agrafeny», «do Matrony», «do Agafii» i t. p. Gdy aresztanci chwalą wiersze, poeta skromnie przyjmuje ich pochwały, chociaż w mętnem oku przebija się radość i duma.
Wielomówny poeta zadeklamował mi potem Odę do swobody przez Puszkina, napisaną wówczas, gdy ten największy rosyjski poeta należał do liczby malkontentów i konspiratorów moskiewskich. Oto jej początek:
« Biegi, sokrojsia od oczej
Cytera słabaja carica!
Gdie ty? gdie ty groza carej?
Swobody gordaja piewica!
Sorwi z gławy mojej wienok
Razbiej śnieżennoju liru,
Choczu ja «wolnost’» grianut’ miru
Na «tronie» porazit’ porok!»
Deklamował głosem patetycznym, czystym i uwielbiał Puszkina, dodając arcyskromnie, iż on jest wierszokletą, rymarzem, jednem słowem, niczem w porównaniu z Puszkinem.
Druga moja znajomość z Rzezańcami jest nie mniej jak pierwsza ciekawą. Ludzie ci wybledli, bez zarostu, mówią głosem cieńkim, pustym jakby przez garnek przechodził; wszyscy mają dużo pieniędzy i żyją z sobą w jednej gromadzie.
Obdarzeni niezwykłą ciekawością, chętnie wsłuchiwali się w opowiadania religijne i historyczne. Cieszyli się, słysząc o przegranych bitwach w Krymie, i przez swoje rozmowy rozsiewali w całej partyi niezadowolnienie religijne i polityczne.
Ze wszystkich sekt moskiewskich sekta Rzezańców jest najszkodliwszą dla państwa, albowiem zmniejsza ludność tak potrzebną na pustych i obszernych przestrzeniach Moskwy i bardzo rozszerzyła się między gminem i kozakami.
Każdy przystępujący do tej sekty pozbawia się dobrowolnie organów rodzajnych, ztąd też taka woskowa bladość w ich cerze, brak zarostu, miękkość w głosie i brak cielesnych namiętności.
Opierają się w dowodzeniach potrzeby swojej sekty na wyrazach Chrystusa, że jeżeli gorszy człowieka jaki członek, więc lepiej jest, żeby go odciął i precz odrzucił — a ponieważ płciowe pociągi są główną według ich mniemania przyczyną grzechu i złego pomiędzy ludźmi, ażeby więc zostać doskonałymi i dostąpić zbawienia, pozbawiają się części rodzajnych, które wyrzynają; a dalej żeby i innych namiętności nie obudzać w sobie nie jedzą mięsa, nie piją wódki nie palą tytoniu, do czego wszystkiego zresztą smak tracą. Żywią się mlecznemi i roślinnemi pokarmami. — Księży prawosławnych i rządu nie cierpią, z obcymi podejrzliwi i nieufni; z sobą żyją w najściślejszem braterstwie. Jeżeli przemieszkują w znaczniejszej liczbie, panuje pomiędzy nimi zupełny komunizm.
Dziwna rzecz, że przy usposobieniu do komunistycznego życia każdy Rzezaniec (Skopiec) jest w najwyższym stopniu chciwym i sknerą. Każdy z nich z handlu lub pieniędzy dużo zarabia i pieniądze chowa i dusi. Chciwość jest ich jedyną namiętnością i tem silniejsza i większa, że jest jedyną.
Rzezańcy poznają się po znakach, każdemu do tej sekty należącemu znajomych, a poznawszy się, bratają się wzajemnie — jeżeli tego jest potrzeba wspierają i wspólnie używają.
I kobiety należą do tej sekty. Znakiem wstąpienia do niej dla kobiet jest pozbawienie siebie brodawek piersiowych, co ma zupełnie uwalniać je od cielesnych namiętności.
Rzezańcy po całej Moskwie są rozrzuceni w znacznej liczbie. Rząd ich gorliwie prześladuje, wygania na Kaukaz lub do Syberyi.
Pomimo prześladowania, liczba ich przecież powoli zwiększa się a przezto pomnaża się liczba nieudolnych fanatyków, którzy żadnej w ogóle korzyści społeczeństwu przynieść niemogą.
Skopcy mają jeszcze wiele skłonności do ponurej tyranii, okrucieństwa i grabieży, której zresztą rzadko pozbywa się Moskal.
Nawet wykształcony i światły Moskal, pełen uprzejmości poloru towarzyskiego i liberał do tego, chowa pod tym płaszczem skłonność do tyranii. —
Z Akuzina do Tiurlemy pozwolił mi oficer jechać, usadowiwszy się więc na workach wysoko ułożonych, jechałem powolutku puściwszy cugle fantazyi.
Listeczki już żółkną (28. sierpnia) na brzezinie i swym szelestem zwiastują zbliżającą się jesień. — Roboty też w polu coraz bardziej ogałacają ziemię z zielonej szaty życia, odchylają i obnażają jej łono, jak chciwe syny łono matki ojczyzny.
Już widzę ponure dnie, słyszę świsty i martwe szelesty; przypatruję się słocie i burzy, która zszarga i zniszczy zupełnie roślinność i jakby konania smutek rozszerzy w naturze.
Lecz nic nie skona i nie zniknie, bo Bóg zarodki nowego życia uchował w ziemi jak w sercu i ochroni je białym śniegiem niby ciepłem i świętem uczuciem.
Wicher silnie podmuchiwa, chłodzi powietrze i rozwiewa białą chustkę Czuwaszki, która według mody tamecznej okolicy owiązawszy chustką głowę, dwa jej końce w koło równemi frendzlami puszcza na czoło. Ozdobne frendzle bujają nad głową, a bogaty napierśnik jak wahadło zegara kołysze się na piersi. Czuwasz, co obok niej idzie, na każdem ramieniu białej koszuli ma po dwie czerwone gwiazdy a na plecach symboliczne figury wyhaftowane.
Chciałem zabawić się odgadywaniem znaczenia tych figur — roić i domyślać się tam, gdzie może niema nic do odgadnienia; gdy do wozu, na którym siedziałem, podeszła żydówka brzemienna i prosiła mnie, ażebym podał jej rękę i wciągnął nawóz. Jest to druga żydówka w naszej partyi, ale z pierwszą, o której już mówiłem, niema żadnych stosunków.
Podałem jej rękę i posadziłem obok siebie; — podziękowała mi po polsku i rozpoczęła rozmowę w tym tyle ukochanym języku, a dobrze mówiła po polsku.
Z tej rozmowy dowiedziałem się, iż ona udaje się dobrowolnie za mężem do Syberyi, którego za kontrabandę posyłają na osiedlenie, — że mąż jej znajduje się w partyi przykuty do łańcucha, i że mieszkali dawniej pod Modlinem w Nowymdworze.
«Gdybyś pan dawniej mnie widział, niepowiedziałbyś, że ja jestem tasama — o! trudno mnie poznać w takim stanie. Jak się to wszystko w krótkim czasie przemieniło? mieszkaliśmy porządnie, kanapy miałam adamaszkiem obite, firanki białe z czerwonemi kutasami wisiały w oknach, stoły politurowane a czysto wszystko było i piękne, że i hrabia mógłby mieszkać w naszej stancyi. Dobrze nam się wiodło i mieliśmy dużo pieniędzy; to też bywało, jak się ubiorę i wezmę na czoło perłową przepaskę z brylantem a spinkę złotą na piersi, to się aż słońce radowało, gdym szła do bóżnicy; a teraz, patrz pan, ta suknia odarta, armiak (płaszcz) aresztancki z literą na plecach, to moje ubranie — pieniędzy nie mamy i szczęście nasze skończyło się.
«O! nie tak nam w Polsce było — tam wszystko inaczej i ludzie lepsi, ładniejsi i zarobić i kupić wszystko można; — nie patrzą tam na nas jak na zbójców i nie śmieją się z naszej wiary jak w tej Moskwie.»
Szeroko biedna rozwodziła swoje żale i wierzyłem jej, boć porównywała szczęście w Polsce z nieszczęściem w Moskwie, dolę z niedolą i musiała żałować przeszłości i musiała tęsknić za gościnnym krajem, który wychował cały jej naród i do braterstwa go dopuścił.
Długo mówiłem z poczciwą żydówką, a miło było jej słuchać, bo dobrze po polsku wyrażała się i według swego stanowiska i kobiecego pojęcia bardzo trafnie porównywała Polskę z Moskwą.
W wąwoziku pokazała się wreszcie wieś Tiurlema, odległa od Akuzina wiorst 29 — zajechaliśmy przed etap, zsadziłem z wózka poczciwą żydówkę i sam udałem się za kraty.
Tiurlema jest na naszej drodze ostatnią czuwaską wsią; odtąd zaczynają się wioski z ludnością tatarską. Kapitan Wasiliew, oficer etapowy ze Swiażska, w Tiurlemie wziął nas pod swoją komendę; aresztanci lękają się go, jako wielkiego tyrana, ale postanowili opierać się, gdyby z nimi tak surowo jak z innemi partyami postąpił.
Wasiliew zwykł rozbijać i zabierać tłumoki i kuferki aresztantów, utrzymując, iż aresztant powinien tylko tyle mieć rzeczy, ile się ich w worku zmieści i nieść je powinien na plecach — od wielu lat każdemu zamożniejszemu aresztantowi ginęło takim sposobem wiele rzeczy w rękach Wasiliewa.
Powiedziano mi, że skarga zaniesiona do gubernatora kazańskiego miała powstrzymać samowolność Wasiliewa; zapomniałem o tem aresztantom powiedzieć i uspokoić ich takim sposobem.
Prócz tego dla większego bezpieczeństwa, Wasiliew aresztantów przykuwał do wozów i ciągnął ich do Swiażska a za najmniejszy opór lub nieposłuszeństwo katował rózgami lub batami. Z naszą partyą obszedł się bardzo łagodnie, do tej łagodności, prócz niełaski kazańskiej zdaje się była powodem wielka liczba aresztantów, która w razie bójki z żołnierzami, łatwo mogła odnieść zwycięztwo nad jego komendą.
Przenocowaliśmy w Tiurlemie, a o świcie wyruszyliśmy w podróż. Aresztantów już okuto i poustawiano w szeregi, a ja tylko jeden stałem na boku bez łańcuchów — w tem podchodzi do mnie podoficer i tak się odzywa:
«Kapitan kazał pana prosić, żebyś pozwolił okuć się na przestrzeń 9 wiorst, albowiem przechodzić będziemy przez gęsty las; kapitan daje słowo, skoro się tylko las skończy — uwolnić pana od łańcuchów.»
Zdziwiła mnie prośba człowieka, przyzwyczajonego do gburowskiego i samowładnego obejścia się z podwładnymi a zarazem i sposób jej wyrażenia.
Prośbę przyjąłem jako rozkaz, bo wiedziałem, że w razie przeciwnego przedstawienia z mojej strony prośba zamieni się w rozkaz, a w końcu przymuszą mnie do posłuszeństwa.
Nie czekając więc rozkazu usłuchałem prośby, podałem ręce podoficerowi, który ściągnął je łańcuchem i zamknął kłódką pozwolił mi wsiąść na podwodę, do której mnie przykuł innym łańcuchem.
W lesie spotkaliśmy oddział rekrutów tatarskich gnanych do Moskwy. Rysy mają dzikie, z wystającemi szczękami, twarze płaskie, nos w osadzie spłaszczony i mały, oczy czarne, wysadzone na wierzch i osłonięte owalną linią powiek; cera ciemna, wzrost krzepki i mierny, siła muskułów znaczna, w fizyonomii przebija się pokora krnąbrna, brak samodzielności i duchownego wyrazu; ruch leniwy, ale pewny, — uderza w postawie tych niegdyś panów Moskwy, którzy dzisiaj szli na służbę upokorzonego przez ich ojców rządu i będą w wojsku moskiewskiem, jak byli w wojsku Batego wiernymi niewolnikami i postrachem cywilizacyi.
Las, który mógł mnie do ucieczki zachęcić, jak myślił Wasiliew, rzeczywiście był gęstym i wspaniałym. Odwieczne grube dęby szeroko rozkładają potężne konary i wynoszą w powietrze przepysznie ulistnione korony; leszczyna usiadła pod ich zielonym stropem i osłania ich poważne pnie. Uroczy cień dębów rzuca pomrokę gotyckich świątyń na polanki, na których stoją samotne szałase kordonujących Tatarów.
Przy drodze tu i owdzie dymią się ogniska a w około nich siedzą Tatarzy będący na kordonie. Głowy mają ogolone, ubiór z granatowej kitajki, podarty i osmolony, na przechodzącą partyą spoglądają bez żadnej ciekawości, całkiem zajęci piekącym się na drewnianym rożnie baranem.
Przebyliśmy las — i Wasiliew nad moje spodziewanie dotrzymał słowa, kazał mnie zwolnić od łańcuchów, któremi byłem skrępowany. Za lasem rozłożyła się obszerna równina, pokryta zbożowemi polami i tatarskiemi wsiami, które znajdują się zwykle daleko od traktu, ustępując na trakcie miejsca wsiom moskiewskim.
Pola pstrzą się jaskrawym ubiorem Tatarów żnących zboże, Tatarki ubrane są w białe spodnie i długie koloru niebieskiego lub czerwonego suknie, w formie koszul uszyte z szerokiemi rękawami. Suknie u spodu i u piersi oszyte są różnokolorowemi taśmami, do tasiem na piersiach przyszyte są srebrne pieniążki.
Głowy okrywszy chustkami, patrzą się na nas zakrywszy oczy dłonią według azjatyckiego obyczaju. Dziewczęta są przystojne, a nawet i ładne, przez szpary palców strzelają błyski ich czarnego wzroku. Na suknie Tatarki wdziewają białe kaftany, kożuchy baranie a nawet drogie futra; na głowy kładą sobolowe lub bobrowe czapki.
Tatarki w domach mężów swoich mają osobne mieszkania, a bogatsi budują dla nich nawet osobne domy; każdy wedle możności ma kilka żon, za żonę płacą kołym pieniądzmi lub bydłem.
W zabawach i zebraniach Tatarów, kobiety ich niemają żadnego udziału, siedzą w swoich mieszkaniach i rzadko pokazują się. Na drodze lub na ulicy spotkawszy mężczyznę, chowają twarz w futro lub ją dłonią zakrywają — zasłon nieużywają.
Ubiór mężczyzn podobny jest do ubioru kobiet, suknie noszą takiegoż kroju, lecz krótsze bez żadnych ozdób; wychodząc z domu biorą na siebie kożuchy i kaftany, głowy zupełnie golą i okrywają je krymkami, na krymki kładą nizki, biały, filcowy formy stoczkowatej kapelusz, lub baranie albo sobolowe czapki.
Mężczyzni są w ogóle mocno zbudowani, średniego wzrostu, szerocy w plecach, wyraz twarzy mają odraźliwy. Tatarzy kazańscy trudnią się rolnictwem, wyrobem skór i handlem. Szlachty w znaczeniu europejskiem, posiadającej włości i poddanych, nima pomiędzy nimi, lecz są osoby używające w obec rządu szlacheckich przywilejów.
Rolnicy są wolni, płacą podatki do skarbu i obowiązani są dawać rekrutów, którzy rozsypani po pułkach moskiewskich w znacznej liczbie wynaradawiają się i przyjmują wiarę grecką. Wiele wsi tatarskich rząd uwolnił od obowiązku dawania rekruta, lecz zato obowiązani są przygotować w lasach swoich drzewo dla okrętów moskiewskiej floty.
Tatarzy wyznają mahometańską wiarę; duchowieństwo ich nie odznacza się wyższem wykształceniem.
Język kazańskich Tatarów jest dyalektem turkomańskiego języka, wcielili do swojej mowy wiele wyrazów bołgarskich, fińskich i moskiewskich.
Podobieństwo języka krymskich Tatarów z językiem kazańskich i syberyjskich Tatarów jest znaczne. Języki te można uważać za prowincyonalizmy jednej mowy; z powodu rozdzielenia, braku życia politycznego i punktów skupiających ich narodowość, różnice między niemi stają się coraz widoczniejsze i bardziej stanowcze.
Charakter mają dumny i ponury, zdolności umysłowe nie wielkie, uczuć wzniosłych nie pojmują, rozum trudno ich obejmuje przyczyny rzeczy i przedmioty oderwane, lecz za to posiadają wiele zdrowego rozsądku, zdatność do rzeczy praktycznych, przemysłu i handlu. Tatar jest wybornym żołnierzem, wiernym, wykonawczym — wytrwałym w trudach i pochodach; niema szlachetnej odwagi i rycerskiego męztwa, chociaż w szeregach biją się dobrze i uporczywie, podobni w tym względzie do Moskali. Pod względem rzetelności i trzeźwości stoją wyżej niż Moskale; leniwego umysłu, ale pracowici, niezrażający się i uparci, mają nadto szczególną skłonność do kupiectwa i grabieży.
Tatarzy mają dużo roztropności, przebiegłości i przezorności, moralniejsi od Moskali, jako ludzie małej oświaty są podejrzliwi, prędko poznają ludzi i przenikają; obcym nie ufają — gościnnością nie odznaczają się, Moskali nie lubią, lecz są im posłuszni. Interesów publicznych i pojęcia narodowych potrzeb nie mają; ztąd też buntowniczych dążeń nie okazują, chociaż uchwyciliby pewno za broń, gdyby jakie mahometańskie państwo wiodło pomyślną wojnę z Moskwą i wezwało ich do powstania.
W teraźniejszej wojnie Tatarzy kazańscy okazują żywą sympatyę dla Turcyi i spodziewają się oswobodzenia z jarzma moskiewskiego, lecz powtórzmy, nie są oni już w stanie wziąźć inicyatywy w sprawie własnego oswobodzenia i dzielnie nie popchnięci, wiecznie zostawać będą w zawisłości i posłuszeństwie.
Tatarzy chociaż mają historyą, są przecież w dziecinnym peryodzie życia narodowego; własnej, wyrobionej inteligencyi nie mają i dlatego do samodzielnego, politycznego życia dzisiaj nie są zdolni.
Inteligencya polityczna dotąd nigdzie nie była własnością całego narodu, lecz przebywała w pewnych klasach ludności.
W państwach feudalnych była ona w klasie szlacheckiej, toż samo i w państwach monarchicznych i w republikach arystokratycznych; w państwach konstytucyjnych przebywa w szlachcie i mieszczanach — a w państwach samowładnych jest ona udziałem jednego monarchy i wybranych przez niego urzędników.
Tatarzy mieli rząd despotyczny, nie wyrobili więc w sobie pojęć politycznych, państwo upadło a z nią inteligencya narodowa, której dotąd obudzić nie mogli.
Naród bez inteligencyi może być groźnym swą siłą i potęgą, lecz nie wyrobi w sobie własnych moralnych podstaw, któreby w niewoli dozwoliły mu wytrwać; jeżeli upadnie, upadek jego będzie śmiercią. Dowodem tego są Tatarzy kazańscy, niemieli szlachty w europejskiem znaczeniu, niemieli politycznego mieszczaństwa, inteligencya polityczna przebywała w jednym rządzie, — wpadli pod obcą władzę i śpią snem nieprzebudzonym, a dotąd nic ich nie rozruszyło i nie popchnęło do życia. Rozum i duch narodowy, jak embryon spoczywa w ich obyczaju i słowie powszedniem, lecz dotąd się nie narodził. Duch i inteligencya narodowa nie wydobyła się z mogił ojców, bo kości w nich złożone są to kości niewolników; nie wybłysła z meczetu, bo w nim niema miłości, nie wyszła też z pod łokcia kupieckiego, ani wyorała się z pod skiby przewróconej pługiem! Życie narodowe Tatarów przed wiekami zaklęte zostało — a odtąd nie zjawił się czarodziej, któryby je obudził.
Duch publiczny rozwija się tylko w wolnym narodzie, — w niewolniczym może go wywołać wspomnienie świetnej a wolnej przeszłości i czysta nauka Chrystusowych zasad; — w narodzie znowuż, w którym inteligencya polityczna jest udziałem chociaż jednego stanu, życie narodowe okazuje się w licznych potrzebach publicznych, które nie jednakowo wszyscy pojmują, lecz są żywo niemi interesowani; gdy zaś taki naród wpadnie w niewolę, życie narodowe wyrabia sobie ukryte kanały i pali się wewnątrz, jak w wulkanie, dopóki nie nadejdzie doba wybuchu.
W Polsce gdyby nie było dawnej szlachty, nie byłoby dzisiejszych dążeń ludowych i szlachetnych usiłowań niepodległości narodowej; u Tatarów nie było szlachty i dzisiaj niema żadnego usiłowania do wolności, żadnego ogólnego dążenia ku lepszej przyszłości.
Naród w niewoli bez inteligencyi politycznej trwać może pod warunkiem zachowania różnego od wrogów obyczaju, języka i wiary; skoro tylko jednego z tych środków konserwujących narodowość pozbywa się, jak Czeremisi i Czuwasi, śmierć i zagłada niechybnie następuje. Tatarzy dłużej cokolwiek przetrwają niż ich sąsiedzi, bo język swój i obyczaj wzmacniają ojczystą wiarą, której się dość mocno trzymają.
Nikt dosyć nie ocenił religii pod względem konserwującym narodowość, a jest to wzgląd dla pognębionych narodów nader ważny. U Tatarów kazańskich pozbawionych szlachty, mułłowie mogliby stanąć na czele politycznego i umysłowego życia, ale duchowieństwo ich jest samo bez żywota, ciemne i obojętne; gdyby byli fanatykami, mogliby rozszerzać i zapalać uczucia narodowe, lecz są na nieszczęście ciepłą wodą, którą Bóg z ust wyrzuca. Kupcy tatarscy posiadają znaczne bogactwa i większą oświatę od rolników, lecz jak w ogóle wszyscy kupcy są bardzo przywiązani do swoich zbiorów i egoiści, dlatego nie zdatni do misyi uprawiaczy niwy narodowej. Przyszłość więc kazańskich Tatarów, jeżeli Bóg nie obudzi ich przez nadzwyczajne a sprzyjające okoliczności, będzie takąż samą, jak przyszłość Czeremisów i Czuwasów, to jest oczekuje ich zlanie i zmieszanie się z Moskalami.
Chociaż przyszłość jest w ręku Boga, możemy jednak z przyczyn rozumnych o przyszłości wnioskować a znając przeszłość i teraźniejszość zapuścić wzrok w osłonięte, przyszłe czasy.
Tatarów w Moskwie znajduje się kilka milionów, lecz niezamieszkują jednej krainy a rozrzuceni są pojedynczemi grupami w różnych miejscowościach i guberniach obszernego carstwa — i ta okoliczność, bardzo pomaga do ich wynarodowienia. I tak: Tatarzy mieszkają w guberniach kazańskiej, wiackiej, permskiej, orenburskiej, symbirskiej, saratowskiej, niżegorodzkiej, tambowskiej i astrachańskiej; Nogajcy między Kubanem a Donem, na Kaukazie Kumycy; w zakaukazkim kraju, nad Azowskiem morzem; w Krymie; w Syberyi, (w guberniach tobolskiej nad rzekami Tobołem, Tarą, Irtyszem, Iszymem; w tomskiej i krasnojarskiej gubernii), różnice między nimi językowe, jakto już powiedzieliśmy, robią się coraz znaczniejszemi. Obyczajowe różnice mniej są widoczne a wszystkich łączy jedna mahometańska wiara.
Ci Tatarzy weszli do Moskwy wraz z Mongołami władza nad nimi centralizowała się z początku w ręku panów złotej ordy, — w późniejszych czasach rozpadli się na wiele oddzielnych państw, — z których najpotężniejsze były: państwo krymskie, carstwo kazańskie, astrachańskie i wreszcie syberyjskie.
Niepodległość krymskiego państwa zniszczyła Katarzyna II., niepodległości zaś kazańskiego, astrachańskiego i syberyjskiego carstwa zniszczył jeszcze w XVI. wieku Iwan Groźny.
Carstwo kazańskie składały dzisiejsze gubernie: kazańska, wiacka, permska, symbirska, penzeńska i cześć orenburskiej. Przestrzeń ta wynosi 11,500 mil☐, jest więc większa od przestrzeni, którą Francya zajmuje; ludność zamieszkująca w danem kazańskiem carstwie wynosi 6,000.000, było to więc Państwo dosyć potężne i mające warunki bytu. Ludy składające Kazańszczyznę prócz Tatarów były następne: Czuwasi, Czeremisi, Baszkiry, Kałmucy, Wotjacy, Permiacy, Tepterzy, Meszczeracy, należące do fińskiego lub tatarskiego plemienia: Bołgarzy, którzy byli jednego pochodzenia z Tatarami a utraciwszy niepodległość zlali się zupełnie z przybyłemi Tatarami tworzyli z nimi jeden kazański naród; obecnie liczba Moskali na tej przestrzeni jest bardzo znaczna.
Carstwo kazańskie powstało na gruzach państwa bołgarskiego, którego historya mało jest znana.
Bołgarya zawojowaną została w roku 1236 przez Mongołów i stanowiła prowincyą haństwa kipczackiego złotej ordy, prowincya ta z czasem wyosobniła się i zamieniła wreszcie na carstwo kazańskie.
Bołgarowie a potem Kazańcy, często napadali na sąsiednią Moskwę i nawzajem często byli nawiedzani przez plądrujące wojska Moskali.
Historya upadku kazańskiego państwa ma niejedno podobieństwo do upadku Polski i Krymu.
Car kazański Safa Girej umarł, po śmierci jego Iwan Groźny przez wpływy swoje i siłę posadził powtórnie na tronie zdrajcę Szich Aleja, który nieraz z Moskalami najeżdżał i plądrował własną ojczyznę. Tatarzy oburzeni, niemogli i niechcieli widzieć zdrajcy na hańskim stolcu, prędko więc wybuchnęło w Kazaniu powstanie, Szich Alej odepchnięty od władzy uciekł do Moskwy, a na miejscu jego z woli narodu zaczął panować Edygier Mahomet, syn Kasima, cara astrachańskiego.
Nowy monarcha widział niebezpieczeństwo i otchłań, do której Moskwa Kazańców pędziła, przysiągł więc jej carom wieczną nienawiść a państwo postanowił zabezpieczyć od jej wpływu i przemocy. Iwan Groźny tymczasem ujmując się za strąconym hanem wysłał groźne wojsko pod Kazań. Stare przysłowie mówi: «że przez niezgodę tracą ludzie swobodę.» Moskwa to dobrze pojmuje i zanim które państwo zadławi, stara się rozdwoić i skłócić jego mieszkańców i sprawić tak, ażeby najazd jej miał pozór prawa, wpływającego niby z wezwania przez jedną stronę i z mniemanej opieki nad pokrzywdzonymi.
Szich Alej więc był z Moskalami pod Kazaniem. Tatarzy w przeczuciu ostatniej godziny swego bytu długo i mężnie bronili swojej stolicy, lecz Moskwa po długiem a krwawem oblężeniu zdobyła Kazań 1552. roku.
Edygier dostał się w ręce Moskali, posłali go do Moskwy podobnie jak przeszło we dwa wieki potem posłali hana krymskiego i króla Poniatowskiego do stolicy carów, chcąc, ażeby tam zmarli w hańbie, jako żywe, codzienne trofea ich przemocy i wielkości.
Edygier, który niegdyś zaprzysiągł wieczną Moskwie nienawiść, przyjął w niewoli religią swoich wrogów, którzy go nazwali Szymonem Kasimowiczem, — ożenił się z Moskiewką, córką Aleksego Kutuzowa, otrzymał urząd i miasto Kuzę w dziedziczne posiadanie. Później dla lepszego shańbienia się walczył w szeregach moskiewskich z krymskiemi Tatarami (1557); z Liwonią (1560 — 61) i z Polską (1563 — 64), umarł 1565. roku pochowany został w monastyrze w Czudowie — taki był smutny koniec ostatniego kazańskiego cara.
Do Swiażska dojeżdża się przez obszerną mokrą płaszczyznę okrytą polami i gajami wierzb, łoziny i różnych krzaków. Swiażsk zdaleka na górze widnieje, a kilka jego cerkwi błyszczą się i wynoszą kopulaste głowy. Od miasta nad Swiagą ciągnie się ku Wołdze małe pasmo leśnych pagórków; na ich pochyłości w lesie stoi monastyr św. Marka.
Swiażsk odległy jest od Tiurlemy wiorst 30. Założony został przez Iwana Groźnego 1551. roku, domy ma drewniane, ulice bez bruku, ludność moskiewska w liczbie 1,803 dusz, kilka cerkwi i monastyr zakonnic dają mu poważniejszą fizyonomię. Pod górą, na której stoi miasto, płynie rzeka Świaga i o kilka ztąd wiorst wpada z prawej strony do Wołgi. Świaga ma źródło w symbirskiej gubernii, płynie z południa na północ; brzeg prawy jest spagórkowany i panuje nad lewym, nizkim i łączystym.
Nad Świagą nieraz Kazańcy ścierali się z plądrującymi Moskalami; roku 1524 zaszła tu bitwa, w której Kazańcom pomagali Czuwasi.
W Świażsku 30. sierpnia mieliśmy dniówkę a 31. wyszliśmy do Kazania. Szliśmy przez błonie Wołgi zarosłe krzakami łoziny, wierzby i czeremchy; droga piaszczysta przechodzi przez kałuże i małe jeziorka powstałe z zalewów rzeki, — żołnierze z powodu gąszczy szczelnie linią bagnetów opasali aresztantów i nikomu niedozwalają iść za partyą lub obok niej. —
Stanęliśmy wreszcie na piaszczystym brzegu Wołgi: widok do koła ponury i jednostajny. Żółte piaski poszyte krzakami sosny lub jałowcu błyszczą kamykami, które rzeka powyrzucała — rzeka zaś płynie szerokiem korytem, modre jej fale suną się spokojnie i cicho, jakby znamienując leniwe i drzemiące usposobienie ludów mieszkających nad jej brzegami. W dół rzeki oko opiera się o kilka zielonych wysp a na przeciwnym brzegu, czernieje na piaszczystem wydmisku kilka chat rybackiej wioski.
Siedliśmy na łodzie i płyniemy na lewy brzeg a żołnierze odpychają aresztantów od krawędzi łodzi z obawy, ażeby który, w rzekę nie wskoczył. Fala wiosłami popychana niesie nas w ukośnym kierunku, ze zwierciadła wody wynurza srebrząca się ryba i umyka za zbliżeniem się naszem. W powietrzu cisza, niebo pogodne niesie na swoim błękicie kilka białych niby statki z żaglami obłoków. Patrząc się na poważny prąd wody, na piaszczyste brzegi i ponure okolice — myślałem o Witoldzie, którego wojska, aż za Wołgę przechodziły i na daleki wschód zaniosły chwałę litewskiego oręża. Po naszej drodze wiele śladów tego wielkiego męża napotkałem; wszędzie wspomnienia jego oręża i polityki, tłumem cisnęły się mi do głowy; — i dzisiaj płynąc po Wołdze, podziwiałem Witolda, który 1397. roku przedsięwziął wyprawę za tę rzekę w dzisiejszą Kazańszczyznę; pobił, pokonał jej mieszkańców i jako trofea zwycięztwa przywiódł do Litwy mnóstwo Tatarów i Bołgarów, których osiedlił, dał im prawa zabezpieczające ich wyznanie i przysposobił z nich dla kraju garstkę poczciwych i pożytecznych obywateli.
Wpływ Witolda daleko sięgał, a gdy 1429. roku zaprosił do Łucka Jagiełłę, Zygmunta i wielu monarchów i książąt, w liczbie ich znajdował się i han zawołżański. Polska idąc koleją zdrowej i naturalnej swej polityki, powinna była wspierać sprawę zawołżańskich Tatarów wszystkiemi siłami starać się utrzymywać ich byt i wspólnie z nimi utrzymywać Moskwę w rzędzie państw bez znaczenia.
Słaby rząd polski, nawet wówczas, kiedy kierował się zdrową i daleko widzącą polityką, nie zawsze mógł wspierać dalekich swoich sprzymierzeńców — zresztą system przymierzy i solidarności między obcemi sobie państwami, nie był w owym czasie dobrze pojęty i nie umiano przez koalicye tworzyć groźnej i poszanowanie nakazującej potęgi.
Mamy jednak ślady, że Polska wiedziała, jak korzystną dla niej była nieprzyjaźń Kazania dla Moskwy, że starała się o bliższe stosunki i wspólne działanie przeciw rodzącemu się z chrześciańskiemi pozorami mongolskiemu w duchu państwu Moskwy.
W wojnach Jana Alberta z Moskwą, han tutejszy Szachmatej wysłał swoje wojska nad Dniepr przeciw Moskwie, lecz na nieszczęście wojska kazańskie zostały pobite przez pobratymców swoich Tatarów krymskich, którzy zostawali podówczas w przymierzu z Moskwą.
Na drugim brzegu Wołgi popasaliśmy przeszło godzinę, a dalej drogą wśród głogów, chwastów okalających samotne jeziorka w wesołej dolinie, doszliśmy do 17 wiorst od Świażska odległego półetapu w Kurzmetiewie.
Całą partyą pomieścili w jednej izbie więzienia. Tłok, ciasnota nadzwyczajna; w nocy kilka świec oświecało długą salę, a w świetle ich groźne i wynędzniałe twarze aresztantów wydały się jeszcze ohydniejszemi. Nikczemność moralna, szatańska zbrodnia, zostawiła niestarte ślady na ich obliczach; zdało się mi, iż jestem w piekle między potępieńcami Dantego.
Nazajutrz o świcie wyruszyliśmy z pół etapu i równiną oddzielającą nas od miasta, siedmnaście wiorst długą, przybyliśmy przed wschodem słońca do Kazania, spotkawszy w drodze kilku Czeremisów, którzy i w tutejszej okolicy na lewym brzegu Wołgi mieszkają.
Pokazał się na górze Kazań w świetle świeżo zeszłego słońca; stare mury tatarskiej twierdzy a między nimi długi minaret hańskiego meczetu samotnie wznosi się jak cyprys na grobie tatarskiej chwały i niepodległości, — obok niego nad miastem błyszczą pomniki zdobywców i bizantyjskie kopuły; wyrosły one na tatarskiej grzędzie jak olbrzymie makówki i lasem krzyżów odebrały Kazaniowi charakter i fizyonomię tatarskiej stolicy.[4]
Przeszliśmy przez przedmieście, w którem monastyry, cerkwie i pustka na ulicach zwróciły moją uwagę, dalej przez błonie małej rzeki Kazanki, która ztąd o godzinę drogi wpada do Wołgi, i stanęliśmy naprzeciw kaplicy, wzniesionej przez Iwana Groźnego (1552) na pamiątkę zdobycia Kazania.
Pustą była kaplica, tylko lampka gorzała w jej wnętrzu, migała bladym płomieniem i żółtem światłem oświecała czaszki zwycięzców, w czasie szturmu poległych a tu pochowanych.
Pod samem miastem mnie i kilku rekrutów odłączyli od partyi i poprowadzili przez kilka ulic kamienicami i drewnianemi domami zabudowanych, do kancelaryi kazańskiego garnizonu. W kancelaryi czekaliśmy kilka godzin na dowódzcę garnizonu, który przybywszy nie raczył nawet na nas spojrzeć; rekrutów kazał umieścić w odwachu na ulicy Siennej, a mnie w głównym odwachu, w tatarskiej fortecy.
Trzech żołnierzy a na ich czele oficer — adjutant dowódzcy batalionu — prowadzili mnie przez miasto. Oficer był Polakiem, nie przemówił przecież do mnie ani jednego wyrazu, niczem nieokazał narodowej sympatyi a przezto potwierdził opinię, jaką miałem o Polakach zostających w służbie moskiewskiej.
Przeszliśmy kilka porządnych ulic i przez bazar: tutaj mnóstwo ludu kupującego różnie grupowało się w około sklepów i straganów; między kupcami spostrzegłem tylko kilku tatarskich kupców.
Dalej widziałem kilka cerkwi, ozdobionych z całym przepychem i nie gustowną pstrocizną wschodnią; nadają one miastu moskiewską fizyonomię. Kamienice zaś jedno- i dwupiątrowe robią je podobnem do miast europejskich.
Przez najpiękniejszą w Kazaniu, Woskresieńską ulicę weszliśmy do starej, tatarskiej fortecy, gdzie zostałem zaprowadzony na główny odwach. Młody oficerek na warcie, przeczytawszy, iż jestem politycznym przestępcą, kazał mnie surowo zrewidować; jakoż żołnierze z największą ścisłością przetrząsali moje manatki; zabrali mi fajkę, tytoń, pasek, rozpruwali potem rzeczy i podeszwy u butów a w podeszwach znaleźli dziennik mojej etapowej podróży.
Myśl, że papiery te mogą zawierać w sobie bardzo ważne rzeczy, ucieszyła oficera; sądził, iż za to odkrycie otrzyma pochwałę, order lub inną znaczną nagrodę.
Przykrą mi była strata notat, w których niejeden ciekawy szczegół znajdował się; prócz tego, chociaż w nich ostrożnie wyrażałem się o rządzie carskim, obawiałem się jednak, ażeby mnie powtórnie za to, że w drodze śmiałem pisać i mieć swoje oryginalne poglądy, nie oddano pod śledztwo i sąd.
Po rewizyi zapakowali mnie do samotnego, mocno zakratowanego numeru i postawili wartę pod drzwiami. Rzuciłem się na sofkę, która się w numerze znajdowała, i pogrążony w smutnych myślach i obawach odpoczywałem przez długi przeciąg czasu, aż dopóki serce moje nienabrało hartu i nie przygotowało się na nowe śledztwa i prześladowania.
Wstałem — już spokojny w sobie i gotowy spotkać najgorsze znęcanie się. Cóż zresztą przykrzejszego spotkać mnie mogło? cóż okropniejszego dla mnie jak wygnanie i niewola żołnierska? może mnie pałkami obiją? ba! trzeba cierpieć a cierpienia zwiększą tylko moją miłość do Polski, myśli moje spoważnieją i nabiorę doświadczenia: «bo już tak chciało mieć prawo Boże, że i złe na coś przydać się może!»
Jakiekolwiek więc następstwa przyzwyczajenie moje do pisania sprowadzi, — chociażby kijami drukowali na plecach moje notaty — jestem już gotowy, spokojny i pewny siebie.
Chodząc po numerze, na żółto malowanej ścianie spostrzegłem wiele napisów, czytałem je; były to nazwiska naszych więźniów stanu, którzy w przejeździe do Syberyi w Kazaniu odpoczywali a dla jadących i idących za nimi zostawili ślady swego tutaj pobytu.
Czytałem, wczytywałem się w te imiona i nazwiska, jakbym miał ciekawą kartę historyi naszej przed sobą rozwartą. Ten przejeżdżał o północy, owi o świcie, inni długo tu siedzieli, a wszyscy boleść swoją wieźli na białe równiny Syberyi.
Między nazwiskami było także imię Karola Klatta, który zmęczony długiem więzieniem w cytadeli, strudzony kajdanami i podróżą, idąc do wojska w Syberyi, umarł w kazańskim lazarecie 1846. roku. Karol Klatt należał do liczby tych szlachetnych młodzieńców, którzy głowę i serce i wszystkie chwile swojego życia poświęcili pracy narodowej; wzbudzali ducha i miłość ojczyzny i przygotowali umysły do trudnej, już organicznej pracy o niepodległość Polski.
Umysł światły, wzniosła fantazya, zrobiły go poetą: czytałem dawniej kilka jego wierszy w pismach periodycznych. Narzeczoną jego była Anna Rogalewiczowna, zacna dziewica, która pojmowała duszę Karola i wspólnie z nim pracowała dla Polski. Aresztowanie Karola zerwało dzień uroczysty ich ślubu. Karol siedział w cytadeli a Anna po całych dniach chodziła w około murów więziennych i tęskno, jakby za duszą wydartą, spoglądała w zamalowane okna więziennego gmachu. Starania jej zrobiły to, iż mogli się porozumiewać; Karol przez okno rzucał jej bileciki a Anna nieznacznie podejmywała je i wykonywała jego polecenia.
Pewnego razu bilecik umieszczony w gałce chlebowej, którą Anna właśnie podejmowała, wydarto jej z ręki i Annę aresztowano. W karteczce były napisane nazwiska, które Annie polecono ostrzedz, iż komisya śledcza podejrzywa i śledzi je, i żeby byli gotowi schronić się za granicę.
Badali Annę o różne szczegóły, ale napróżno. Pisałem gdzieindziej, że Storożenko sponiewierał ją, splugawił słowem a Lejchte ją kopał nogami, i że taż sama dziewica, wypuszczona z więzienia na kilka godzin przed śmiercią, wkrótce Bogu ducha oddała. Karol wiedział o uwięzieniu Anny, lecz niewiedział o jej śmierci; przy wysłaniu go z Warszawy powiedzieli mu urzędnicy, iż narzeczona jego została uwolniona i wstąpiła do klasztoru. — Pocieszony w taki sposób, wędrował obciążony łańcuchami na służbę przymuszoną w dalekie kraje; lecz zdrowie jego nadwątlone coraz bardziej psuło się, ciało niszczało; kilku kolegów jego z cytadeli, z któremi był razem do jednego łańcucha przykuty, musieli go zostawić w lazarecie w Kazaniu, niemiał bowiem już sił do dalszej drogi. Tutaj umarł, niewiedząc o tem, iż na łonie Boga zobaczy świętą duszę swojej narzeczonej. — Bóg łaskawy oboje zabrał do siebie.
Przeglądając moje rzeczy znalazłem między niemi ołówek, cokolwiek papieru i tytoniu, których jakiemś dziwnem zdarzeniem nie zabrali mi podczas rewizyi.
Niezważając na to, że świeżo zostałem notat moich pozbawiony, zacząłem ołówkiem pisać, prowadząc dalej dziennik swojej podróży. Z tytoniu także skorzystałem, robiłem papierosy i ciągnąc z nich dym przygotowałem się na odpowiedzi i tłumaczenia, które z powodu zabranych notat będę musiał złożyć.
Żołnierz na warcie doniósł, iż palę cygara; przybiegł więc natychmiast podoficer do numeru i żądał oddania tytoniu, — nie dałem; za nim przyszedł oficer i nalegając o oddanie tytoniu, pytał, jakie to papiery w buty zaszyłem? śmiejąc się rzekłem, że bardzo ważne, że za odkrycie ich powinien spodziewać się czynu lub przynajmniej gwiazdy na piersi.
Niemógł się odemnie nic dowiedzieć i nie otrzymawszy tytoniu wyszedł z numeru. Nazajutrz przywołał mnie komendant placu do swojej kancelaryi i badał mnie o treść moich notat, które jakiś doktor Polak tłumaczył mu na język moskiewski.
W notatach nie zauważali nic przeciwnego prawu i niepociągnęli mnie do odpowiedzialności, a komendant kazał oficerowi zwrócić mi fajkę, tytoń, dozwolił palić w numerze i przechadzać się po dziedzińcu. Widać, że był rozsądny i dobry człowiek, jak inni Moskale niechciał kłamać dla swej korzyści i z małej rzeczy robić wielkiej sprawy.
Oficerek niekontent z takiego końca, szedł za mną do numeru, spoglądając żałośnie na swoje piersi.
Uspokoiłem się już zupełnie i na dziedzińcu odwachu rozmawiałem z wojskowemi aresztantami a przez szczeliny furtki przypatrywałem się przechodzącym ulicą.
Z okien miałem widok na szeroko i wspaniale rozłożony Kazań. Kazań po Petersburgu i Moskwie należy do największych i najpiękniejszych miast Rosyi. Po nie dawnym pożarze gustownie się odbudował; domów, między któremi wiele kamienic znajduje się, jest w Kazaniu do 5,000, cerkwi 36 a klasztorów 9; meczetów ma być 10, lecz te ani budową ani ogromem nie odznaczają się; maleńki minarecik wyróżnia je od innych domów.
Kazań jest stolicą greckiego metropolity, miejscem władz gubernialnych, lecz znaczenie jego głównie podnosi uniwersytet z biblioteką i obserwatoryum, założony 1803. roku przez cara Aleksandra I.
Uniwersytet nadaje Kazaniowi charakter intelektualnego miasta, liczba jednak uczących się w nim, od czasu ukazu cara Mikołaja, ograniczającego w każdym uniwersytecie liczbę uczniów do 300, jest niewielką.
Pomiędzy uczniami uniwersytetu w Kazaniu znajduje się niemało Polaków, którzy pozbawieni wyższych szkół przez Mikołaja w własnej swojej ziemi, muszą aż tak daleko udawać się, ażeby przecież nie pogrążyć Polski w nierozdzierzgnioną ciemnotę, jak tego życzy sobie rząd najezdniczy. —
Nauka jednak wykładana naszym rodakom w obcym języku, nigdy niezdoła zastąpić polskiego wykładu; brak więc coraz większy ludzi uczonych w naszym kraju, łatwo się tłumaczy wolą i zgubnemi dla cywilizacyi środkami carskiego rządu.
W Rosyi jest 6 uniwersytetów: w Petersburgu, Moskwie, Kazaniu, Charkowie, w Kijowie i w Dorpacie (niemiecki); na tak ogromną przestrzeń i znaczną ludność, wysokie te zakłady słabo tylko i powoli mogą rozszerzać krąg oświaty — tym bardziej, iż car życzy sobie, ażeby uniwersytety nie ludzi uczonych, tylko światłych i wiernych czynowników wydawały.
Pomiędzy profesorami moskiewskich uniwersytetów znajdujemy wiele nazwisk polskich. Pomiędzy młodzieżą naszą, która, jak już mówiliśmy, licznie uczęszcza na moskiewskie uniwersyteta, kilkunastu — zauważaliśmy to z boleścią — pracuje na niwie literatury rosyjskiej, wzbogaca ją pracą swoich talentów i zupełnie zdaje się zapomniało o prześladowanej i nieszczęśliwej literaturze własnej ojczyzny. — Takie to ma skutki pobyt i nauka pomiędzy obcymi.
Car Mikołaj zniósł dwa polskie uniwersyteta: w Warszawie i Wilnie, przytem mnóstwo szkół specyalnych, gimnazyów, szkół powiatowych a nawet elementarnych, tak, że obecnie zakłady naukowe ani w dziesiątej części nieczynią zadość potrzebie chcącej się uczyć młodzieży.
Wykład w uniwersytetach nie jest wolny — instrukcya rządowa wiąże profesora i kieruje jego wykładem w widokach i celach rządowych.
W Moskwie jednak, rząd nietyle stawia przeszkód i nie tak bardzo tamuje oświatę jak w Polsce. Wie rząd dobrze, że światło w narodzie daje mu byt moralny i prowadzi do samodzielności, stara się więc wszelkiemi środkami systematycznie głupić i zaciemniać Polskę.
Ta to dążność właśnie najbardziej powinna popychać młodzież naszą do nauki i przekonać ją, iż obowiązkiem jej jest nietylko wydobyć z siebie ochotę i poświęcenie się dla nauki, ale nawet stworzenie sobie środków uczenia się.
Prócz uniwersytetu jest w Kazaniu kadecki korpus, instytut rządowy wychowania panien, gimnazyum i kilka mniejszych szkół.
Tatarzy nie mają własnych szkół, uczą się po moskiewsku i na urzędach język tatarski nie jest tolerowany — czerpie więc on soki, podobnie jak języki wszystkich pognębionych narodów, z życia domowego i z świątyń Pańskich.
Przejeżdżając przez Kazańszczyznę, już rzadko gdzie usłyszysz język tatarski; wygnany z urzędów i ze szkół, tuli się w chatach tatarskich wiosek, i muezin głosi nim wezwania do modlitwy z minaretów. —
Handel Kazania jest bardzo znaczny — położony blizko Wołgi, na głównym trakcie syberyjskim, o 100 mil od Moskwy a 150 od Tobolska, jest miejscem składowem towarów i wyrobów tak azyatyckich jak i europejskich. Kupcy są bogaci i mają handlowe stosunki z najodleglejszemi punktami carstwa.
Przemysł kazański zwrócił się szczególniej do wyrobów skórzanych; safiany i juchty kazańskie jeszcze z czasów tatarskich słynęły w wschodniej Europie i w całej Syberyi; szare, grube i mocne kazańskie sukna są bardzo poszukiwane przez gmin w Syberyi; fabryki materyj jedwabnych dają wyroby poślednie, nie odznaczające się ani mocą ani farbami.
Brak dobrych dróg wstrzymuje i ogranicza handel kazański; kolej żelazna z Moskwy łącząca Europę z Azyą, niezawodnie podniosłaby znaczenie Kazania, chociaż niewiem, czy przy miernej ludności i produkcyi tamecznych prowincyi dostatecznieby procentowała.
W każdem gubernialnem mieście a więc i w Kazaniu znajduje się garnizon; każdy garnizon składa się zwykle z 1,000 a nawet z 2,000 ludzi. — Do garnizonów posyłają wielu Polaków, żydów i ludzi przez sądy za kryminalne przestępstwa do wojska skazanych, chorych, kaleków i t.p. W kazańskim garnizonie jest kilkuset Polaków.
Poprzedni dowódzca tutejszego garnizonu nazywał się Korejsza; był on w stopniu podpułkownika — opowiadają o nim wiele ciekawych szczegółów.
Korejsza, rodowity Moskal, był tyranem w guście prawdziwie moskiewskim; w towarzystwach dystyngwowanych, był to człowiek pełen poloru — miły i uprzejmy; w stósunkach zaś swoich z podwładnymi i niższymi od siebie — zapamiętały i wściekły tyran. Żołnierze drżeli na sam jego widok a ze strachu słowa odpowiedzi na zapytania z siebie wydobyć niemogli.
Wczasie egzekucyi, każdego delinkwenta zabijał 500 pałkami, chociaż 500 pałek uważa się za najlżejszą i najłatwiejszą do zniesienia porcyę, w wojskowym kryminalnym kodeksie — mniej już bowiem według prawa sąd wojskowy wymierzyć niemoże, chociaż może podnieść liczbę pałek, stosownie do winy, aż do 6.000. Korejsza z radością wychodził na plac egzekucyi i energicznie kierował wymierzaniem kary; biegał, krzyczał, kazał bić jak najsrożej, pluł na delinkwentów i wołał okropnym głosem: «dalej, prędzej, rozbieraj się! — przywiązujcie go do karabina! — najem się twojego mięsa! napiję się twojej krwi!» i t. p. a gdy dobosz zabębnił i delinkwenta pociągnęli między szeregi żołnierzy uzbrojonych w grube łozowe pałki, szedł za delinkwentem i bystrem okiem wyśledzał tego żołnierza, który słabiej uderzał, ażeby go potem za litość ukarać. Miał on wówczas w sobie coś szatańskiego a blask jego oczu mienił się na przemiany radością i wściekłością.
Żołnierzy trzymał jak najsurowiej, za najmniejsze przestępstwo siekł rózgami niemiłosiernie. Gdy napadł na niego paroksyzm i potrzeba bicia i poniewierania ludzi, wpadał niespodzianie do koszar i jeżeli tam zauważył najmniejszą plamkę na podłodze lub też najdrobniejszy nieporządek, kazał wnet doboszowi przez wszystkich rozumiany znak podania rózg zabębnić. Trwożliwa cisza zapełniała wówczas koszary, nikt nawet westchnąć nieśmiał — słychać tylko było donośny głos Korejszy, złowieszczą muzykę bębna i chód żołnierzy niosących pęki gotowych rózg. Zacząwszy z brzega, kazał jednemu po drugim żołnierzowi obnażać się i bić i siec rózgami każdego. Z radością wpatrywał się w poranione i skrwawione ciało i widać, że wielką rozkosz sprawiał mu ten widok, bo chociażby i stu żołnierzy jednego po drugim bito, on na chwilę oddalał się i niezdejmował oka z bitego.
Żołnierze nienawidzili go, ale moskiewski żołnierz tak przywykł do posłuszeństwa, iż najniesprawiedliwsze zniesie katowania, biedę, głód, poniewieranie a nieodważy się, a przynajmniej bardzo rzadko, na wielki czyn oporu i wzburzenia, który w niewolniku jest momentem rodzącego się ludzkiego życia.
Sam się podda niesłusznej karze i niezapyta nawet, za co go biją? i między takimi to ludźmi mam służyć i takich ludzi wskazał mi car za codziennych towarzyszy.
Dzień przetranzlokowania Korejszy do innego garnizonu, żołnierze tutejsi uważają za najszczęśliwszy dzień w swojej służbie. Sposób postępowania z żołnierzami, jaki tu opisaliśmy, jest zupełnie w duchu i systemie moskiewskiej dyscypliny, a i w Petersburgu pod okiem cara praktykuje się.
Charaktery też takie jak Korejszy są dosyć pospolite w Moskwie, wyrabiają się one na wzór Iwana Groźnego i przekonywają, że charakter tego okrutnego monarchy nie był czemś wyjątkowym, nie był zjawiskiem, lecz typem i wypływem skłonności narodowych. «Często Iwan Groźny nagle zrywał się od stołu i biegł do więzienia, patrzeć na zadawane tortury. Kronikarze powiadają, że mianowicie kiedy czuł się niezdrowym i nie miał apetytu, używał tego sposobu, żeby poruszyć w sobie żółć i ułatwić strawność. Jakoż wróciwszy zasiadał znowu i jadł smaczno.» (Rzecz o Literaturze Słowiańskiej A. Mickiewicza.)
I dowódzca, o którym mówię, i mnóstwo podobnych Iwanów Groźnych w miniaturze, których znaliśmy w Moskwie, widokiem krwi bitych żołnierzy, chłopów lub więźni pobudzają w sobie apetyt i cielesne chuci, które wyprężają im muszkuły i nerwy życiem napełniają. To jeszcze mają oni wspólnego z charakterem okrutnego cara, że jak i tamten dbają o pozór i chcą uchodzić szczególniej przed cudzoziemcami za ludzi dobrych, sprawiedliwych, światłych i czystych. O tym rysie charakterystycznym Iwana pisze Mickiewicz: «Ilekroć zdarzył się w stolicy kto ze znakomitych cudzoziemców, mianowicie kiedy przybywało poselstwo od króla polskiego albo od cesarza, Iwan natychmiast zmieniał swoje postępowanie i starał się nadać cale inną postać wszystkiemu. Nakazywał mieszkańcom Moskwy stroić się w odzienie świąteczne, gromadzić się tłumami w miejscach, kędy przejeżdżał, łaskawie przemawiał do ludu, wystrzegał się w obecności obcych rzec komukolwiek choćby najmniej przykre słówko. Posłowie traktowani przez niego niezmiernie grzecznie i uprzejmie, mniemali rzeczywiście, że co o nim gadano za granicą było potwarzą, wystawiali go swoim dworom jako monarchę wychowanego najlepiej, który mówił pięknie, miał pełno światła i gdzie się obrócił, odbierał dowody miłości od swoich poddanych. Tymczasem tęsknota i trwoga panowała w całym kraju. Niewidziano końca straszliwego ucisku, a nikt nie śmiał wydać głosu boleści.»
To dbanie o pozór, zmienność kameleonowa i zastósowywanie się do każdej potrzeby, zwyczaju lub przekonania, sprawia, iż cudzoziemcy zawsze się mylą w odgadywaniu charakterów moskiewskich. Niemcy szczególniej fałszywe o nich puszczają zdania; oni, których charakter zaborczy, mistyczny, niewolniczy i łatwo zadawalniający się, jakiś tajemny ma pociąg do despotyzmu moskiewskiego; Niemcy, którzy byli zausznikami Iwana Groźnego i wspólnie z nim biesiadowali i weselili się przy widoku na pal wbijanych ludzi; Niemcy, którzy Piotrowi W. szczególniej pomagali w jego okrutnych i krwawych morderstwach, w pseudocywilizowanych planach; w których Mikołaj znajduje najposłuszniejsze narzędzia dla żelaznej i systematycznie katowskiej ręki swojej, a których liberalna partya moskiewska uważa dzisiaj za jedną z głównych przeszkód do postępu Moskwy — oni w zadziwiający sposób łudzą świat swoimi opisami Rosyi. Robiąc się niezmiernie prędko na urzędach moskiewskich iwanami groźnymi, mają zawsze słodkie słówko usprawiedliwienia dla tyranów. —
Iwań Groźny był popularnym. «Płakał po nim cały naród. Skoro rozeszła się wieść o jego śmierci, lud biegał po ulicach zalewając się łzami i wyjąc z rozpaczy: rodziny nawet pomordowanych przez niego ofiar były nieutulone w żalu, przywdziewały ciężką żałobę. Historyograf moskiewski (Karamzin) zatrzymuje się tutaj osłupiały z zadziwienia, nie wie sam jak to o wyłożyć.» (Mickiewicz). A jednak za naszych czasów to samo się powtarza. Sam słyszałem po wiele razy, jak żołnierze swoich liberalnych zwierzchników ganili, i krytykowali za łagodne i ludzkie z nimi obchodzenie się, a porównywając ich postępowanie z postępowaniem poprzedników, którzy w ich krwi pławili się i trzymali w żelaznych kleszczach, nazywali ich wprawdzie dobrymi, lecz niedołężnymi i głupimi, mając niedołęztwo i głupotę za jednoznaczne z dobrocią; tyranów zaś nazywali rozumnymi zwierzchnikami, z którymi służyć dobrze i słuchać przyjemnie. Wolność Moskala płoszy, osłabia, odejmuje energię, a niewola jakby właściwe powietrze ożywia.
Usposobienie niewolnicze, którem się tłumaczy popularność tyranów, tak jest głębokie i powszechne w Moskwie, że nawet ludzie liberalni, demokraci, którzy chwycili chorągiew postępu i minują despotyzm, jakich na chwałę natury ludzkiej i pożytek narodów coraz liczba w Moskwie powiększa się, nie mogą zupełnie uwolnić się od tych skłonności.
Niewola jest w ich krwi i szpiku; liberalizm zaś, idee ludzkie, wolne i sprawiedliwe są przyswojone, nabyte i dla tego też łatwo je w razie potrzeby mogą porzucić; i dla tego też w każdym postępku, gdzie więcej namiętność niż rozwaga działa, Moskal z liberalnym wyrazem w ustach, jest zdolny postąpić okrutnie jak siepacz lub przebiegły i chytry niewolnik.
Ta to właśnie obserwacja jest przyczyną, iż nowej dążności słowianofilskiej, bardzo w Moskwie rozkrzewionej, zawierzyć nie możemy, bo dążność ta nie ma w sobie gwarancyi, czy z niej panslawizm i despotyzm nie skorzysta.
Charaktery Moskala i Polaka doskonale nam tłumaczą dwie idee i dwa historyczne posłannictwa Słowiańszczyzny. Polak ma we krwi wolność, Moskal ma we krwi niewolę. Moskal dopiero przez oświatę robi się wolnym, a u nas ciemni nawet ludzie pojmują wolność i umieją ją cenić. — Wolność z głowy nigdy nie będzie zupełną, szczerą; wolność z serca, wolność dopiero w moralnym organizmie człowieka leżąca jest rzeczywistą i może być rękojmią i zapewnieniem swobodnego rozwoju politycznego i społecznego.
Która z tych idei weźmie górę, która upowszechni się w Słowiańszczyznie? Czy idea polska, czy idea moskiewska zostanie uznaną i przyjętą za reprezentującą plemiona słowiańskie i za rzeczywistą ich chorągiew? czy potęga moralna pierwszej, czy też potęga fizyczna drugiej rozstrzygnie odwieczny antagonizm wrzący w łonie Słowiańszczyzny? Prorokować nie będziemy; zawsze przecież na ostrożności mieć się powinniśmy, żebyśmy przez wrodzoną nam nieoględność i nie rozmyślne przyjęcie idei słowianofilów ducha wolności, będącego gruntem i rdzeniem charakteru polskiego, niezarazili niewolnictwem szeroko po całej Słowiańszczyznie rozpostartem.
Idea Polski jest święta, wzniosła i ma w sobie zaród szczęścia ludzkości; od nas więc żadnych ustępstw żądać niepowinni. Stojąc jako naród, otworzyć możemy ramiona na przyciśnięcie do serca reszty narodów słowiańskich, któreby walczyć chciały pod naszą chorągwią, lecz nigdy pod ich chorągiew przejść nie możemy, bo hasło na niej niepewne i niewyraźne.
Oto jeszcze jedno charakterystyczne opowiadanie: Pewnego razu zmarły wielki książę Michał podróżował incognito po Niemczech i jak zwykle Moskale za granicą przed cudzoziemcami odegrywał rolę człowieka łagodnego, miłosiernego i cywilizowanego; a wiadomo, że Moskale w wysokim stopniu posiadają zdolność pozorowania się i podobania. Niktby też w. księcia nie posądził o grube tyraństwo. Jechał z swoim adjutantem w dyliżansie, naprzeciw nich siedział jakiś Francuz, który się niedomyślał, że podróżuje z osobą tak wysoko w społeczeństwie stojącą. Wielki Książe nie przyznał się do swojej godności i udawał bogatego moskiewskiego pana.
Francuz zachwycony był światłym Moskalem i unosił się nad jego ideami postępowemi, nad myślami pełnemi umiarkowania, tolerancyi, nad jego sympatyami do wszystkiego, co jest wzniosłe, szlachetne lub nieszczęśliwe.
Zdarzyło się, że w rok po rozmowie w dyliżansie, Francuz pojechał do Petersburga i był na paradzie, którą dowodził wielki książę, i poznał odrazu, że magnat w dyliżansie a wielki książę jest jedna i taż sama osoba; lecz zdziwił się, gdzie się podziała ta łagodność i umiarkowanie, które w nim podziwiał. Wielki książę na paradzie był zupełnie innym człowiekiem, nasrożywszy fizyonomię, jeździł, rzucał się, krzyczał, klął i przezywał jak ostatni chłop moskiewski a zsiadłszy potem z konia, własną ręką policzkował żołnierzy, wielu kazał aresztować a oficerów pobrać na odwach.
Francuz niemógł się wydziwić, zkąd w wielkim księciu tak nagła i zupełna przemiana powstała? porównywał obejście się w dyliżansie pełne dystynkcji z grubem brutalstwem na paradzie, jego łagodność z wściekłością, jego miłosierdzie z policzkowaniem żołnierzy, i powrócił do Francyi, niemogąc wytłumaczyć sobie tajemnicy moskiewskiego charakteru.
Wielki książę nim wyjechał na paradę, w swoim gabinecie przed lustrem układał oblicze swoje w wyraz surowy i srogi i rzeczywiście umiał okropnie nasrożyć się; mówił grubo a klął i bił jak Korejsza a zachwycał przytem łagodnością cudzoziemców.
Żołnierze obawiali się go jak ognia, lecz przytem i lubili go za dowcipne w ich guście przemowy i karesy, któremi jak jasnem promieniem przetykał chmurne i tyrańskie postępowanie.
Moskale postawieni na granicy Europy i Azyi, wady jednej i drugiej zawarli w swoim charakterze.
Wielki książę Michał był opiekunem szkół wojskowych i korpusów kadeckich. Z młodzieżą również surowo jak z żołnierzami obchodził się. Na egzaminie w szlacheckim wojskowym korpusie w Petersburgu, pytał się pewnego razu kadeta o różne fakta z wojny 1812. roku. Kadet odpowiadał bardzo dobrze, a określając charakter cara Aleksandra I., brata wielkiego księcia, wyraził się: «Aleksander był wielkim człowiekiem.» Wielki książę na to w okropnym gniewie wyrzucił jeden wyraz: «Jak?» «Aleksander był wielkim człowiekiem» — powtórzył kadet — «Jak? Jak?» — krzyczał Michał, — a kadet ciągle tożsamo odpowiadał. Wreszcie wysapawszy się, powiedział: «Jak ty śmiałeś pominąć tytuł?» «Powinieneś powiedzieć: Jego cesarska Wysokość, Aleksander, był wielkim monarchą.» — «Panie jenerale» rzekł do obok stojącego «zdegradować go na sołdata bez wysługi i wydać na Kaukaz.» Surowy rozkaz był wykonany. Młody kadet stracił prawo szlacheckie za to, że przy egzaminie pominął tytuł i nazwał cara człowiekiem. —
W korpusie szlacheckim kadetów za najmniejsze przewinienie ogromnie chłoszczą rózgami; często dzieciak otrzyma z 600 rózg naraz. Wychowanie takie odbiera im tę swobodę, godność, która się w każdym ruchu oficera francuzkiego wyraża, i w rezultacie takiego postępowania pokazuje się, że kadet, zostawszy oficerem, hula, niszczy swoje zdrowie; zna dobrze, aż do niezważania na godność człowieka, subordynacyę, lecz niemoże sobie dać rady z żołnierzami, jest głupi i niezna wojskowej sztuki.
W końcu powiedzmy, iż młodzież w moskiewskich wojskowych korpusach ucząca się, jest najniemoralniejsza; zepsucie ogromne panuje tam, a pederastya bardzo jest upowszechniona. —
Ludność Kazania składa się głównie z Moskali, w mniejszej liczbie z Tatarów a jeszcze mniejszej z Czeremisów i cudzoziemców. Między moskiewską ludnością wielu jest starowierców.
Starowiercy, jakto już wyżej mówiliśmy, różnią się w niektórych pojęciach i obrządkach od rządowej grecko-rosyjskiej wiary; robiąc znak krzyża świętego inaczej palce składają jak prawosławni, i posiadają obszerne uczone traktaty dowodzące, że Chrystus i święci apostołowie tak a nie inaczej żegnali się. Posty zachowują bardzo ściśle; palenie tytoniu uważają za grzech śmiertelny, podobnie i wódką pogardzają; z ludźmi nienależącymi do ich wyznania wspólnie pokarmu nie używają; naczynia, z których jedzą obcy, uważają jak żydzi za nieczyste. Ostrzyżenie włosów, ogolenie brody uważają za grzech. Car w wojsku kazał starowierców prześladować, a dość być sekciarzem, ażeby nawet na podoficera odmówili awansu.
W czasie mojego pobytu w Kazaniu rekruta starowierca biciem i więzieniem nie mogli zmusić, ażeby poddał głowę swoją pod nożyce cyrulika.
Czytałem urzędowy okólnik jednego z dawnych patryarchów Moskwy, w którym mówi o ważności i świętości zwyczaju noszenia niestrzyżonych włosów i brod niegolonych; obszernie dowodzi, iż grzechem jest psucie w jakikolwiek sposób tego, co natura dała, a śmieje się i szydzi z łacińskich księży, nazywając ich heretykami dla tego głównie, że strzygą głowy i golą brody.
Rządu a szczególniej popów prawosławnych niecierpią starowiercy i nazywają ich kosmatemi djabłami. Nienawiść swoją wyrażają w bardzo rozliczny sposób, lecz zawsze bierny. —
Utrzymują, iż oni jedynie przechowali czystość chrześciaństwa; prawosławne zaś wyznanie, zostało zepsute przez cesarzów greckich, potem przez Turków a nakoniec przez carów. —
Bardzo trudno jest zbadać i wyświecić wszystkie pojęcia i obrządki, które różnią sekty starowiercze od kościoła panującego; różnice te jednak w ogóle są nie wielkie, wyraz inny w liturgii, chociaż to samo pojęcie wyrażający, lub inna podobnie drobna różnica uważaną jest przez nich za stanowczą. Znaczenie tych różnic podnoszą do wysokości dogmatów, stanowiących odrębne wyznanie. Jest to dawno już uznaną prawdą, że im bliższe są sobie religie, im większe ich podobieństwo, tem bardziej i szczerzej wyznawcy ich nienawidzą się — tak też jest pomiędzy starowiercami i prawosławnymi.
Fanatycznie trzymają się swego wyznania, nie potrafiły ich wytępić liczne i długie prześladowania; obecnie, jeżeli nie połowa, to przynajmniej ¼ całej moskiewskiej ludności należy do różnych sekt.
Starowierców dzielą na dwa wielkie oddziały: na właściwych starowierców i staroobriadców, mieszając z sobą obie nazwy i używając jednej albo drugiej na oznaczenie wszystkich sekciarzy.
Ci, których starowiercami nazywają, mniej są zawzięci i fanatyczni i uczęszczają czasami do prawosławnych cerkwi. Staroobriadcy uważają zaś za grzech obecność na prawosławnem nabożeństwie i okazują więcej uporu niż pierwsi do połączenia się z grecko-rosyjskim kościołem.
Tak starowiercy jak i staroobriadcy dzielą się na mnóstwo drobnych sekt, z których każda na tle starowierstwa wyrobiła sobie odrębne formy i pojęcia, rażące nieraz zabobonem, fanatyzmem, i stanowczo wyróżniające je od panującej religii.
Wiemy o następnych gałęziach i sektach wyrosłych na drzewie starowierstwa, a które poznaliśmy w partyi syberyjskich aresztantów: Ewanieliści; Spasowczycy (Spasowszczyzna); Czasownicy różnią się od prawosławnych porządkiem dni i godzin swojego nabożeństwa.
Bezpopowczycy, których pogardliwie nazywają «nieistowszczyzna» niemają księży; nabożeństwu ich przewodniczą starcy szanowani w gminie, a często i niewiasty.
Ohońcy; Filiponi trzymają się zasad Filipa, dużo ich znajduje się w jarosławskiej gubernii: Teodozyanie trzymają się zasad jakiegoś Teodozego, wielu ich także w jarosławskiej gubernii mieszka.
Popowczycy mają księży, jeden ich odłam przez rząd uznany zowie się Jednowiercami; Przechrzczeńcy inaczej zwani Pomorzanie; Teodoryci, uważają obrazy za niegodne, jako dzieła ręki ludzkiej, i niedostateczne wyobrażenie Boga; w kaplicach więc swoich w czasie nabożeństwa stawiają na ołtarzu młodą dziewicę obnażoną, która jako dzieło ręki Boga, lepiej Jego wszechmocność i potęgę wyobraża niż obraz; znajdują się w Syberyi a religię swoją chowają w największej tajemnicy. Ciekawego, który wsunął się do ich zboru i widział ich nabożeństwo, zabili.
Rzezańcy (Skopcy), o których wyżej pisałem; Dirnicy; Dwujedanie, to jest starowiercy, którzy uważają za grzech wspólne pożywanie pokarmów, każdy więc członek familii ma swoją miskę i łyżkę, z której drugiemu jeść się niegodzi: nazywają ich także Czaszkarzami, dla tego, że każdy ma przy sobie własną czaszkę, z której jada, i obraz, przed którym się kłania; i mnóstwo innych sekt, które corocznie się tworzą, giną, nikomu prócz należących do nich, nieznane. Prócz starowierczych sekt są jeszcze w Moskwie sekty nie mające wspólnego z nimi początku jak Mołokanie; Duchoborcy; Obrazoborcy; i sekty niechrześciańskie jak: Sobotnicy i Chłysty.
Pomimo, że rząd carski prześladuje sekciarzy, więzi, wygania do Syberyi lub na Kaukaz, wysyła do wojska, zmusza batami i rózgami do porzucenia swojej religii; pomimo, iż nie są tolerowani, utrzymują się przecież i rozszerzają swoje wyznanie. Każdy sekciarz ma gorliwość ducha i apostolstwa, której nie posiadają wyznawcy kościoła panującego.
O niektórych z wymienionych sekt zabrałem od należących do nich aresztantów szczegółowsze wiadomości, które podaję:
Ewanieliści dla tego tak nazwani zostali, iż z pisma świętego tylko ewanielie uznali za księgi, zawierające słowo Boże. Odrzucają uchwały soborów, szczególniej soboru, na którym był obecny Mikołaj biskup. Msza ich odbywa się z 7 proswirami (komuniami), z wielkim przepychem i wspaniałością i trwa dłużej niż grecko-rosyjskie obiednie.
Do sklepu pewnego kupca ewanielisty, przybył jenerał N. dla kupienia skór. Kupiec stary i poważny człowiek, przemówił do niego według zwyczaju przez proste ty, nie wymieniając tytułu. Jenerał rozgniewał się i zwymyślał kupca, obiecując pociągnąć go do odpowiedzialności za obrazę. Kupiec na groźby jenerałowi spokojnie odpowiedział: «Ja do Boga, stworzyciela, Pana i Ojca nas wszystkich, mówię Ty; a ty Jaśnie Panie gniewasz się, iż próżnych tytułów niewymieniłem i przemówiłem do ciebie w sposób tak uczciwy, jak przemawiam do swego Boga.» Takie to żywioły są pomiędzy sekciarzami moskiewskimi.
Ewanieliści mieli dawniej swoją cerkiew w Kazaniu, lecz ją przed 14. laty rząd zamknął; kaplice zaś zamknął im przed trzema laty. Nie palą, jak i inni starowiercy tytoniu, nie zażywają tabaki, nie piją wódki i są bardzo miłosierni.
Popowczycy przyjmują popów wyświęconych przez prawosławnych archirejów, pod warunkiem, że obrzędy wykonywać będą według dawnych form. Ornaty i ubiór kościelny nie może być kolorowy, tylko czarny lub biały. W obrzędzie ślubu młodą parę z wieńcami oprowadzają w koło idąc za słońcem, u prawosławnych zaś młodą parę oprowadzają w kierunku przeciwnym drodze słonecznej.
Przechrzczeńcy chrzest w niemowlęcym wieku odbyty, uważają za nieważny i powtarzają go w wieku dojrzałym. Każdy powinien w duchu odrodzić się, zanim przystąpi do chrztu; myśl duchowego odrodzenia wyrażają w obrzędzie dosyć śmiesznym przełażenia przez koszulę kobiecą, — wsuwa się ją przez głowę, przesuwa się przez nią całe ciało i zrzuca przez nogi.
W Syberyi z powodu większej swobody, nie ukrywają się ze swoimi obrządkami — i obrząd nowego chrztu odbywają w przeręblach, a przez koszulę przełażą na lodzie. Po tym symbolicznym obrzędzie odrodzenia się, katechumen przez trzy dni modli się w piwnicy, która im kościół zastępuje, na ścianie wisi rozpięty Chrystus, w około kadzi otoczonej jarzącemi się świecami modlą się wierni, a katechumen trzykroć z głową zanurza się w wodzie.
Przechrzczeńcy mieszkają w Kazaniu, w permskiej i w innych guberniach.
Roku 1847 w permskiej gubernii, w puszczy położonej blizko Wierchoturza, odkryto gromadę pustelników sekty przechrzczeńskiej; było ich dziewięciu, w tej liczbie znajdowały się dwie kobiety. Jedna z nich pomarszczona i zgarbiona staruszka, druga kobieta w średnim wieku, matka kilkorga dzieci, — obie okryte były w czarne, płócienne, od głów do nóg spadające płaszcze, twarze okrywały czarnemi,płóciennemi maskami. Pustelnicy zwykli byli modlić się gromadnie pod drzewem, do którego był krzyż przytwierdzony z dwóch lipowych kijów; przewodnik ich modlitw był 12. letni chłopiec; przed nim spowiadali się, a natchnień jego słuchali jak wyroczni. Władza carska zabrała pustelników i osadziła ich w więzieniu w Wierchoturzu, gdzie sąd starał się gwałtem zmusić ich do prawosławia.
Chłopiec i zarazem kapłan pustelników wchodząc do sali sądowej, nie zdjął z głowy czapki. Sędziowie myśleli, iż chowając się w puszczy nieznał form przyjętych pomiędzy ludźmi i powiedzieli mu, że do sądu w czapce nie wolno wchodzić. Chłopczyk nie posłuchał rozkazu i stał z nakrytą głową; wówczas sędziowie pokazując mu portret cara, rzekli: iż obraża jego majestat; że jeżeli dobrowolnie czapki nie zdejmie, zostanie obitym rózgami. Chłopiec nie zląkł się groźby i odpowiedział: «Czapki nie zdejmę, bo grzech jest cześć oddawać antychrystowi i stać przed nim z odkrytą głową.» Groźba prędko została wykonaną, lecz napróżno sędziowie go szturchali i policzkowali, — chłopiec niechciał dobrowolnie zrzucić czapki z głowy. Wreszcie sędziowie kazali go smagać, wytrzymał 150 rózg bez jęku i skargi; lecz później, gdy mu rózgi ciało rwać poczęły, obiecał we wszystkiem być posłusznym i nadal z odkrytą głową dawał sądowi objaśnienia.
Trudno było uwierzyć, iż mały chłopczyna był kapłanem i przewodnikiem starych ludzi; lecz zeznania innych pustelników potwierdziły najzupełniej szczegóły przez chłopca podane. Tak młody a już uniesiony mistycyzmem umysł, przyprowadzili popi do swojej równowagi i skłonili go wreszcie do przyjęcia prawosławia.
Staruszka okazywała głęboki fanatyzm; namowy, rady niemogły jej skłonić do porzucenia swojej religii; lecz czego słowa niemogły dokonać, tego dokonały rózgi. Pod chłostą zmiękła wola staruszki — i oświadczyła, że powróci do wiary panującej. Zaprowadzili ją więc do cerkwi i kazali się modlić przed obrazem Matki Bożej, — stara pustelnica kłaniała się i żegnała według zwyczaju, lecz po każdym pokłonie, gdy nikt na nią nie patrzył, pluła na obraz.
Przechrzczeńcy modlenie się przed obrazami uważają za poganizm, chociaż, jak mi mówią, w ich kaplicach znajdują się obrazy, zapewno dla większego zamaskowania się.
Matka kilkorga dzieci okazała większą moc duszy i wytrwałość niż inni pustelnicy. Wszelkie środki przymusowe, jakich względem niej używano, okazały się próżnemi — umarła w więzieniu, jako męczennica swojej wiary, powtarzając: «Dostałam się w moc antychrysta; wolę żeby mnie antychryst zamordował, niż żeby mnie zmusił do swojej fałszywej wiary.»
Pomiędzy mężczyznami był tylko jeden, który z równą siłą poświęcenia znosił smagania i prześladowania: zgrzytając z bólu zębami, wołał na współwierców: «Żydzi dawniej umęczyli Chrystusa Pana, a oto nowi carscy żydzi w osobach naszych na nowo męczą Chrystusa;» i on zmarł w więzieniu.
Fanatyzm ich ślepy i ponury wyrażał się jeszcze w sposobie przyjmowania pokarmów; jadła dawanego im przez skarb nie używali, a z miasta od współwyznawców ich niedozwolono nosić pokarmów, karmili się więc tylko suchym grochem lub chlebem i pili wodę, którą w czasie deszczu sami zbierali w swoje naczynia. Rozmawiali tylko z sobą, zawsze starając się zachować najgłębsze milczenie. Wybledli i wyschli jak mumie, a przecież trwali przy swoim.
Nie wszyscy jednak, jak to mówiliśmy, okazali wytrwałość w swej wierze, większa bowiem część ich przeszła na prawosławie i została z więzienia uwolnioną.
Kobieta przechrzczona włosów w warkocz nie plecie, lecz zawija je w kółko. Matki pomimo rodzenia uważają się za czyste i niepokalane, chociaż czystość nie jest ich przymiotem. Użycie cielesne, chociaż i małżeństwem nie uświęcone, nie jest grzechem według ich wyobrażeń, a mówią mi, że i kazirodztwo nie oburza ich zasad. Ślubów małżeńskich w kościele niezawierają: młoda para pada rodzicom do nóg, ci ją błogosławią, a młodzi przez ten obrząd uważają się już dostatecznie związanemi ślubami małżeństwa.
Przechrzczeńcy mają i spowiedź. Grzesznik przed kapłanem wyznaje i wymienia swoje grzechy. Pokuta bywa publiczna; pokutnik każdemu z obecnych znajdujących się w kaplicy na nabożeństwie pada do nóg i prosi o przebaczenie występku, — pokuta trwa stosownie do winy, przez dzień jeden, dwa, a czasem przez rok, a nawet lat kilka.
W Syberyi Przechrzczeńcy mają swoje kaplice jawnie, zawieszone obrazami. Kapłanami w nich bywają zwykle starcy, chociaż jak to widzieliśmy wyżej, pustelnicy pod Wierchoturzem za przewodnika duchownego obrali sobie chłopca. Na nabożeństwie chórem śpiewają pobożne pieśni.
To wszystko, cośmy powiedzieli, wykazuje wewnętrzny stan kościoła w Moskwie. Fanatyzm i sekciarstwo głęboko nurtuje w najniższych warstwach moskiewskiego społeczeństwa, fanatyzm jeszcze i teraz wywołuje takie sceny, jak n. p. dobrowolne spalenie się w ogniu na ofiarę Bogu, jak u Indyan. Sekciarstwo w katolickim kościele było pełne żywota, a reformacya dzielnie przyczyniła się do wyrobienia samodzielności umysłów, wyemancypowała rozumy i wpłynęła na postęp samegoż kościoła i cywilizacyi; sekciarstwo zaś w grecko-rosyjskim kościele jest bezpłodne, nie wyzwala rozumów, owszem pogrąża je w stan niewolniczego niemowlęctwa i nic zgoła nie wpływa na wyrobienie idei wolności i postępu moskiewskiego społeczeństwa. Niewola stała się naturą Moskali, i żadna sekta dotąd niewypielęgnowała ludzi czynnych, zdolnych do samodzielnego życia; umysły odrywają się od posłuszeństwa i jedności z rządowym kościołem, lecz wpadają w słaby i bierny mistycyzm, który zawiązuje im ręce, niezdolne chwycić za oręż buntu, i odtrąca z dziedziny historycznego żywota.
Mołokanie znajdują się w Kazaniu, w Syberyi i w różnych guberniach Moskwy; w orłowskiej ma ich być najwięcej. Mołokanie odrzucili zewnętrzne obrządki, niemają obrazów nawet znaku krzyża świętego na piersiach nie robią. Modlitwa ich zależy na głębokiej kontemplacyi i śpiewaniu psalmów Dawida. Nikt nie usłyszy z ust Mołokana przekleństw i wyzwisk tak zwyczajnych w ustach prawosławnego Moskala; trzeźwi, pracowici, uczciwi, silnej wiary, moralniejsi są i doskonalsi od innych sekciarzy. Żyją jak bracia. Przed obiadem stawają w rzędzie i złożywszy na piersiach ręce na krzyż modlą się. Po modlitwie kłaniają się sobie, poczem dopiero pożywają pokarmy. Po jedzeniu także stanąwszy szeregiem modlą się, kłaniają i dopiero rozchodzą.
Pojęcia ich o świecie i genesis są filozoficzno-libertyńskie, utrzymują, że świat sam się stworzył i ukształtował z różnych elementów, siła zaś, która w ruch wprawiła elementa i stopniowo z nich wszystkie twory wydobyła, jednem słowem siła życia jest Bogiem. Boga osobowego niema, a religie są wymysłem ludzkim, zrobione w celach i widokach politycznego i społecznego porządku.
Gałęzią Mołokanów są Duchoborcy, sekta jeszcze więcej filozoficzna niż Mołokanie.
Sobotnicy mają wiele podobieństwa do żydów i wspólnie z nimi oczekują przyjścia Mesjasza; liczbę Sobotników podają na kilkadziesiąt tysięcy; mieszkają około Irkucka i w kurskiej gubernii. Sektę tę założył żyd «Szaria» zagłębiony w pismo święte kabalistyk. Sekta ta w Moskwie rozszerzyła się po wzięciu przez Turków Konstantynopola. Mnóstwo Moskali przyjęło te naukę i porzuciło chrześcianizm, pomiędzy nimi wielu było ludzi znakomitego dostojeństwa, jak Zozymus, archimandryta symońskiego monastyru; Teodor Kurycyn sekretarz stanu i wielu innych. Przyjąwszy nową żydowszczyznę i błędy Szarii, gorliwie i pomyślnie dowodzili fałszywości chrześciańskiej wiary, a pomiędzy innemi, robili jej i taki zarzut, iż przepowiadała, że skończenie świata nastąpi w 700 lat od stworzenia świata to jest roku 1492, tymczasem świat przetrwał fatalny termin. Gennadius biskup zatrwożony postępem Sobotników, zbijał ich zarzuty w osobnym okólniku i dowodził, iż chrześcianie w przepowiednią końca świata niewierzyli.. Iwan III. także przeciwko sekcie wystąpił, rozkazał on metropolicie Zosymusowi zebrać r. 1492 sobór przeciwko Sobotnikom, na którym cyklus paschalny za rok 7000 wyrachowany został i ustanowione zasady do wyznaczenia każdego roku niedzieli wielkanocnej, a początek roku z marca na 1. września przeniesiono. Józef Sanin, założyciel wołokołamskiego monastyru, napisał historyą Sobotników i 15 mów przeciwko ich zasadom. Iwan IV}. groźny walczyć musiał Sobotników orężem, już tak byli wówczas liczni. Rozszerzenie się żydowszczyzny między Moskalami tłumaczy się ciemnotą i słabą wiarą i tem szczególnem usposobieniem do sekciarstwa, które przejęli od długo i zapamiętale kłócących się o religią Greków. Zepsucie duchowieństwa jest także jedną z przyczyn szerzenia się sekciarstwa; w XV. wieku już światli Moskale na to zepsucie skarżyli się.
Dirnicy (dziurnicy) modlą się, siedząc przy otworze w sposobie dziury zrobionym, jaki się zwykle w każdej moskiewskiej chacie znajduje. Zapatrzywszy się na niebiosa gwiazdami wytkane, pogrążają się w modlitwę kontemplacyjną, w marzenia tkliwe o Bogu, obudzone cudownym widokiem dzieł Boskich. Nieraz wschód słońca wspaniały oblewa świeżemi promieniami znużone całonocną modlitwą czoło dziurnika.
Utrzymują oni i słusznie, że przypatrywanie się dziełom rąk Boskich, najbardziej skłania umysł i serce do pojęcia wielkości Boga, do skruchy, pokory i Jego chwały. Zapatrywanie się więc na lazurowy firmament i wszystkie światła zawieszone u niebieskiego sklepienia, jako najbardziej mogące pobudzić i rozruchać ducha do cichej modlitwy, zrobili jej warunkiem i zamienili w religijny obowiązek. Prawosławni od patrzenia na niebo przez dziury swego mieszkania, nazwali ich dziurnikami.
Ohońcy modlą się siedząc samotni i pochyleni. Zamyślając się o wielkości Boga, kruszą swoje serca, a przypominając grzechy, które popełnili, ciężko wzdychają i wyrzucają z piersi boleśny wykrzyknik och! Wykrzyknik ten stał się zwyczajem, koniecznym w obrzędzie modlitwy i od niego całą sektę nazwali Ochohonią.
W ogóle we wszystkich sektach grecko-rosyjskiej cerkwi, obrzęd jest rzeczą główną. Uważają go i stawią wyżej, niżeli treść wiary, i trzymają się go szczerze i niezłomnie, niedopuszczając w nim uporczywie żadnej odmiany i postępu. Jest to religia skamieniała i całkiem zamieniona na obrząd i w symbol, którego wierni nie pojmują a rozwinięcia jego niedopuszczają.
Od sekciarzy przejdźmy do historyi Kazania i zanotujmy jeszcze kilka faktów bliżej nas obchodzących.
Car kazański Mahmet Amyn następcą swoim naznaczył Saib Gireja, brata Mahmeta Gireja krymskiego hana. Oddanie tronu kazańskiego księciu z domu krymskich monarchów, wzmacniało potęgę obu tatarskich państw, co przy wzmagającej się potędze Moskwy było aktem zdrowej polityki. W Moskwie panował podówczas wielki kniaź Bazyli, który w celu podtrzymania swego wpływu w Kazaniu, po śmierci Mahmeda Amyna, niedopuścił do kazańskiego tronu Saiba i przemocą jak i intrygą osadził na stolcu kazańskim wiernego sobie i zaprzedanego Szych Aleja, którego imię tyle raz powtarza się w historyi upadku Kazania.
Saib nie myślał ustąpić słusznych swoich praw, tembardziej, że posiadanie obu tatarskich państw przez członków jednej rodziny zapewniało znaczne korzyści i niweczyło zgubne wpływy Moskwy. Wkrótce też, bo w roku 1521, widzimy Saiba na czele Krymców wchodzącego do Kazania. Szych Alej umknął, szukając przytułku w przyjaźnej sobie Moskwie, a Saib osiadł na tronie.
Zaraz po ogarnięciu władzy Saib wspólnie z Krymcami, Nohajcami i Polakami przedsięwziął wyprawę na Moskwę. Z wojskami krymskiemi dążyli ku Moskwie Nohajcy i kozacy wysłani przez króla polskiego Zygmunta I. pod dowództwem znakomitego Daszkiewicza. Z Moskalami spotkały się sprzymierzone wojska nad Oką i zupełnie ich pobiły. Zwycięzcy prosto szli na Moskwę; w Kołomnie przyłączyły się do nich wojska kazańskie Saiba i znacznemi siłami oblegli Moskwę. Kazańcy, obok Krymców i Polaków pod murami Moskwy, mogli byli zniszczyć w zarodzie gniazdo rodzącej się potęgi niewolniczej i potwornej siły, i utrzymać moskiewski carat w bezsilności państw drugorzędnych. Wielki kniaź uciekł ze swojej stolicy, a Rosya cała, gdyby Mehmet lub Saib obdarzony był duchem Batego, wpadłaby znowu w tatarskie jarzmo. Lecz już podówczas niebyło pomiędzy Tatarami ducha, który im powiedział «świat zdobędziecie.» Duch ten przeszedł do Moskwy, a z niego przy Tatarach została tylko chęć łupieży i grabieży. Moskale ściśnięci, ocaleni tym razem, jak to często u nich bywa, przez pieniądze, zapłacili Tatarom znaczną kontrybucyą, z której, jak i z łupów oraz z upokorzenia nieprzyjaciela, zadowoleni, cofnęli się Tatarzy w swoje granice. Polska w wojnie z Moskwą, łącząc swe wojska z tatarskiemi, dowiodła, iż pojmowała w owym czasie dobrze kierunek swej naturalnej polityki; przeczuwała groźne dla ludzkości siły w Moskwie i wiedziała, gdzie szukać przeciwko nim sprzymierzeńców.
Zdradzony przez sprzedajnych Tatarów, Zygmunt w roku 1522 zawarł z Moskwą rozejm.
Wkrótce potem han krymski zabrał Astrachan, lecz tam prędko umarł. Była to chwila, w której państwa kazańskie, astrachańskie i krymskie mogły się złączyć w jedno potężne państwo. Lecz Saib nie był człowiekiem do wielkich rzeczy, w ogóle natenczas i potem jeszcze, niezjawił się pomiędzy Tatarami człowiek mocnej woli i głowy, któryby rozdzielone, słabe państwa sprzągł i nadał im organizacyą odpowiednią czasowi i potrzebie. Tatarska organizacja nigdy nie miała w sobie żywiołów życia i postępu. W ich historyi napotykamy wielkie imiona wojowników i zdobywców, lecz nieznajdujemy polityków i wielkich rządzców; wojownicy ich jak huragan spadali na narody, podbijali je i łupili, lecz nie organizowali i nad podbitemi narodami panować nie umieli. Długie ich panowanie w Moskwie tłumaczy się tylko ogromnem znikczemnieniem narodu i rozprzężeniem tego państwa.
Tatarzy, wracając do ducha ich organizacji, doszedłszy nagłym krokiem do potęgi i panowania, długo nie mogli utrzymać się na tak wysokim stopniu, a nie mogąc iść i rozszerzać się dalej, musieli nikczemnić i coraz bardziej pochylać się. W chwilach grożącego niebezpieczeństwa, nie zjawił się pomiędzy nimi ani jeden wielki człowiek, ani jedna myśl zbawienna.
Saib zadufany w zwycięztwie i upokorzeniu Moskwy, prędko zobaczył z nowem natężeniem odnawiające się jej intrygi i wpływy w «Kazanii»; kazał więc zamordować posła wielkiego kniazia i wszystkich Moskalów bawiących w Kazaniu. Bazyli nieodrazu zemścił się za obelgę i krzywdę, gdyż obawiał się, że Krymcy pospieszą Kazańcom z pomocą. Wpierw znaczną sumą pieniędzy zabezpieczył sobie neutralność Nohajców, a na Krymców podburzył kozaków i wplątał ich w wojnę, a sam zaczepił Kazańców, wysyłając pod ich stolicę w roku 1524 wielką armią pod dowództwem kniazia Bielskiego.
To oblężenie Kazania skończyło się ucieczką Saiba i traktatem zawartym przez nowego kazańskiego cara Safa Gireja, który przez wysłanych posłów swoich zapewniał w. kniazia o wierności swojej i o przymierzu.
W sześć lat potem z powodu podburzania przez Moskwę na hana ludów mu podległych i zbytecznego ograniczania jego władzy, Safa otrząsł się z protekcyi i przyjaźni moskiewskiej — w skutek czego nowa wojna wybuchła, a wojska moskiewskie obległy Kazań. Już przedmieścia były zdobyte, gdy Safa uciekł, a kniaź Bielski odstąpił od miasta. Następca Safy zaprzysiągł pokój i wierność Moskwie.
Takim sposobem utwierdzał się wpływ i przewaga Moskwy w Kazaniu. Jak potem w Polsce, mięszała się podówczas ciągle w sprawy wewnętrzne Kazanii; siecią intrygi ogarniała wszystkie czynniki jej politycznej działalności i sprzedajnością rozprzęgała piękne państwo kazańskich carów. — Zdrady, ciągłe bunty w Kazaniu, pędzące to państwo do niechybnego upadku, były dziełem Moskwy; — nareszcie nadeszła i ostatnia godzina dla niego. Iwan Groźny, który od samego początku swojego panowania ciągle kłócił, podburzał i najeżdżał kazańskie carstwo, sprowadził tę ostatnią już wyżej szczegółowiej opisaną chwilę; zdobywszy w roku 1552 Kazań, zniósł niepodległość jego państwa, a obszerne, aż po Ural ziemie przyłączył do Moskwy.
W rok po upadku Kazania, Tatarzy zerwali się do broni przeciwko moskiewskim najezdnikom; lecz usiłowanie to było cząstkowe, słabe, i znowu upadli sprowadziwszy dziką zemstę Iwana, który mordował jak rzeźnik nowych swoich poddanych. To powstanie pokonanem zostało przez wojewodę Groźnego, Daniela Adaszewa [6].
Kilka razy jeszcze potem Tatarzy kazańscy chwytali za oręż powstańczy, lecz zawsze napróżno. Upadli jako państwo, a jako naród nie mieli siły i znaczenia, więc też nieznaleźli w duchu swoim żywiołów ożywiających, — i stałe, długie, wytrwałe a rozumne dążenie do niepodległości nie mogło zapełnić kart historyi ich niewoli usiłowaniami wolności. Upadli zdaje się, aby więcej nie powstać, bo do reszty w niewoli stracili rozum publiczny, wyziębili miłość wspólnego dobra a idei ojczyzny nie rozwinęli, niezdatni są więc do poświęceń i do trudnej w jarzmie pod obcem panowaniem pracy dla wolności.
Kazań założony był w XII. wieku. Carstwo zaś kazańskie wyraźniej wynurza się i potężnieje w końcu XIV. wieku, lecz prędko wpadło pod wpływ moskiewski, bo już Bazyli, syn Dymitra a współczesny Witoldowi, pobił Kazańców i ściągnął z nich dań. Wódz Iwana III. Daniel Chołmski w roku 1468 pobił także Kazańców. Iwan III. pamiętny jest przez to, że wyjarzmił Moskwę, wyzwalając ją z pod zwierzchnictwa Złotej Ordy 1480, która wkrótce potem przez krymskich Tatarów została zupełnie zniszczoną. Roku 1487 tenże sam Chołmski zdobył Kazań, lecz dopiero, jak to wiemy, Iwan Groźny zadał mu cios stanowczy.
Historya kazańskiego państwa jest bardzo ciekawą; dotąd dokładnie spisanej nie posiada żadna literatura. Stósunek jej do Moskwy, szczególniej też nas, także przez Moskwę podbitych, interesuje z tego mianowicie względu, że daje nam poznać lepiej nieprzyjaciela i odsłania grunt, na którym praca sumienna, powolna podnieść może te ziarna separatyzmu, jakie dzieje za Wołgą zasiały. Studya historyczne, etnograficzne, lingwistyczne nad Tatarami i ludami fińskiemi, wiele przyczynić się mogą do zapłodnienia tego ziarna myślą politycznej egzystencyi ludów nadwołżanskich, — co nie będzie bez wielkiego znaczenia w chwili rozkładania się Moskwy, na pierwiastki, z których złożyła ją wola carska ku nieszczęściu narodów i ujarzmieniu człowieka. Czas tego rozkładu prędzej czy później nadejdzie, dobrze więc jest budzić samopoznanie się ludów i ludków podbitych przez Moskwę, co powinno być celem szczególnym starań polskich wygnańców i uczonych.
Zwróciwszy uwagę rodaków na ten przedmiot, prowadzę ich dalej za sobą. — Patrząc z zakratowanych okien odwachu na stolicę dawnych hanów, odtwarzałem w myśli dawną jej postać i myślałem o dziwnej kolei życia narodów i śmierci, i starałem się w smutku, jaki mnie coraz bardziej ogarniał, znaleźć choć jeden promień jasnej nadziei i znalazłem go, nie dla siebie, bo o sobie nie myślałem, ale dla Polski, w świętych słowach Chrystusa, który każe wierzyć i pracować. Wierzyć w Jego Opatrzność, w Jego sprawiedliwość i stawać się godnym Jego łaski.
Wiara pognębionego narodu powinna być czynną i silną, mistycyzmem, ascetyzmem i za nim idącą biernością powinna pogardzać. Wiara pognębionego narodu powinna się wyrażać ciągłą pracą i poświęceniem dla rodaków, ciągłem staraniem o chwałę Boga i o potęgę moralną własnej narodowości. Jak człowiek, który pragnie być zbawionym, żyjąc cnotliwie powinien wierzyć w zbawienie i królestwo niebieskie, tak samo i każdy członek podupadłego narodu, jeżeli chce niepodległości narodu, powinien żyjąc całkiem dla Boga i narodu wierzyć, iż naród wywalczy sobie niepodległość.
Smutek mój zamienił się w spokój!
Żal mi było Tatarów, chociaż historya ich imię jako drapieżców zapisała, żal mi ich było, bo widziałem ich pokonanych przez większych łupieżców i stałem na ich mogile. Byłem przecież spokojny, bo w smutnych rozmyślaniach o klęskach i upadkach nie utraciłem wiary w przyszłość Polski.
Dwa dni byłem w Kazaniu; 4. września wyprowadzili mnie z odwachu i przyprowadzili do murowanego więzienia stojącego pod górą forteczną, tutaj zastałem już rekrutów z ulicy Siennej przyprowadzonych i okutych aresztantów gotowych do pochodu. Wszyscy aresztanci dotąd mieli kajdany na nogach, tu zaś tych, którzy idą na osiedlenie z kajdan uwolnili, lecz za to ręce przykuli im do łańcuchów; ci, którzy idą do robót katorżnych, mają jak i poprzednio kajdany na nogach. Przyczepienie ręki do łańcucha uważa się za mniej dotkliwe niż kajdany — aresztanci przecież wolą podróżować w kajdanach, bo mają ruch swobodniejszy i nie są zależni od zdrowia, chęci, potrzeby innego; przytem w długich kajdanach, Paskiem w górę podciągniętych łatwiej jest chodzić niż przy łańcuchu, do którego dwunastu ludzi przyczepiają.
Tym, co podarli trzewiki (koty), płaszcze, dali w Kazaniu nowe ubranie a stare odebrali. Rząd troskliwie zaopatruje aresztantów kryminalnych po partyach syberyjskich w odzienie i okrywa ich nagość, w każdem mieście gubernialnem dają im nowy ubiór, jeżeli stary jest do niczego. Aresztanci zaś polityczni, a szczególniej do wojska posyłani, nie są tak często ubierani, a mnie nawet butów dać nie chcieli. Ujęta w ramę karabinów, ruszyła się partya za bębnem, którego głuchy odgłos rozlega się po ulicach Kazania. Przeszliśmy przez kilka niebrukowanych ulic, drewnianemi domami zabudowanych, i wyszliśmy na płaskie błonie. Okolica za Kazaniem jest równa, urozmaica ją dolina Kazanki i rzęd pagórków, między któremi tu i owdzie zielenią się ogrody i żółcą się drewniane wille kupców i urzędników kazańskich. Nie pamiętam nazwiska wsi, w której nocowaliśmy. Nazajutrz szliśmy przez okolicę jak talerz spłaszczoną, ogołoconą ze zboża i pustą. Widoki wszędzie szare, jednostajne. Na tej równinie położone jest wielkie sioło z cerkwią, nazywające się Archangielsk, w którym mamy dniówkę. Ludność jest zamożna, złożona w większej części z sekciarzy. Wieś po moskiewsku nazywa się «derewnia» — wieś z cerkwią nazywa się «siołem» a wieś, w której jest siedlisko gminnego zarządu «wołością.» Często się zdarza, że przez zapomnienie w rozmowie z Moskalami sioło nazywam derewnią i narażam się przez to na naukę i poprawiania; mieszkańcy siół gniewają się bowiem, jeżeli ubliża się ich gniazdu rodzinnemu przez nadawanie nazwy wsi, podobnie jak mieszkańcy naszych miasteczek, obrażają się, jeżeli kto przez pomyłkę lub umyślnie siedzibę ich nazwie wioską.
Przy wyjściu z Archangielska — gdy już żołnierze wszystkich aresztantów poprzyczepiali do łańcuchów i kłódki pozamykali, — ja jeden stałem na boku nie zakuty; podoficer więc wezwał mnie, ażebym podał moją rękę do zakucia, lecz nie zrobiłem tego, mówiąc, iż przez kilka etapów przeszedłem nie okuty, więc i tutaj bez niebezpieczeństwa dla siebie zrobić mi mogą folgę, o którą proszę, tembardziej, iż jestem strudzony i osłabiony. Podoficer niezważając na moje słowa podskoczył ku mnie, schwycił mnie za gardło i ciągnął do łańcucha; wyszedłem z cierpliwości, i cybuchem, który trzymałem w ręku, uderzyłem go kilka razy po ręku i twarzy. Puścił mnie i poszedł na skargę do naczelnika. Oficer pijany, kołysząc się na siodle i trącając uchem grzywę konia wyjechał przed partyę i przemówił do mnie w następny sposób: «Idziesz do wojska i powinieneś dawać przykład posłuszeństwa; tymczasem robisz awantury i bijesz podoficera. «Napisać raport» rzekł potem do pisarza «iż jest grubianinem, odebrać mu cybuch, którego używa jako broni, i przykuć do łańcucha.» Niechciałem dłużej opierać się i z obawy, ażebym nie został rózgami obity, pozwoliłem przykuć się do łańcucha, do którego już jedenastu zbrodniarzy było przykutych. Napisali raport, w którym przedstawili mnie jako awanturnika, zasługującego na najsurowsze obchodzenie się, odebrali mi cybuch i ruszyliśmy w drogę. Słaby, wlokłem się na łańcuchu ciągniony przez innych, którzy nieszczędzili mi klątw i przykrych wyzwisk.
Droga kręci się po zabrzeżu doliny; ziemia wydęła się i potworzyła małe wzgórza, trawa na nich już zżółkła; chmury ciągnące się po niebieskiem sklepieniu grożą nam co chwila deszczem — szare i czarne rzucają ponury cień na ziemię odartą z roślinności. W kilku tylko miejscach zielenieją zasiewy ozime, lecz nie rozweselają oka; szara barwa widoków do smutku skłania umysł i usposabia do melancholii. Wiatr wyjąc między drzewami, rzuca zeschłe trawy po polu, kręci niemi, wiruje i pędzi chmury wiszące tuż nad ziemią.
Zmęczony, z okrwawioną ręką od żelaznej obręczy, doszedłem do Arska, w którym mamy nocować. Arsk ma cerkiew, domy porządne i do 2,000 mieszkańców. W dawniejszych czasach była to forteczka, kilka razy wymieniona w historyi moskiewskiej, jako plac boju z Tatarami; wystawili ją kniaziowie Wotjaków, których Tatarzy, pokonali i nad ich narodem zapanowali.
Za Arskiem ciągnie się piękny i długi las — jesień ślicznie go wystroiła: na jednej gałązce wiszą liście różnokolorowe, czerwone obok żółtych, szare przy zielonych, wiatr je zrywa, buja niemi w powietrzu jakby motylami i zaściela ziemię. — Drzewa świerkowe ciemnemi pasami ciągną się wśród drzew liściastych i podnoszą malowniczą rozmaitość lasu. — Tydzień temu w tym lesie, z partyi uciekło 3 Czerkiesów: udawali chorych i zostawali się za partyą przy podwodach: skoro upatrzyli gąszcze, zerwali się z miejsca i w lesie zniknęli. Żołnierze zatrzymali partyę i puścili się w pogoń za uciekającymi, ale w gęstym lesie nie tylko końmi ale i wzrokiem nikogo dognać nie można; długo więc napróżno szukali, aż w końcu jeden z żołnierzy spostrzegł starego Czerkiesa przyczajonego przy grubym pniu, wokoło którego gęsto rosły krzaki. Starzec nie mógł w szybkim biegu wyrównać dwom młodszym swym towarzyszom, a nogi ściągnięte kajdanami, nieustannie plątały mu się w krzakach; zmęczony i bez sił padł pod drzewem, Przyczaił się, mając w Bogu nadzieję, iż go zasłoni przed wrogami. Spostrzegli go jednak, okrutnie zbili kolbami i pałaszami, i prawie nieżywego zawieźli do etapu. Dwaj inni szczęśliwie uciekli i wkrótce może uderzą czołem przed prorokiem gór Szamilem.
Za lasem w dolinach widnieją wsie tatarskie, nad któremi tu i owdzie wznosi się długa igła minaretu nadająca okolicy wschodni już charakter.
Domy Tatarów są obszerne, wyróżniają się większym porządkiem i lepszą architekturą, od domów moskiewskich chłopów. Tłumy przypatrują się aresztantom; pstre ubiory tych tłumów wyglądają jak las maku na zagonie.
Tatarki noszą długie suknie podobne do koszul koloru pąsowego, żółtego lub też granatowego, u dołu suknię zdobi falbana, a na piersiach wstążka obszyta złotemi lub srebrnemi pieniążkami; na głowach noszą chustki i czapki. Wiedzione ciekawością gromadnie wyszły na ulicę i wedle ojczystego zwyczaju ręką oczy zasłaniały. Tatarki pomimo tego, że nosy mają w osadzie spłaszczone, są dosyć przyjemne, a zdarzają się i bardzo piękne. Fizyonomie mężczyzn są dzikie, oczy czarne strzelają zawziętością i siłą woli; ciekawość ich niby obojętna, ma w sobie coś głupowatego.
Od Kazania tatarskie wsie częściej niż przed Kazaniem, napotykamy; w każdej znajduje się drewniany, ubożuchny meczecik. Między tatarskiemi wsiami rozsiadły się tu i owdzie wsie moskiewskich osiedleńców.
Dniówkę mamy we wsi Korduwanowie. W etapie tutejszym zastaliśmy Czerkiesa, o którym wyżej pisałem; przykuty do ściany na łańcuchu, leżał zbladły i wychudzony, jakby śmierci oczekiwał. Do zdrowia powoli przychodził, oficer wspaniałomyślnie ofiarował mu jałmużnę, z której nieszczęśliwy wyrwany z ojczyzny Czerkies utrzymywał się, oczekując na komisyę, która ma zjechać na śledztwo do Korduwanowa.
Oficer tutejszy, rodem Niemiec, raportu, przedstawiającego mnie jako awanturnika i grubianina, nie posłał dalej, napisany był bowiem bez sensu i po pijanemu, a cybuch kazał mi oddać. Chował na podwórzu małego niedźwiedzia, który wcisnąwszy się pomiędzy aresztantów, dał im powód do tysiąca pociech — karmili go, cieszyli się z jego figlów, obżarstwa, jednem słowem dniówkę wesoło spędzili i pieniędzy nie wiele wydali, wszystkie bowiem wiktuały, nawet kawony i melony sprzedawali nam Tatarzy bardzo tanio.
Korduwan jest ładna wieś, meczet wznosi się na górze, otoczony gankami i balustradą malowaną a minaret wysoko strzela w powietrze i daleko rozseła donośny głos muezina; ze wszystkich meczetów, które widziałem w państwie Kazańskiem, korduwański acz drewniany jest najwspanialszy. Wogóle świątynie kazańskich Tatarów, są bardzo ubogie, drewniane i nie odznaczają się piękną architekturą ani wewnątrz ornamentacyą. Gdy już zupełnie Tatarzy wynarodowią się, nie pozostanie ślad ich bytu w żadnej wspaniałej i wielkiej kościelnej ruinie, któraby przez wieki przypominała podróżnemu zmienność rzeczy ludzkich i życie Tatarów — historyczne. Tatarzy w Korduwanie są gospodarni, zamożni i lepiej ubrani niż w innych wsiach.
Za Korduwanem zaczyna się wiacka gubernia: należy ona do najobszerniejszych, ma bowiem 2,500 mil ☐, ludności zaś liczy 1,662.800, na milę kwadratową przypada więc 665 ludzi. Pod względem etnograficznym gubernia ta przedstawia nam podobną rozmaitość jak i kazańska mieszkają tu bowiem prócz Moskali: Wotjacy, Czeremisi, Tatarzy, Baszkiry, Tepterzy i w niewielkiej liczbie Zyranie.
W dawniejszych czasach prowincya wiacka należała do państwa Biarmu czyli wielkopermskiego, o którem wiemy bardzo mało. W XII. wieku zdobyli ziemię wiacką republikanie nowogrodzcy i założyli tu wolny wiacki obwód.
Rzeczpospolita nowogrodzka była wcale obszernem państwem; cała północna część dzisiejszej Moskwy do niej należała; stósunki handlowe sięgały aż za Ural. Dotąd żaden z historyków moskiewskich nienapisał historyi nowogrodzkiej, dlatego zapewne, żeby nie narazić się rządowi, który o ile może, nawet w historyi zaciera ślady wolności i nie rad spogląda na tych, którzy republikanckie instytucye i życie wyciągają z zapomnienia i podają potomności.
Rzeczpospolita nowogrodzka upadła w XV. wieku. Iwan III. zdobył Nowogród, wyniszczył republikanów i obszerne ich państwo przyłączył do państwa moskiewskiego. W owym to czasie i wiacki obwód stracił wolność: Daniel Szczenia, głośny wódz moskiewski, zdobył Wiatkę roku 1489 a jej prowincyę przyłączył do Moskwy, która odtąd już stale do niej należy. Poprzednio jeszcze panowali tu Tatarzy. Roku 1796 Wiatka została przekształconą na gubernię; herb jej dali następny: na zlotem polu z obłoków wysuwa się ręka z łukiem, w którym już strzała założona, symbolizuje ona przyszłość, jaka oczekuje ludy, gdyby śmiały pomyśleć o wolności; nad rzeką wznosi się krzyż czerwony, który znowuż symbolizuje zabijanie w imię Boga.
Wiacka gubernia leży już w zimnej strefie; mieszkańcy zajmują się jednakowoż rolnictwem, które z powodu klimatu, mokrych miejsc, błotnistych gruntów, ogromnych puszcz i borów nie może być w kwitnącym stanie; zwierzyny obficie się znajduje. Gubernia ta słynie z rasy wybornych koni, które odznaczają się szczególniejszą bystrością i siłą.
Z rzek najważniejsze są: Wiatka, która na dwie połowy dzieli gubernią, i Kama stanowiąca w południowo-wschodniej stronie jej granicę. Płaszczyzny wiackie okryte puszczami garbią się i łamią nad brzegami rzek i ciągną się rzędem nizkich pagórków.
Stolica gubernii jest w mieście Wiatce nad rzeką Wiatką położonem, do którego wielu Polaków jako więźniów stanu na wygnanie posyłają. Między innymi tu byli wygnani: Henryk Kamiński z Lubelskiego (w r. 1846), syn jenerała poległego pod Ostrołęką, autor kilku znakomitych dzieł; Karol Górski, emigrant, w r. 1849 posłany: major Kisiel starzec kilkadziesięcioletni z Wołynia, żołnierz Napoleona, za sprawę Konarskiego posłany do Irkucka, a ztamtąd przeniesiony tutaj; Lucyan Michalski wraz z ojcem Fryderykiem za sprawę Konarskiego posłany do Irkucka: matka jego dobrowolnie udała się z mężem, po śmierci jego przybyła z synem do Wiatki. Polaków wyganiają nie tylko do Syberyi, Orenburga, na Kaukaz ale i do wszystkich miast gubernialnych lub powiatowych moskiewskich: i tak pomiędzy innymi znajdują się na wygnaniu w Rosji: Edward Żeligowski, znakomity twórca Jordanu; Adolf Januszkiewicz; Ksawera Grocholska; Romuald Podbereski z bratem; Julian Żelawski; doktor Gros, Napoleon Nowicki przeniesiony z Irkucka; Bronisław Tarnowski; Julian Jaroszewicz; Kasper Szaniawski; Feliks Zawadzki; Donat Rejkowski; August Juszewicz; Jankowski; Połubiński; Wincenty Szwabo; Mateusz Skidełł; Floryan Kulikowski; Konstanty Dobrowolski; ksiądz Kalinowski i mnóstwo innych. W Woronieżu umarło niedawno dwóch wygnańców. Joachim Leśniewicz, rodem z Podola, wojownik i kwatermistrz wojska polskiego z 1831. roku, posłany do Syberyi za udział w stowarzyszeniu ludu polskiego, które uorganizował Szymon Konarski; żona jego, zacna niewiasta, pragnęła dzielić los męża i prosiła gubernatora o paszport do Syberyi; ten jej stanowczo odmówił pozwolenia, lecz niezrażona przyjeżdża tajemnie do Petersburga nie znając języka — i po wielu staraniach wpuszczoną została do ogrodu pałacowego w Hatczynie, wówczas gdy się tam car znajdował; gdy obok niej przechodził, padła na kolana i jako o największą łaskę prosiła o pozwolenie mieszkania w Syberyi wraz z mężem. Car przyjął prośbę i kazał jej w Moskwie na rezolucyę oczekiwać. Czekała biedna kobieta w największej niepewności i boleści i doczekała się pozwolenia; pojechała więc do męża do Irkucka, gdzie z nim dzieliła losy wygnania. A gdy z Irkucka Joachima przenieśli do Woronieża, ona z nim się udała i na jej ręku roku 1852 zmarł kochany mąż, którego uzacniła miłością i cnotliwem poświęceniem. Joachim należał do najczynniejszych obywateli. Działania jego patryotyczne rozpoczęły się na wiele lat przed 1831. rokiem, był on bowiem wówczas członkiem Towarzystwa Patryotycznego bardzo czynnego na Wołyniu i Podolu. Sprawie wyjarzmiania narodu oddawał się całą duszą; światły i prawy, kochany był przez wszystkich i zasłużył sobie na piękne wspomnienie w historyi naszej niewoli i na pamięć w sercach ziomków.
Drugi wygnaniec zmarły w Woronieżu był Leopold Jarzyna z Owruckiego; posłanym był wraz z bratem księdzem Narcyzem Jarzyną za sprawę Konarskiego do kopalni nerczyńskiej. Leopold potem przeniesiony do Woronieża tu umarł, człowiek godny także pamięci. — Kordaszewski ze sprawy Konarskiego wieziony z Kijowa do kopalni, w mieście Orle zadusił się kajdanami — a Leonard Łepkowski, zacny obywatel i patryota wkrótce po aresztowaniu umarł w więzieniu w Kijowie, brat zaś jego Edward Łepkowski umarł w Astrachaniu 1840. roku. Niedawno L. Niemirowski i Kossakowski, obaj ze sprawy Konarskiego, z Irkucka przeniesieni zostali do Tambowa, a Adolf Roszkowski, którego zacna żona za przykładem Leśniewiczowej udała się do Syberyi i dzieliła los męża, przeniesiony do Kaługi. Tak niema prawie jednego miasta znaczniejszego moskiewskiego, w któremby niebyło naszych wygnańców.
Wiacka gubernia rozdzieloną jest na 11. powiatów, których punkta centralne są w miastach: w Wiatce, w Słobodzkim (nad rzeką Wiatką); w Orłowie (nad rzeką Wiatką); Kotielniczach (nad rzeką Wiatką); w Nolińsku (blizko rzeki Wiatki); w Urżumie (nad rzeką Wiatką); Małmyszu (nad rzeką Szoszmą); w Ełabudze (nad rzeką Kamą); w Jareńsku; w Głazowie i w Sarapule (nad rzeką Kamą), słynnem z wyrobów trzewików.
Za Korduwanem więc weszliśmy w wiacką gubernię; drogę mieliśmy bardzo nieprzyjemną, musieliśmy bowiem brnąć przez kałuże i błota, przytem i deszcz padał i przemoczył nas. — Ciągnąc się na łańcuchu, niepodobna jest ominąć błota lub go przekroczyć, trzeba było leźć w sam środek, z pod stóp też każdego wytryskują błotne fontanny; każdego od stóp do głów okryły płynną warstwą brudnej cieczy. W Korduwanowie okuli mnie: na ręce wcisnęli ciasne obrączki, które wpiły się w ciało i kaleczą je za każdem szarpnięciem łańcucha — miałem więc dzisiaj bardzo smutną podróż.
Droga przechodzi przez obszerne lasy; wsie budowane są na polanach, w około nich trzebią lasy i zamieniają je w pola.
Wsie przy trakcie zamieszkałe są przez Moskali, a w głębi lasów położone, przez Wotjaków. W jednej wsi spotkaliśmy gromadę Wotjaków. Kobiety zaczesują włosy w poprzek czoła, które je obejmują niby przepaska, a na skroniach skręcone w grube loki, oryginalny wyraz nadają twarzy. Nad czołem noszą wysokie czółka, obszyte czerwoną materyą: z przodu wklęsłe, wybite są srebmemi pieniążkami, z wierzchu zaś czółka spuszcza się na plecy welon z tejże materyi, którą czółko jest obite, w końcu obszyty długiemi frendzlami. Wotjaczki podobnie jak i Tatarki noszą spodnie — zresztą ubiór ich niczem się nieodznacza: mężczyzni ubierają się po moskiewsku. Wotjak jest nizki, postać ma krępą i silną, w plecach szeroki; włosy ma blond i rudawe, oczy niebieskie bez wyrazu, cerę białą. Z fizyonomii jego i z ruchu wyziera głupowatość i tchórzostwo. Zdolności umysłowe posiadają w bardzo małym stopniu, są bowiem tępi i niepojętni, trudno obejmują myślą przedmioty oderwane, a przytem są nieprzemyślni i niezręczni, mało mówią i są bardzo bojaźliwi i pokorni. Jeżeli we wsi wotjackiej w głębi lasów schowanej pokaże się żołnierz, uciekają przed nim, szczególniej kobiety, jak przed rozbójnikiem. Usposobienia mają łagodne i umiarkowane, jeżeli sami między sobą znajdują się i bawią, wybuchają nieraz szumną wesołością — obcych się wstydzą i powstrzymują przed nimi zapędy do ochoty. Pracowici i posłuszni, są zarazem lękliwi i nieporządni, rzetelni i niegościnni. Pijaństwo między nimi bardzo się rozszerzyło. Rekruci Wotjacy w wojsku nieprędko i z trudnością uczą się moskiewskiej mowy, lecz jeszcze trudniej jest nauczyć ich dobrze robić bronią; w ogóle Wotjacy są najgorsi żołnierze i w obcych stronach dużo ich umiera. W pochodach okazują wiele wytrwałości, w rzemiosłach zaś zdatności.
Wotjacy nie są poddani panom, należą bowiem do dóbr koronnych i dla tego wolniejsi niż szlacheccy chłopi. Zbrodniarzy i złodziei mało jest pomiędzy nimi, ale też za to mało jest ludzi rzeczywiście cnotliwych. Śpiew ich jest zbiorem przeciągłych i smutnych tonów, nawet wesołością zaprawiony smutnej cechy nie traci, zresztą podobnie jak ich pobratymcy Czuwasi i Czeremisi mało mają własnych pieśni i rzadko śpiewają. Tańców ich niewidziałem. Język ich różni się znacznie od czuwaskiego, chociaż oba wyrosły z fińskiego pnia; niedługie rokować mu można trwanie, bo ubogi w wyrazy pierwotne, własne, coraz bardziej zanieczyszcza się moskiewszczyzną. Wotjacy czcili dawniej Keremetia, wiara więc keremetiowa, jak się pokazuje, jest wspólną wiarą wszystkich fińskich ludów, i ona bardziej upodobniła je między sobą, niż język.
Przy szczęśliwszych okolicznościach, wspólna wiara mogłaby posłużyć za cement spajający te rozpierzchłe i obce sobie fińskie ludy w jeden naród, lecz ani najazdy, ani ujarzmienia nie potrafiły ich zbić w kupę i nie utworzyły narodu, a dzisiaj nie pora już i nie czas tworzyć się i kształtować w naród, były na to średnie wieki. Dzisiaj narody zupełnie z wykończoną i doskonałą narodowością, weszły na kolej cywilizacyi, nie tworzą już narodowości ale ją doskonalą. Cywilizacya szybkim pędem wszystko w około siebie zagarnia; który lud więc jest po za nią, niema historyi i nie był państwem, nie będzie niem już nigdy, bo cywilizacya go pochłonie, przemieni, wynaturzy i nie da czasu ukształtować się w naród. Z charakteru, z języka, z wiary i z obyczaju dotąd nie wydobyli ducha narodowego, zginąć więc muszą, — bo, powtórzmy jeszcze raz, obok kwestyj politycznych, socyalnych i narodowych, które zajmują ludzkość, narody nowe tworzyć się nie mogą; bo działalność narodów starych, czy to usiłujących wskrzesić swój byt i rozwinąć świetnie na polu cywilizacyi narodowość swoją, lub też dążących do politycznej potęgi i doskonalszej spółecznej organizacyi, lub wreszcie przez przemysł, handel, nauki rozszerzających wpływ cywilizacyi na cały obszar ludzkości — przy takich powszechnych dążeniach, te tylko ludy istnieć mogą, które już były i są narodami i mają w sobie potęgi stałe, trwałe, dawno wyrobione duchowego życia.
Patrząc na nieśmiałą głupowatą postawę Wotjaków, zdaje się mi, iż czytam na ich czole napisany wyrok niesprawiedliwy historycznego przeznaczenia, skazujący ich na nicość, na martwy materyał, na wiecznie zaginienie.
Wotjacy mieli pierwotne siedziby swoje w Syberyi nad Jenisejem, zkąd w dawnych wiekach przenieśli się nad Kamę i Wiatkę, w okolice, które dzisiaj zamieszkują; mieli tutaj nawet książąt swoich, których Tatarzy pokonali i ujarzmili. Wychowani w niewoli zrośli się znią i zamienili ją w drugą naturę — z tatarskiego przeszli pod gorsze moskiewskie jarzmo i konają u kołyski, nie ogłosiwszy pieśni swojego żywota!
Trudnią się uprawą roli, myślistwem, pszczolnictwem i hodują wyborne konie; również mają dosyć bydła; w miastach służą lub trudnią się rzemiosłami.
Szlachty i kapłanów własnych niemają, wszyscy przyjęli grecko-rosyjską wiarę, część jednak Keremetia i zabobony dawnej wiary dotąd się utrzymują, lecz nie w takiej sile jak między Czeremisami i Czuwaszami. Sami siebie nazywają Utmurt, to jest ludzie; mieszkają w znaczniejszej liczbie w wiackiej gubernii, w mniejszej liczbie w orenburskiej; w obu tych guberniach jest ich przeszło 110,000; prócz tego, mieszkają w kazańskiej gubernii (w powiatach kazańskim i sąsiednich) i permskiej.
Zajęty obserwowaniem nowego ludu, i w dalszym ciągu drogi przypatrywałem się mu ciekawie i nie zważałem już na błoto i łańcuchy. Wieczorem przyszliśmy do półetapu, z którego nazajutrz wyruszyliśmy o świcie.
Nowy naczelnik etapowy rozkazał wszystkich rekrutów, prócz mnie jednego, prowadzić bez łańcuchów, podoficer nie wiedział, do którego łańcucha mnie przyczepić, bo przy każdym znajdowała się już oznaczona liczba, wyciągnął więc nowy łańcuch, lecz z nim i nowy kłopot. Sam go dźwigać niemogłem, potrzebowałem pary; na los więc pierwszego, który mu wpadł w oko, przyciągnął rekruta i chciał go spętać razem ze mną. Rekrut protestował i odwoływał się do rozkazu oficera; podoficer go nie rozumiał, bo rekrut mówił tylko po litewsku i cokolwiek po polsku — rodem był z Litwy. Nie rozumiał jego mowy, lecz domyślił się, iż protestuje przeciw samowolności; żeby więc skłonić go do posłuszeństwa, kułakiem uderzył go między oczy i skrwawionego powalił na ziemię. Aresztanci ledwo krew zobaczyli rzucili się ku podoficerowi, okrążyli go pięściami i łańcuchami, a w końcu przy ogromnym krzyku i hałasie został pobity i podrapany. Żołnierze pospieszyli na pomoc podoficerowi i wówczas wszczęła się ogólna bójka, która Pan Bóg wie, na czemby się była skończyła, gdyby oficer na hasło trwogi nie był wpadł między bijących się i łagodnym głosem, obietnicą zapomnienia wszystkiego, co się stało, a zarazem zupełnego przebaczenia nie umitygował stron walczących — poczem zaraz kazał zabębnić i ruszyć w drogę, chowając w skrytości plan ukarania w mieście aresztantów.
Wspaniałomyślna i nagła obrona biednego Macieja Logisa (tak się nazywał rekrut) dziwiła mnie bardzo, ponieważ aresztanci w ogóle niecierpią rekrutów, jako przyszłych żołnierzy, którzy później będą ich stróżować i katować.
Przyszliśmy do Małmyża, miasta położonego blizko ujścia rzeki Szoszmy do Wiatki, odległego od Kazania mil 19 i ½. Małmyż jest liche drewniane miasteczko, ludności ma przeszło 1,785; zbudowane na równinie u stóp nizkich wzgórzy, świeci się tylko kopułami jednej cerkwi.
Skoro tylko umieścili nas w etapie, oficer począł wykonywać plan zemsty nad nami; przy pomocy policmajstra przywołał do izby odwachowej Macieja, którego, jako niewinny powód do bójki, mieli smagać rózgami, i kilku innych aresztantów. Maciej poszedł do izby odwachowej, lecz aresztanci nie posłuchali rozkazu, a cała partya stanęła w ich obronie i oświadczyła: iż nie dozwoli winnych wybrać z pomiędzy siebie i ukarać. Długo trwały konferencje o wydanie winnych, lecz spełzły bez skutku; groźby, klątwy nic nie pomogły — aż w końcu zauważano, że sprawa ta bez nowej bójki nie obejdzie się i postanowiono ją zaniechać. Macieja bez chłosty puścili napowrót do etapu. Tak się skończyła awantura, w której aresztanci stanęli po stronie sprawiedliwej i niewinnie prześladowanej.
Dnia 13. września (1854) wyszliśmy z Małmyża. Kilkanaście wiorst za miastem pod wsią Gomba przeprawiliśmy się na promach przez rzekę Wiatkę. Koryto ma dosyć szerokie, a brzegi lasem świerków i wierzb malowniczo obrzucone. W głębokich i bystrych wodach rzeki, przeglądają się i kołyszą wspaniałe korony drzew, pochylają się nad jej nurtem i kąpią w nim długie gałęzie. Była pogoda, niebo wyjaśniło się i ubrało w długi szereg puchowych obłoczków, w powietrzu głębokie milczenie, ucichła nawet ciągle brzmiąca mi w uszach muzyka kajdan i grube śpiewy aresztantów — słychać tylko uderzenie wioseł i cichy szmer fal, niosących nas na drugi brzeg rzeki. Wiatka[7] przepływa przez wielkie lasy i w kazańskiej gubernii wpada do Kamy z prawego brzegu; jest ona główną arteryą ziemi wiackiej i ojczystą rzeką Wotjaków. Nad jej brzegami wędrowiec w dzień św. Eliasza zobaczyć może Wotjaków, zabijających byka, na cześć Keremetia, a w dzień św. Prokopa barana, i ucztujących wedle starego obyczaju pod stropem wspaniałych lasów — według obyczaju, który co chwila traci powagę a wkrótce może zaledwo ślad jego zostanie we wspomnieniach starców lub w książce podróżnej wędrowców, których ciekawość lub los sprowadził w te strony.
Za rzeką znowuż lasy daleko i długo ciągnące się i szumiące przeciągłą pieśń zgonu nieznanego ludu. Ciemne świerki, potrząsające złotym lub czerwonym liściem brzozy, drżąca osina, wyniosła sosna, tysiące oraz krzaków i drzew różnego gatunku, bogato ulistnione, rozlicznie ugrupowane zasłaniają widnokrąg i nadają odrębny charakter wiackiej ziemi. W kilku miejscach jak łysiny świecą się polany — na nich zieleni się ozimina i siedzą samotne moskiewskie wioski, dym kłębami wydobywa się z kominów i unosi się nad lasem, jak brudna płachta. Lud w tych wioskach mieszkający przyjemny jest i kształtnie zbudowany; zdarzyło się mi widzieć kilka kobiet bardzo pięknych.
Na innych znowu polanach sterczą stogi niezwiezionego zboża i siana, a w blizkości nich płomień ogarnia cygański kocioł, zawieszony na trójnogu nad ogniskiem; cyganie w swoich wiecznych wędrówkach i do «Wotjacyi» przychodzą.
Obok mnie, przy łańcuchu, do którego byłem przyczepiony, szedł żyd polski, idący za kontrabandę na osiedlenie do Syberyi; jest to mąż żydówki, z którą rozmowę opisałem. Przyglądając się leśnym, jak gdyby Ruisdaela krajobrazom, nieodzywałem się do łańcuszkowego towarzysza, który wiecznie znudzony jednostajnym widokiem i milczeniem, zaczął ze mną prowadzić bardzo uczoną rozmowę o mahometanizmie i o schizmie. Zadawał mi długi szereg pytań i życzył sobie, ażebym go objaśnił i rozstrzygnął jego wątpliwości. Jako wychowany w Warszawie, miał dosyć wykształcenia i nie źle mówił po polsku; zdania jego często zastanawiały mnie bardzo zdrowym rozsądkiem i znajomością rzeczy, lubił badać i zgłębiać rzeczy religijne i rad pogrążał się w mistycyzmie lub bujał w sferach abstrakcyj talmudycznych. Na dniówkach czytywał hebrajskie książki, modlił się długo i pilnie strzegł kilkuset rubli, które uniósł z sobą dla rozpoczęcia handlu w Syberyi.
On i jego żona bardzo żałowali Polski a żałość tę podnosiła ta okoliczność, że niewiedzieli jeszcze, jaka przyszłość oczekuje ich w Syberyi; jeżeli tam nędza i niedola ich przyciśnie, to długo będą Polski żałować, jeżeli zaś interesa dobrze im pójdą i zbogacą się, może zapomną gościnnego i zarazem ojczystego kraju, w którym się urodzili.
Tuż za nami przyczepiony jest do łańcucha kozak z dońskiej ziemi i Małorus z Czernichowa. Kozak jest stary, schorzały i otyły człowiek, szedł ociężale, musieliśmy go więc w pierwszej parze idący ciągnąć za sobą — na czole i policzkach miał litery K. A. T., włosy siwe, wymowę skruszoną i łagodną. Zamordował żonę swoją, za co obity został krutami i skazany do kopalni na lat 5. Towarzysz idący obok niego nazywa się Stefanenko, jest to młody, zwinny człowiek; cerę ma ciemną, oczy bystre, wymowę miękką i dowcipną w drodze ciągle się śmiał, żartował, gadał anegdoty, dowcipkował i błaznował — służył w wojsku, za kradzież posyłają go do kopalni.
Za temi dwoma, do mojego łańcucha przyczepiona szła trzecia para: wysoki i ogromny chłop moskiewski i starowierca obłąkany. Chłop był urzędowym błaznem partyi; Wszyscy go karmili, a zato na dniówkach popychali, targali, żartowali, bili; on się gniewał, skakał, potrącał i bawił takim sposobem innych. Żarłok niepospolity, zjadał na raz po 4 funty chleba, mięsa sporą, kilkofuntową porcyę, zupy ogromną miskę i wiadro piwa wypijał — najadłszy się, sapał i milczał, a patrząc z podełba robił różne grymasy, które do rozpuku rozśmieszały aresztantów. Odarty, nigdy się nie myje, a czarne ciało wyziera przez dziury w koszuli; posyłają go na osiedlenie do Syberyi za kradzież. Starowierca jest człowiek porządny i łagodnej fizyonomii; bystry wzrok dowodzi, że myśl jego ciągle pracuje, mówi czasem bardzo rozsądnie, lecz często zbiwszy się z tropu, prawi dziwne rzeczy, nie trzymające kupy i to właśnie spowodowało, iż go uważają za obłąkanego. Wieczorami i porankami staje w ustronnem miejscu na dziedzińcu i trzymając rękę na piersi, kłania się w stronę wschodu i żegna się; potem obraca się w stronę południa, zachodu i północy i za każdym razem kłania się i żegna.
Nasz łańcuch szedł za innemi łańcuchami na końcu partyi — za nami szły kobiety w nieporządnej gromadzie, bez łańcuchów; przez całą drogę nieustannie szczebiotały i głośno rozmawiały z kochankami swoimi, idącymi na przodzie, lub swawoliły z żołnierzami, śmiejąc się i wykrzykując miłosne pieśni dzikim głosem. Między niemi szła siedmdziesięcioletnia staruszka — ona jedna tylko nie ma kochanka, idzie na osiedlenie za to, że pani pożyczyła od niej pieniędzy i w zastaw dała jej łyżki srebrne, a niechcąc ich wykupić, oskarżyła ją o kradzież, łyżki bez pieniędzy odebrała, a sąd staruszkę wygnał do Syberyi. Nie umiała się tłumaczyć, a zresztą sąd słowom jej niedawał wiary, jako poddanej i przez panią oskarżonej.
Po dwudniowej z Małmyża podróży stanęliśmy w wiosce Arporekie, mamy tutaj dniówkę. Partya nasza w Kazaniu znacznie powiększyła się, złączyli bowiem z nią partyę aresztantów idącą przez Symbirsk z południowej Moskwy. W żadnym więc etapie nie mogą partyi pomieścić i z 50 zwykle osób, do których i ja należę, nocują pod strażą na dziedzińcu więzienia. Na dziedzińcu niedokucza mi ciasnota, robactwo i zgęszczone powietrze, ale dokuczają mi za to pod lekkiem okryciem przymrozki, dosyć już znaczne we wrześniu w tej stronie.
Niemogąc długo zasnąć i drżąc od zimna, przypatruję się gwiazdom wspaniale gorejącym na niebieskim firmamencie. Jutrzenka już zeszła, Jowisz lśni i błyszczy świetny jak dyament, a żółtawy Saturn przez całą prawie noc widoczny. Ile przepychu, ile wspaniałości na niebieskim stropie? miliony gwiazd, miłem, zimnem światłem rozjaśniają ciemności nocy i spoglądają na uśpioną ziemię. Z barłogu, na którym spoczywałem, myślą i wzrokiem wzniosłem się ku słońcom, jak punkciki bielejącym na szafirze — puściłem się ich drogą w nieskończone przestrzenie, przeniosłem się na planety kołujące około tych punkcików i zapomniałem o zimnie i niewoli; dusza moja bowiem była w zachwyceniu i w uwielbieniu Boga, który stworzył nieskończoność przestrzeni i miliony milionów światów i słońc. Nic tak nie upokarza ducha ludzkiego jak obserwacja i znajomość gwiaździstego świata — bo czemże pokaże się człowiek wobec tej wielkości, wobec tego ogromu i wspaniałości światów? i znowuż nic tak nie wznosi ducha ludzkiego, jak tenże świat gwiazdzisty, bo czyż duch nie uszlachetnia się i nie czuje swej potęgi, będąc mocen ogarnąć nieskończoność światów? Niemasz nauki bardziej religijnej i umoralniającej pomiędzy naukami matematycznemi jak astronomia.
Nad rankiem zasnąłem; obudziły mnie krzyki przekupek, sprzedających jadło, i brzęk kajdan kupujących aresztantów. Jakież to przebudzenie się! Śniłem o słońcach i gwiazdach, a oto jestem między wyrzutkami społeczeństwa i muszę słuchać grubego dowcipu i rozmowy, i patrzeć się na szelmostwa, zbrodnie i błazeństwa ludzi.
W kącie podwórza zasiedli Siemionów z Marfą, obok nich inna para kochanków — i obchodzą swoje zaślubiny i wesele. Otoczyło ich mnóstwo aresztantów; nowozaślubieni wiadrami kupują piwo, poją wszystkich, śpiewają i wesoło ucztują. Nazywa się to ślubem i weselem aresztantów. Zagrała bałałajka i zagrały skrzypce, państwo młodzi stanęli do tańca — utworzyło się kilka tańcujących kółek: w jednem Małorusinki tańcują kozaka, w innem Moskiewki w cokolwiek inny sposób tańcują tego samego kozaka, a w innem znowuż Czuchonki i jedna Polka puściły się z rekrutami do walca. Cały dzień trwała wesołość, zabawa, hulatyka, pląsy i śpiewy, gdyby kto przypadkiem spojrzał na tych ludzi piętnowanych, ogolonych i w kajdanach, na kraty budynku i wysokie palisady, zdumiałby się taką wesołością potępionych.
Wesoło przepędziwszy dniówkę, niechętnie aresztanci wybierali się w drogę, tem bardziej, iż nie do łańcuchów jak poprzednio, ale do żelaznych drągów mieli nas przykuć. Podróż przy żelaznym drągu jest jeszcze przykrzejszą niż przy łańcuchu; ruch jest trudniejszy, a ręka obciążona nabiega krwią i prędko kaleczy się. Dawniej wszędzie do transportowania więźniów w Moskwie używali żelaznych drągów; obecnie rozkazali używać łańcuchów, nie wszędzie jednak sprawiono łańcuchy i w wielu miejscach po dawnemu, przykutych do drąga transportują.
Z Arporeka do Mikukaksina, wioski odległej od Małmyża o 12 mil, szliśmy dwa dni przez gęste i wspaniałe lasy, nie spotykając nigdzie Wotjaków, chociaż podróżujemy w Wotjacyi. Moskiewscy osiedleńcy wyparli ich z wiosek traktowych w ustronne polany obszernych borów, gdzie bez ciągłego lub częstego widoku obcych ludzi, swobodniej i łatwiej im życie schodzi.
Deszcz padał dwa dni, przemoczył nas a drogę zupełnie popsuł — rzeczka Wała, przez którą na promie przewoziliśmy się, wezbrała i wystąpiła na brzegi okryte leśną roślinnością. Mikukaksin położony jest w świerkowej polanie: aresztanci i tutaj mieli dniówkę. Piwo, które chłopi w Wotjacyi sami wyrabiają i kwasy, obfitość chleba i pokarmów, przytem taniość ich dozwalała i najbiedniejszemu uraczyć się. Jadło w etapach sprzedają żołnierze, ich żony lub też chłopki: za dozwolenie sprzedawania płacą naczelnikowi etapu mały podatek. Tańce, wesela, śpiewy i wszelkiego rodzaju hulatyka, napełniała przez cały dzień etap wrzawą i hałasem; kradzież się wzmogła — już kilku nieostrożnych i łatwowiernych okradli koledzy, którym zaufali, i ostatnie pieniądze tych biedaków przehulali ze swojemi kochankami.
W naszej partyi znajduje się kilka matek z dziećmi, których na noclegach ani na dniówkach nieoddzielają od partyi. Widok partyi przypomina zbrodnie Sodomy i Gomory i w tych młodych niezepsutych jeszcze umysłach, zostawi niezawodnie zgubne nasiona, które potem wyrosną w gruby pień zbrodni, występku i rozlicznego szelmostwa. Tak więc niedbałość rządu i jego nieoględność robi z więzień nie miejsce poprawy, lecz miejsce zarazy społeczeństwa i szkołę zbrodniarzy.
Jesień wszystkiemi kolorami tęczy umalowała liście, wiatr jak starość strąca je z drzew, a wkrótce zima jak śmierć zupełnie ją obnaży. Padają farbowane liście na mokrą ziemię, a mgły jesienne jak gruba opona unoszą się nad puszczą. Powietrze chłodne, niebo zachmurzone, a na drodze żadnego ruchu niema — nikt nie przejeżdża, nikt w zawierusze jesiennej nie odrywa się od ciepłego ogniska. Wotjacy uciekli w głębią borów, a zdala słychać dzwonek pocztowy jadącego czynownika; brzmi on w uszach spokojnych mieszkańców jak złowieszczy zwiastun ucisku i zdzierstwa. Okuci w żelaza, ślizgamy się po błocie; słabi padają i pociągają za sobą mocniejszych. Po dwudniowej, trudnej podróży stanęliśmy we wsi Żyl, ozdobionej cerkwią.
Dzień wypoczynku nie wrócił mi sił; nie mogłem iść piechotą i oficer dozwolił mi jechać podwodą, lecz bojąc się, ażebym nie uciekł, kazał mi obie ręce leżącemu przykuć do kibitki. Leżąc w niewygodnem położeniu, wlokłem się za aresztantami, którzy mimo przykrej drogi chórem wyśpiewywali rozmaite pieśni. Kilku odznaczających się dobrym głosem przewodniczyło śpiewakom; oni solo śpiewali całe strofki, a chór odpowiadał im wykrzykując i poświstując zwrotki ciągle powtarzające się. Ze wszystkich, śpiewaków najdonośniejszy głos ma Marfa, w mocy i w potędze głosu ani jeden mężczyzna dorównać jej niemoże; dobrze zbudowana, podobna do grynadyera, mogłaby komenderować batalionem lub pułkiem.
Każda osada w puszczy składa się z kilka chat, budowanych z belek w kwadrat; budowa jest niedbała, ozdób mało; wsie z cerkwiami, pospolicie drewnianemi, są zamożniejsze i większe. Zamieszkują w nich Moskale pomieszani z Wotjakami.
We wsi Uzi, odległej od Mikukaksina mil 12, mieliśmy dniówkę. Niedaleko od etapu stoi cerkiew murowana, niedawno postawiona; porządek jej budowy jest mięszaniną trzech stylów: bizantyńskiego, łacińskiego i gotyckiego. Wszystkie nowo budowane cerkwie w Rosyi mają w sobie ten mięszany styl; nie jest on pięknym i ustąpić musi pierwszeństwa starym cerkwiom, z okrągłym dachem, osadzonym kopułami, zakończonym małą piramidą i z pstro malowanemi ścianami.
W tutejszym etapie ulokowałem się na tapczanie, obok mnie spoczywał szlachcic zagonowy z Podola, który padł ofiarą zemsty swojego nieprzyjaciela rozbójnika. Oskarżył go, iż w czasie grabieży jakiegoś kupca N. N. był obecnym; w sądzie mimo protestowania jego i braku dowodów, uznali go za winnego i posłali na 13 lat do kopalni. N. N. jest człowiek młody, cerę ma białą i delikatną, ruchy dystyngwowańsze, wykształcenie bardzo małe; ma książkę polską do nabożeństwa, z której się codziennie modli.
Nie mając pieniędzy, spokojnie i bez obawy spałem między aresztantami; sąsiedzi moi z drugiego boku, zrewidowali w nocy mój cielak, lecz nic w nim nieznaleźli, coby było warte skradzenia. Ludzie ci pochodzą z symbirskiej gubernii; za różne zbrodnie i ekscesa przeciw panom posyłają ich do kopalni. Opowiadali mi wiele ciekawych wydarzeń, któremi podzielę się z moimi czytelnikami.
We wsi Szygonin, położonej w syzrańskim powiecie w symbirskiej gubernii (dzisiaj powiat ten należy do nowo utworzonej samarskiej gubernii) mieszkał okrutny pan, który tyranizował chłopów w najrozmaitszy sposób, wyciskał z nich ostatni grosz, bił, źle karmił i wszystkich na siebie oburzył; kilka pożarów w jego dobrach zniszczyło nie jednego gospodarza. Łatwowierni chłopi uwierzyli pogłosce, puszczonej przez jakiegoś złośliwego człowieka, iż to pan rozkazał spalić nienawistnych sobie gospodarzy — i postanowili w oburzeniu zemścić się na nim w podobny sposób.
W nocy gromada uzbrojonych chłopów podpaliła dwór i dworskie budynki. Pan przebudzony wciskającym się do sypialni ogniem, zerwał się z łoża i wybiegł z żoną na dziedziniec; tutaj wpadł w ręce mściwych chłopów. Schwycili go i bijąc rzucili w płomienie palącego się dworu; nieszczęśliwy wyrwał się z płomieni, lecz uciec nie mógł, bo zewsząd otaczali go poddani, uchwycili go i powtórnie rzucili w ogień. Nie miał już sił wyrwać się z płomieni i zgorzał. Żony jego chłopi nieskrzywdzili i pozwolili schronić się do miasta.
Główny przywódzca tej okrutnej zbrodni został rozstrzelanym; dwudziestu innych najwinniejszych obito pałkami, knutami i posłali do kopalni. Chłopi w symbirskiej gubernii są w ogóle hardzi, nieposłuszni, a mordy i rzezie panów wydarzają się tam bardzo często; mnóstwo też zbrodniarzy z tej gubernii znajduje się w Syberyi.
Najzręczniejsi potrafili umknąć z Syberyi i we wsi Sompołce utworzyli groźną bandę, dobrze uzbrojoną w strzelby i noże. Banda tych rozbójników nawet w dzień napadała na dwory tych panów, «którzy uciskali chłopów» są wyrazy opowiadającego.
Rozbójnicy chronili się blizko Sompółki, a dziewki z tej wsi nosiły im żywność i służyły za szpiegów.
Przez trzy lata utrzymywali się bezpieczni, zanim policya wytropiła ich i pobrała. Dwory napadnięte okupywały się pieniądzmi, te zaś, które się broniły i nic niedawały, palili i niszczyli. Dwunastu dostało się w ręce rządu; z liczby tej 3 padło pod pałkami, 2 uciekło, a reszta do Syberyi została odesłaną. Śledztwo wykryło pomoc, jaką dawały rozbójnikom dziewki z Sompółki — aresztowano ich 23; opowiadający nie wie, jak zostały ukarane.
Zawzięci, mściwi i zbrodniczego usposobienia symbirscy chłopi, nie tylko panów swoich, ale i urzędników nienawidzą. Rekrutów dają z niechęcią; mnóstwo ucieka, a cała gubernia zapełniona jest złodziejami i zbrodniarzami. Niedawno, ażeby zmusić chłopów w Naziemsku do dania rekrutów, strapczy z Ardatowa użył pomocy wojska; strapczy zwyciężył uzbrojonych w cepy, kosy, gotowych do oporu, a winnych potem ukarał. Ponury duch rzezi i rozboju nie tylko chłopów moskiewskich w Symbirszczyznie odznacza, ale cechuje i Tatarów w tejże gubernii mieszkających. Kobiety wiejskie są rozpustne w wysokim stopniu.
Dziewczyna w młynie we wiosce symbirskiej, której nazwiska niepamiętam, pięknością swoją słynęła i zwabiała młodzież; kochankami przerzucała według kaprysu i interesu, dla bogatszego porzucała biednego, którego znowuż dla bogatszego konkurenta prędko zapomnieć umiała. Czterech takim sposobem porzuconych kochanków, zmówiwszy się postanowili zabić dwóch bogatych zalotników, którym dziewczyna jednocześnie sprzyjała. Na wychodzącego w nocy ze młyna zaczajeni w krzakach wypadli i zamordowali, a drugiego szczęśliwego zalotnika w kilka dni po pierwszem morderstwie, w polu zabili.
Nieskończyłbym, gdybym miał opisywać wszystkie opowiadane mi dzisiaj wypadki i zdarzenia — sądzę zresztą, że z liczby opisanych już można sobie rzeczywisty charakter wewnętrznego życia Moskwy za Mikołaja wystawić.
Dalsza droga przedstawia też same co i dotąd widoki leśne — drzewa liściaste coraz bardziej tracą liście, lecz za to świerki zieleńszą i świeższą barwą stroją lasy. Na polanach stogi siana ułożone inaczej jak gdzieindziej, bo wokoło drąga w kształt trąby, i wotjackie wioski przerywają jednostajność puszczy. Wotjacy domy stawiają z belek, budowa ich jest ladajaka; na odgłos bębna nie wychodzą na ulicę jak w moskiewskich wsiach; siedzą nieciekawi, jakby się lękali spojrzenia przybyszów; bardzo rzadko wynurza się Wotjak ze swojej chaty ku aresztantom z jałmużną lub pieczoną rzepą, której dużo jedzą, chociaż taniość zboża i mięsa jest bardzo wielką. Ubrany w tej stronie w szarą siermięgę i filcowy kapelusz, uderza i tu podróżnego nieregularnością rysów i dobrodusznym wyrazem fizyonomii.
Przebyliśmy dwie małe stacye i nieznużeni wcale krótką drogą, wypoczywaliśmy dzień jeden w Bukczegurach. Dniówkę w tutejszym etapie miałem bardzo złą — tłok był tak wielki, iż nawet pod tapczanami miejsca znaleźć nie mogłem i musiałem kontentować się miejscem na podłodze tuż obok cebra pełnego nieczystości i smrodu.
Z radością powitałem chwilę wyjścia z Bukczegur i chociaż skrępowany ślizgałem się na łańcuchu i padałem w błoto, wolałem przecież taką drogę niż odpoczynek w Bukczegurach. Deszcz pada od kilku dni i drogę zupełnie popsuł; gliniaste pagórki są najtrudniejsze do przebycia; nóg z gliny wyciągnąć nie można, a wyciągnąwszy niepodobna jest uwolnić ich od kilkunastu funtów gliny, która stąpnąć dobrze niedozwala. Ślizga się i pada cały łańcuch, żołnierze z kolbami następują i biją, aresztanci pędem podnoszą się z ziemi, już idą, wtem jeden z przykutych pośliznął się, upadł i wszystkich znowu łańcuchem za sobą pociągnął.
Okolica dzika i ponura, porosła ogorzałemi borami świerkowemi; grunt jest sfalowany, a jak oko sięgnie, czernieją bory i dymią mgławiska. Rzeczka Czepca przerzyna się przez tę puszczę; wezbrane jej wody podmywają potężne świerki i unoszą z sobą. Na zakręcie rzeki drzewa zawaliły koryto, a woda z szumem pieniąc się jak kaskada, przewala się przez zapory i z nową siłą obala nowe drzewa. Na dalekiej przestrzeni nic puszczy nieożywia, ale w świętych gajach Keremetia zbierają się Wotjacy, wierni starej wierze i staremu obyczajowi i z konia zawieszonego na gałęzi wydobywają krew ofiarną. Chmury przeszkodziły religijnej uczcie, a dym ogniska łączy się z mgłą deszczową i jak słup kadzidła unosi się ku mokrym sklepieniom niebios.
Wsie zaszargane w błocie i w wieńcu mokrych niby płaczących drzew siedzące, także nie rozweselają widoku puszczy. Lud moskiewski w wiackiej gubernii ma osobny sposób wymawiania, przeciągły, oschły i nieprzyjemnie śpiewny. Nazwy miast i wsi tak w wiackiej ziemi jak i w całej wschodniej Moskwie nie są moskiewskie lecz tatarskie lub fińskie.
Wieś Diebeskoje, w której mamy dniówkę, ma wotjacką nazwę, była też niegdyś osadą zamieszkałą przez samych Wotjaków; dzisiaj mieszka między nimi wielu Moskali, którzy osłabiają przez codzienne z nimi stosunki ich obyczaj narodowy i powoli przemieniają ich język krzykliwy na moskiewską mowę. Wotjacy patrzą na przechodzącą partyę przez otwory swoich chat maleńkich, a za zbliżeniem się naszem cofają się do izby. Diebeskoje odległe jest od Uzi o mil 13 i ½.
W krajach, w których prawa obdarzają pewne klasy społeczeństwa przywilejami z krzywdą innych klas, pospolicie skrzywdzeni i zależni okazują nieufność do wyżej od siebie postawionych i wszystko, co jest poza nimi, podejrzywają i nienawidzą. Tenże sam instynkt nienawiści okazuje się także między bogatymi i ubogimi, między głupimi i rozumnymi, między wreszcie światłymi a ciemnymi ludźmi. W naszej partyi aresztanci, chociaż im nic złego nie zrobiłem, niesprzyjają mi przecież, a to dla tego, że nie mam z nimi nic wspólnego; życie, myśli moje nie są z ich świata, podejrzywają więc i stronią odemnie, podobnie jak i ja od nich. Niektórzy doświadczają rozkoszy, gdy mi w czem potrafią dokuczyć; moje poniżenie sprawia im przyjemność, niedość więc, że mnie rząd prześladuje, ale i narzuceni towarzysze niewoli różnemi sposobami dokuczają mi. Miejsca wygodniejszego do spania nie mogę znaleźć; gdy chcę wcisnąć się na tapczan, kłócą się ze mną i dowodzą, że więzienie dla nich a nie dla rekrutów jest przeznaczone, że jeżeli rekruci zostali z nimi połączeni, więc powinni zadawalniać się miejscem, jakie im sami przeznaczą. Pięść lub kij byłby jedynym argumentem, któryby nauczył ich szanować nas, lecz przeważają liczbą, argumentów więc przekonywających a tak popularnych w Moskwie i w Stanach Zjednoczonych użyć nie możemy. Wyższość umysłowa i obojętność na prześladowanie nie dozwala im za daleko tej nienawiści posunąć, jak z drugiej strony nie jest w stanie, wstrzymać okazywania się jej w drobnych szczegółach. Do tej powszechnej nienawiści wypływającej z położenia społecznego, lub też, jak to ma miejsce w tym razie, z różnicy usposobień, wykształcenia i życia, trzeba przydać jeszcze nienawiść narodową. Niecierpią mnie, bo jestem Polakiem, a oni wszyscy z małemi wyjątkami są Moskale: nienawiść narodowa między Polską i Moskwą jest tak głęboko zakorzenioną i powszechną, iż okazują ją w każdym razie i w każdym położeniu rząd, arystokracya, duchowieństwo i nawet gmin moskiewski. Na tapczan, jako na dystyngwowańsze miejsce, niepuścili mnie z wyżej wyłuszczonych powodów i musiałem się położyć na podłodze, ściśnięty przez dwa ciała obok mnie leżące. Zamknięto nas — zgęszczone powietrze wkrótce tak się rozegrzało, iż koszula moja od potu była zupełnie jak w praniu mokrą; wszy pełzające po podłodze obficie mnie oblazły, tarłem się z bólu na wszystkie strony, a wreszcie za przykładem innych zrzuciłem koszulę. Świeca paląca się na piecu, rzucała mdłe światło na śpiących nago — nie mogłem zasnąć, aresztant obok mnie leżący także nie spał, zaczęliśmy więc mówić z sobą. Aresztant, o którym mówię, był młodym człowiekiem, twarz miał kształtną i przystojną, nos orli, oczy przebiegłe, niebieskie — na połowie wygolonej głowy sterczało kilka fizyologicznych guzów, z których przecież, nieznając nauki Galla, nic o charakterze mego sąsiada dowiedzieć się niemogłem. Plecy miał szerokie, obnażone, pierś wypukłą i dobrze zbudowaną — mógłby służyć za model siły fizycznej i piękności męzkich kształtów. Opowiedział mi wypadki całego życia; niewiele mi na tem zależało, czy mówił fałsz czy prawdę, przecież opowiadanie jego, które długo w nocy trwało, jako charakteryzujące Moskwę, umieszczam w swoim opisie.
«Urodziłem się nad Wołgą», mówił Emilian (takie było imię mego sąsiada). Ojciec mój był zamożny gospodarz i zapędzał mnie do roboty. Pewnego razu przybił do brzegu, na którym wioska nasza leżała, wielki statek należący do kupca płynącego z jarmarku niżegorodzkiego do Astrachania. Kupiec ten wstąpił do domu mojego ojca, prosząc o gościnność. Kupiec był Ormianinem i widać, że był bardzo bogatym, bo i ubiór miał pański i liczne sługi, i mnóstwo wiózł towarów do swojego miasta. Podobałem się kupcowi, pieścił mnie, dał mi pieniędzy i zaproponował ojcu, ażeby mnie oddał mu na wychowanie. Ojciec odmówił — lecz gdy kupiec zapłaciwszy hojnie za gościnność odpłynął, ja wymknąłem się z domu, kupca dogoniłem o kilka mil od naszej wioski i popłynąłem z nim do Astrachania. Miałem wówczas lat 12. W Astrachaniu kupiec nie posyłał mnie do szkoły, lecz użył do swojej usługi; wyrósłszy u niego na młodzieńca, zaznajomiłem się z prześliczną dziewczyną i pokochałem ją. Dziewka była to ladaco, bo miała dużo kochanków i dużo pieniędzy.Naprzykrzyła się mi wreszcie służba u kupca a Astrachań znudził, postanowiłem wrócić do swojej wsi; lecz nie miałem pieniędzy, a że kochanka moja była mi niewierną, umyśliłem zemścić się za niewiarę, ją zabić, pieniądze zabrać i ruszyć w swoje strony. Poszedłem do niej w nocy, a ona jak gdybym niewiedział o jej niewiarze, udawała zakochaną i szczęśliwą, pieściła mnie i całowała — miałem nóż z sobą, a ubawiwszy się i narozkoszowawszy z nią do syta, gdy znużona mocno zasnęła, zamordowałem — obszukałem wszystkie skrzynie i nieznalazłem w nich ani grosza. Wywlokłem trupa między krzaki, uciekłem do domu. Ludzie z sąsiedztwa widzieli mnie w nocy wchodzącego do jej mieszkania i donieśli o tem policyi; aresztowali więc mnie i badali. Zaparłem się, udawałem bardzo rozżalonego, dużo mówiłem o swojej miłości, że chciałem się żenić i płakałem nieszczęśliwy, osierocony przez jakiegoś zbrodniarza kochanek. Przyprowadzili mnie do trupa kochanki, sądząc, że jeżeli rzeczywiście ją zamordowałem, więc się zmięszam i wzdrygnę; lecz skorom tylko trupa zobaczył, rzuciłem się na niego, objąłem, całowałem i gorzko wyrzekałem nad jej śmiercią. Sąd sumienny (sowiestny, taki sąd sądzi małoletnich) uznał mnie za niewinnego i rozkazał, ponieważ byłem bez paszportu, odtransportować etapami na miejsce urodzenia.
«Szedłem razem z kilku aresztantami — opowiedziałem im moją sprawę, pochwalili mnie i nazwali zuchem, bo też rzeczywiście dobrze się pokazałem, nie każdyby w tym wieku potrafił; ani drgnąłem, całując jej sine usta.
«Jeden z nich opowiadał mi przeróżne, dziwaczne przygody swoje i cudze, mówił mi, iż miał świecę złodziejską, zapomocą której wszędzie wchodził, nie będąc przez nikogo widzianym. Ciekawy byłem jak się robi złodziejska świeca i prosiłem go, ażeby i mnie nauczył sposobu. «Ponieważ jesteś zuchem,» odrzekł: «więc cię wtajemniczę w rozmaite sposoby, które ułatwią ci nabycie skarbów. Chcąc zrobić złodziejską świecę, musisz wygrzebać świeżo pochowanego trupa, odciąć mu prawą nogę i wykrajawszy z niej sadło, stopić a potem zwyczajnym już sposobem zrobić świecę. Bądź pewny, iż nikt cię nie schwyta, jeżeli z zapaloną świecą wejdziesz do cudzego domu, wszyscy będą pogrążeni w ciemności, a ty niewidzialny widząc wszystko, możesz plądrować skrzynki i biurka.» Ja tak samo postąpiłem, a dobrze mi się powodziło; ale pewnego razu, przestraszywszy się Pan Bóg wie czego, świecę upuściłem — zgasła i natychmiast mnie zobaczyli i schwytali.
«Lecz od świecy złodziejskiej lepszym jest rubel czarodziejski, którego jeźli wydasz kupując towary, zawsze wróci do właściciela.
«Jeden z moich kolegów Iwan, złodziej znany w całej gubernii, następnym sposobem otrzymał czarodziejskiego rubla. Ukradł gospodarzowi czarną kurę, niemającą ani jednego szarego i białego piórka, i poszedł na rozstajne drogi sprzedawać ją djabłom. Kury szarej, pstrej lub białej djabli nie kupują, bo na nic im niezda się. Przed świtem, kiedy już złe duchy wracają w swoje miejsca, zbierają się znowu na rozstajne drogi, ażeby tam przed zniknięciem wypłatać jeszcze jakiego figla ludziom. Iwan przed świtem stanął na rozstajnych drogach; kura zakrzyczała, a na jej głos z pod ziemi, z powietrza, z różnych stron, z pola, z krzaków wybiegło mnóstwo djabłów rozmaicie ubranych i każdy targował się z Iwanem o kurę. Jeden dawał mu ogromne skarby, drugi obiecywał prowadzić zawsze w życiu i dopomagać w grabieży, lecz Iwan niezgadzał się i niechciał kury sprzedać ani za skarby ani za inne obietnice; aż wreszcie jeden z djabłów obiecał mu dać za kurę rubla, który zawsze, ile razy go wyda, sam wróci do jego kieszeni. Iwan wziął cudownego rubla i oddał djabłu kurę.[8]
«Odtąd mógł zostać poczciwym człowiekiem i nie potrzebował kraść, zawsze miał wszystkiego obficie, pięćdziesiąt, sto, milion razy za różne towary dawał tego rubla i zawsze wracał do niego. Niewiem co się z niego zrobiło, lecz musi już być bogatym panem lub czynownikiem. Tajemnicza chustka, którą, jeżeli się kto osłoni, widzi wszystkie skarby w ziemi i na ziemi, wszędzie wejść może niewidzialny, jest także ważnym nabytkiem, ale bardzo ją trudno otrzymać. Chcąc ją dostać, trzeba w nocy przed ś. Janem, w miejscu, gdzie paproć rośnie, oczekiwać, dopóki paproć niezakwitnie, a skoro się tylko kwiat pokaże, zerwać go natychmiast. Ojciec mój powiadał mi, iż zakreśliwszy koło w lesie stanął w niem i czekał do północnej chwili, w której kwiat kwitnie i natychmiast ginie. Siedząc w kole, nie trzeba niczego obawiać się i nie myśleć o Bogu. Północ nadeszła — ziemia zadrżała i zatrzęsła się, ale mój ojciec nie zląkł się, tylko ciekawie wpatrywał się w paproć — nagle między jej listkami pokazał się prześliczny kwiat, który świecił się jak gwiazda; ojciec mój w tejże chwili wyciągnął rękę i zerwał go; lecz jakże się zdziwił, gdy stanął przed nim siwy starzec z długą brodą, okryty białą płachtą i powiedział mu: «Szczęśliwy człowiecze! zerwałeś cudowny kwiat paproci i odtąd będziesz wiedział o wszystkich skarbach ziemi i posiadał wielkie bogactwa. Daj mi kwiat, a w zamian dam ci cudowną chustkę, którą osłonięty będziesz widział skarby w ziemi i będziesz mógł zabierać wszystkie klejnoty i skarby, gdzie je tylko zobaczysz.» Ojciec mój wziął chustkę i zobaczył natychmiast mnóstwo klejnotów, dyamentów, szmaragdów, złota, srebra w ziemi i na ziemi; ucieszył się i poszedł w stronę, gdzie skarby zobaczył — lecz ledwie wyszedł za koło, które nakreślił, opadło go mnóstwo djabłów, a każdy chciał wyrwać mu z ręki cudowną chustkę. Ojciec trzymał ją mocno, a djabli targali, szarpali, każdy urwał kawałeczek, tak, że już nie wiele zostało się z chustki. Nie umiał sobie dać rady z djabłami, lecz wiedząc, że boją się krzyża, wyciągnął rękę, w której chustkę trzymał, i żegnał się na wszystkie strony. Djabli jak oparzeni uciekali, lecz na nieszczęście swoje ojciec żegnając się, chustkę z ręki wypuścił; djabli ją porwali i wszystko znikło. Ojciec mój wpadł w ogromną nędzę i już nie mógł dostać cudownej chustki.»
«Wsłuchiwałem się ciekawie,» mówił dalej Emelian, «w historye i wypadki złodziejskiego życia: zrobiły na mnie wielkie wrażenie, postanowiłem sobie w duchu próbować wszystkich tych sposobów. Przybyłem do domu, lecz prędko w nim znudziłem się. Zdarzyło się wówczas, że przybył do nas Tatar, człowiek mocny i bardzo rozumny, zapoznałem się z nim i wkrótce byliśmy największymi przyjaciółmi. Porzuciłem dom i z Tatarem puściłem się na włóczęgę — chodziliśmy ze dwa miesiące, ograbiliśmy podróżnego i mieliśmy za co hulać i bawić się. Tatar był skąpy i pieniędzy mało wydawał — ja zaś w około je rozrzucałem, z kabaku niewychodziłem, a we wsi wszystkie dziewki kochały mnie i każda miała odemnie jakiś podarunek. Gdy pieniądze zmarnowałem i nie miałem za co kupić jadła, postanowiłem z Tatarem ograbić bogatą cerkiew. Przyszliśmy w nocy pod mury cerkiewne — żywej duszy widać nie było, wszyscy spali a w cerkwi było zupełnie ciemno; chcieliśmy wytrychem drzwi otworzyć, lecz wytrych się złamał. Przez okna z powodu krat wleźć nie mogliśmy, ale na szczęście Tatar zobaczył otwór deskami zabity i tędy zdecydowaliśmy się włazić. Oderwaliśmy deski — wsuwam głowę, patrzę, aż tu widno w cerkwi jak w biały dzień, palą się lampy i świece — przeląkłem się, bo wprzódy ciemno było w cerkwi a nie widziałem ludzi, którzyby świece zapalić mieli; cofnąłem się, patrzę w okno, w cerkwi znowu ciemno, nuż więc drugi raz wsuwam się w otwór, wysuwam głowę w cerkwi, znowuż palą się wszystkie świece. Myślę sobie — to cud, Bóg sam broni cerkwi swojej i uciekłem do kabaku, zostawiwszy przy cerkwi samego Tatara. Tatar po mojem odejściu, wlazł do cerkwi, zabrał dużo pieniędzy a nietknąwszy ornatów i obrazów, połączył się ze mną — ale niepoczciwiec, nie wiele mi udzielił z tych pieniędzy — nie pokłóciłem się z nim jednak o to, bo go lubiłem.
«Przenieśliśmy się w inną stronę i tam mieliśmy częsty zarobek, wchodziliśmy do domów, kradliśmy pieniądze, rzeczy, konie a nikt nas nie złapał.
«Miałem kilkaset rubli w kieszeni, nahulawszy się w kabaku poszedłem znowu z Tatarem w drogę; zmęczeni upałem zasnęliśmy w południe pod krzakami; śpiących spostrzegł przejeżdżający stanowy pristaw i aresztował nas. Tatar uciekł, ja zaś dostałem się w jego ręce, urzędnik zarzucał mi, iż ja u kupca N. popełniłem ostatnią grabież. Bieda bodzie, pomyślałem sobie, jak tu się wykręcić? aż tu wpadam na szczęśliwą myśl, podzielić się z urzędnikiem rublami, które miałem przy sobie, dałem mu 150 rs. i uwolniłem się z aresztu.
«Tatara nie mogłem już nigdzie odszukać, lecz zaznajomiłem się z kilka gospodarzami i parobkami, tęgimi zuchami (mołodcami), nie jedna wyprawa pomyślnie nam poszła, zabraliśmy dużo pieniędzy i koni, ale znowu nieszczęście chciało, że przy ostatniej grabieży karczmarza (ciełowalnika) zostałem schwytany. Siedzę w areszcie i myślę: «otóż przepadłem!» Było to wieczorem — siedzę i tęsknię, aż tu drzwi się otwierają i wchodzi do mnie stanowy pristaw i mówi: «Posłuchajno mołodcze, czy nie masz koni? ja koni potrzebuję, ale dzielnych i tęgich, tak, żeby każdy wart był przynajmniej 150 rubli. Jutro jadę do brata mego, który mieszka w saratowskiej gubernii: jest czynownikiem, i chciałbym mu w podarunku dwa piękne konie przyprowadzić.»
«Nie mam Wasze Błahorodie,» odpowiedziałem pokornie, «lecz dzisiaj jeszcze w nocy, przyprowadzę Waszemu Błahorodii dwóch dzielnych biegunów, z których każdy najmniej wart będzie 200 rs.»
«No, dobrze» powiedział czynownik, «pójdź, przyprowadź mi konie, tylko nie oszukaj, bo jeźli mnie oszukasz, a dostaniesz się drugi raz w moje ręce, postaram się, ażeby cię łajdaku knutami obito: konie przyprowadź przed świtem, żeby ich nikt nie widział, ja zaraz siądę na wóz i wyjadę.»
«Uwolnił mnie, poszedłem w znajome miejsce do obywatela, który miał najlepsze w gubernii konie, złapałem na polu 2. pięknych rumaków i oddałem je czynownikowi, nie będąc przez nikogo spostrzeżonym; czynownik tejże nocy wyjechał do brata.
«Szczęśliwie się mi powodziło, ile razy mnie złapali, zawsze wykupiłem się i swobodnie bez obawy plądrowałem w okolicy. Aż tu, niech djabeł bierze takie głupstwo, ułakomiłem się na bagatelne pieniądze pewnego chłopa, wdarłem się przez okno do jego chaty, otworzyłem skrzynkę, było w niej tylko około 100 rs., i na kradzieży zostałem schwytany. Nie było stanowego pristawa mojego przyjaciela, i odesłali mnie do miasta; sąd rozkazał oćwiczyć mnie rózgami i posłał do cywilnych rot aresztanckich w Kazaniu, a ztamtąd posyłają mnie do Syberyi na osiedlenie. Jak tylko przyjdę na miejsce, zemknę zaraz w swoje strony a doświadczeńszy, będę już lepiej zarabiał. Ho! ho! jestem silny i zuch nie mały, czorta mi teraz zrobią, będę bogatym — cała przyszłość przedemną.»
Skończywszy Emelian, oczekiwał z mojej strony pochwały i podziwienia jego dzielności — próżno oczekiwał, wstrząsłem się w duchu z oburzenia i wstrętu, jaki zrobiła na mnie zimna jego krew i uważanie złodziejstwa za uczciwy sposób zarobkowania. Odwróciłem się i długo jeszcze myśląc o dziwnej, tyle złego w sobie mającej naturze człowieka, — zasnąłem wreszcie.
Nad rankiem czuję przez sen, iż coś jakby kamieniem gniecie mi piersi, obudziłem się i widzę na moich piersiach, obydwie nogi sąsiada, który śpiąc niespokojnie i trąc się kąsany przez robactwo, przypadkiem zarzucił nogi aż na moje piersi; strąciłem je, wstałem i siedząc niewyspany oczekiwałem dnia i hasła pochodu.
Z Dobieskiego wyszliśmy 1. października, wiatr zimny świszczy między gałęziami, deszcz kropi i cała puszcza szumi głosem burzy. Zmięta trawa na łąkach, wypłukana deszczem zdaje się, że odświeżyła się i odmłodniała; między płowemi jej źdźbłami, widać żółte zerwane przez wiatr listeczki jakiegoś jesiennego kwiatka i zabrudzone kwiateczki wytrzymałego krwawnika. Ponura burza psuje i te resztki ornamentu ziemi i skłania umysł do melancholicznego zadumania; pustki do koła, ludzi, ptastwa, zwierząt nigdzie niema, pola się czernią, droga zabłocona nikogo nie wabi w podróż, aresztanci tylko pomimo burzy, deszczu i błota iść muszą, ścigani i pędzeni przez wyrok; brzęk też tylko ich kajdan i łańcuchów rozlega się w puszczy i układa się w dziwną harmonią z odgłosami wichru.
Nocowaliśmy we wsi Czepcu; 10 wiorst za tą wsią, kończą się wiackie bory a z niemi i wiacka gubernia: weszliśmy w granice permskiej gubernii. Permska gubernia większą jest od królestwa pruskiego, ma bowiem 6,073 mil ☐, ludności zaś tylko 1,637.700, na milę □ wypada — 270 ludzi.
Ludność ta pod względem narodowości, przedstawia także bardzo wiele rozmaitości; Moskale przecież w najznaczniejszej liczbie znajdują się w Permszczyznie, a ludy, między którymi osiedli, powoli wynaradawiają i wynaturzają.
Pierwotni mieszkańcy tej ziemi są: Permiacy, mieszkający w północnej stronie gubernii, pobratymcy Zyryan. Oba te ludy pochodzące z fińskiego plemienia, utworzyły w dawnych wiekach państwo nazywane Wielko-Biarmią czyli Wielko-Permem; granice Biarmii (Permii) rozszerzały się w dzisiejszej gubernii permskiej i wołogodzkiej, stolica była w mieście Wielki Perm, dzisiaj wieś Uść-Wym w jareńskim powiecie, wołogodzkiej gubernii; tu była główna w kraju pogańska świątynia i rezydencya księcia Wielkiej-Biarmii.
Już dawno rzeczpospolita nowogrodzka weszła w stosunki handlowe z Biarmią i powoli szarpała jej granice, aż wreszcie zniszczyła byt tego państwa, które zostawiwszy zaledwo ślad w historyi, znikło nikomu nieznane. Na ziemi Wielkiej Biarmii, wiele miejsc nazywa się Czudzkiemi; są to pospolicie pieczary, kurhany, horodyszcza, w których archeolog może nie jeden sprzęt i pamiątkę z czasów niepodległości Biarmii wyszukaćby potrafił. Stosunki handlowe Biarmczyków z Bołgarami były bardzo ożywione, i za pośrednictwem tych to stósunków, równie jak i przez handel z Nowogrodem, otrzymywali wyroby z Azyi i Europy; z czego wnosić możemy, że stan kraju, był kwitnący, a lud zamieszkujący go, na drodze do kultury. Bołgarowie kilka razy wojowali z Biarmią i z południa rwali jej granice, a z zachodu Nowogrodzianie, lecz ani wojny z Bołgarami, ani z Nowogrodem nie wzbudziły w nich ducha historycznego życia, męztwa i samodzielności. Szabla nieprzyjaciół i pożar siedzib, nie oświeciły tego ludu, nie skupiły i nie utworzyły narodu. Państwo tak trudno i słabo zorganizowane nie miało krwi długiego życia i pchnięte silną ręką ostać się nie mogło.
Apostołem wielkiej Biarmii był ś. Stefan. W Uść-Wymie założył biskupstwo grecko-rosyjskie roku 1383, które w 1503 r. przeniesione zostało do Wołogdy; biskupstwo to nazywało się wielkopermskiem.
Za panowania Iwana III. w Moskwie, wojska moskiewskie pod dowództwem Piestrego plądrowały w tej stronie; Zyryanie i Permiacy po dowództwem Kacza, Burmata i Zyrana roku 1472 spotkali się pod miastem Iskerem z wojskami moskiewskiemi i byli zupełnie pobici. Odtąd zależność tych ludów od Moskwy została utrwaloną.
Permiacy mało różnią się od Zyryanów, mieszkają w czerdyńskim powiecie.
Stara ich wiara była taż sama co i u Czuwaszów, lecz dzisiaj śladów jej dopatrzeć się można w niektórych tylko przesądach i zabobonach, chrześcianizm lepiej i gruntowniej się między nimi przyjął, niż między Czeremisami, Czuwaszami i Wotjakami.
Język Permiaków jest w dobie konania, zanieczyszczony obcemi wyrazami, codziennie traci jakiś wyraz i siłę.
Blondyni, miernego wzrostu, nie odznaczają się ani cnotami, ani też występkami — niegościnni i nieśpiewni, tracą już ostatnie soki wyróżniającej ich od Moskali wegetacyi.
Prócz Permiaków w Permszczyznie z fińskiego plemienia mieszkają jeszcze następne ludy: znani nam już Wotjacy i Czeremisi, Woguli, którzy z Syberyi i Archangielska posuwają swoje koczowiska aż w północne okolice permskiej gubernii, i Tepterzy mieszanina Finów i Tatarów. Tatarzy mają także swoje siedziby w tej gubernii i ich pobratymcy Baszkiry, których atoli główne siedliska znajdują się w sąsiedniej orenburskiej gubernii. Baszkiry jest lud ciekawy; nieraz już widziała ich Europa razem z kozakami plądrujących Polskę i inne kraje, chociaż więc Baszkirów na mojej drodze nigdzie nie spotkałem i nie wchodzą oni w zakres mojej podróży, przecież wiadomości o nich, jakie udało się mi z opowiadania i z książek zebrać, spodziewam się, że zainteresują czytelników i nie będą zbytecznym ustępem w moim opisie. [9]
Baszkiry mieszkają w południowych powiatach permskiej gubernii, wschodnich powiatach wiackiej, w gubernii orenburskiej i w ziemi uralskich kozaków. Część ich prowadzi życie osiadłe i rolnicze, a znaczna bardzo liczba koczownicze i utrzymuje się z licznych stad i bartnictwa. Próżniacy, nieochędożni i pijacy, mają charakter mściwy, podstępny, obłudny i fałszywy. Żołnierz z nich wyborny. Baszkir bowiem, jak każdy Azyata jest doskonałym niewolnikiem, służbistą i podle płaszczącym się. Namiętność do złodziejstwa i grabieży jest szczególniejszą ich cechą; w dawnych wiekach razem z Tatarami jak szarańcza plądrowali, palili i niszczyli Rosyą oraz sąsiednie kraje. Ta to namiętność do grabieztwa była powodem, że ich nazwano grabieżcami; Baszkir oznacza bowiem to samo, co grabieżca. Dzisiaj ujęci w więzy wojskowej dyscypliny, nie napadają w czasie pokoju na mieszkańców, lecz w czasie wojny są plagą okolic, w których się pokażą. W boju nie są mężni i odważni, odwaga ich jest mongolska, podła, ale straszna i niebezpieczna, zależy ona na plądrowaniu okolic razem z kozakami, kradzieży, zdzierstwie, grabieży i pożarach tych, którzy im oprzeć się nie są w stanie. W każdej wojnie, rząd kilka pułków jazdy formuje z Baszkirów, które same umundurować się i utrzymać muszą, i na własny ich rachunek wysyła je na plac boju wraz z kozakami dla wzniecania pożóg, mordów i rabunków nieprzyjaznej ludności.
Baszkiry podzieleni są na kantony, zostają pod zarządem władz wojskowych, położenie ich i obowiązki względem rządu niczem się nie różnią od kozackich. Rząd moskiewski ma właściwy sobie, (jak to już raz mówiliśmy) sposób postępowania z podbitemi narodami. Podbiwszy, zostawia im do czasu prawa narodowe i zabezpiecza utrzymanie języka i obyczaju swojskiego; podatkami zbytecznie nie obciąża, a powoli i nieznacznie odrywa im po kawałeczku ze starych swobód i powoli działa na przenarodowienie ich. Jeżeli się lud zbuntuje, jak Baszkiry, wówczas pokonawszy go, rząd odbiera mu wszystkie stare prawa i przywileje; za pośrednictwem wojskowej służby stara się wynarodowić. W Polsce wojskowe osiedlenia i ogromny pobór rekrutów, jest zastósowaniem tego systematu, w Azyi zamienianie całych plemion i ludów na kozaków. Człowiek w wojskowej służbie traci ducha swobody i samodzielności, a nawet wychowany i wypielęgnowany w zupełnej wolności zamienia się na machinę, którą do wszystkiego użyć można. W wojsku zabronią mu mówić ojczystym językiem, oduczą go obyczaju narodowego, oduczą go myśleć i czuć po krajowemu; a pałkami i kijami, ciągłą służbą i towarzystwem z Moskalami zamienią go na niewolnika, na człowieka, który, jeżeli wróci na miejsce urodzenia, sieje zarazę moralną i narodową między rodakami. Otóż i cały naród Baszkirów oduczyli tym sposobem dawnego obyczaju, wojowniczych i swobodnych nałogów, a zamienili na niewolniczych żołnierzy mogących być plagą innych narodów. Baszkiry sami siebie nazywają Turkami, w dawnych czasach byli pod władzą carów kazańskich, a w znacznej części pod władzą carów syberyjskich. Po zniszczeniu niepodległości obu państw, Baszkiry wpadli pod władzę moskiewską, która, ażeby ich przywiązać do siebie, nie obciążała ich ani podatkami, ani obowiązkami, a tymczasem budowała w ich ziemi fortece i zaludniała obcemi narodami; Baszkiry pojęli, do czego dążą środki przedsiębrane, i chcąc zabezpieczyć zagrożoną wolność, r. 1676 zbuntowali się i złączywszy się z Kirgizami pod dowództwem Sejda zostających, przez trzy lata utrzymywali swe poruszenie, nieraz zwyciężyli Moskali pod dowództwem Zieleniewa i całą wschodnią Rosyą napełnili pożogami, rozbojami i łupieztwem. Obiecana łaska uspokoiła Baszkirów — poddali się. Za czasów Piotra Wielkiego komisarz ufimski Siergiejew, pod którego zarządem znajdowali się Baszkiry, pod pozorem wyszukiwania zbiegłych rekrutów, rewidował ich domy, zabierał im konie i rozwinął surowy systemat ucisku. Baszkiry zniechęceni, schwycili za broń i powstali razem z Meszczerakami, Tatarami i innemi ludami zamieszkującemi w dzisiejszej orenburskiej gubernii. Bunt rozszerzał się jak błyskawica i wszystkie ziemie aż do Kazania, zniszczył ogniem i mieczem. Przez cztery lata 1705, 1706, 1707 i 1708 jenerałowie Piotra Wielkiego nie mogli stłumić buntu, i chociaż Kudriawcow, wojewoda Kazania, i kniaź Chowański pobili ich kilkakrotnie, przecież pożaru ugasić nie mogli, który wreszcie niemając w sobie nowych żywiołów, nie kierowany silną i umiejącą organizować ręką, sam upadł.
Za panowania Anny 1735. r. zbuntowali się po trzeci raz Baszkiry, z tego powodu, iż rząd pomimo ich woli i prawa budował twierdze w ich ziemi nad Jaikiem. Bunt ten okropniejszym był niż poprzednie, okrucieństwa wzmogły się, a pożogi, rabunki szerzyły wszędzie trwogę i zniszczenie.
Przez 6 lat nie mogły wojska moskiewskie pokonać rozżartych Baszkirów, aż wreszcie sami 1741. roku poddali się. Naczelników ruchu i winniejszych surowo śmiercią karano — do 30,000 Baszkirów zginęło na placach egzekucyi, na szubienicach lub pod kulami a ziemie będące ich własnością osadzone zostały przez inne plemiona. Odtąd raz tylko jeden samodzielnie buntowali się Baszkiry, 1755. r. 10,000 wyemigrowało na stepy kirgizkie, lecz z powodu zajść z Kirgizami, wrócili do dawnych siedzib. Roku 1744. zmuszono Baszkirów do służby wojskowej i pilnowania granic; za czasów Pugaczewa wzięli udział w jego buncie, a 1798. roku dano im kozacką organizacyę, która ich zamieniła na lud posłuszny, trwożliwy, niewolniczy a nie wygluzowała z ich charakteru popędu do łupieztwa i grabieży.
Klimat permskiej gubernii jest w ogóle surowy i zimny, siłę mrozów podnoszą wiatry wiejące od morza lodowatego. Północna część gubernii za 60 stopni szerokości jeograficznej, ma klimat bardzo przykry, miejsca trząskie, puszcze i góry wzmagają jego nieprzyjazną potęgę.
Łańcuch uralskich gór wznoszący się do 5,000 stóp wysokości przerzyna z północy na południe gubernią, dzieli ją na dwie różne od siebie połowy i rozrzuca po całej prowincyi odnogi i gałęzie górzyste, obfitujące w żelazo, miedź, platynę, złoto, drogie kruszce i niezmierne górnicze bogactwo. Ztąd też w tej gubernii rozwinęło się górnictwo na wysoką skalę, a huty żelazne, miedziane dostarczają wiele żelaza, miedzi i innych metalów.
Znaczniejsze huty i kopalnie znajdują się na wschodnim syberyjskim stoku Urala jak n. p. huta isietska około Ekaterinburga; wierzchnia nejwińska; stara tewiańska; ałapajewska, wszystkie trzy nad rzeką Nejwą; wierzchnia i niższa tagilska należące do Demidowych nad rzeką Tagilem, najbogatsze w Uralu; kuszwińska, turińska nad Turą; bogosłowska na jedną z rzek wpadających do Tawdy; kamieńska nad Isietem; kamyszeńska. Na samym grzbiecie Uralu i na jego europejskich stokach znaczniejsze huty i zakłady górnicze są: górnoszicki, bisierdzki, bilimbajewski, siergiejewski, jugowski, nowousolski nad Kamą, łenweński i wiele innych. Charakter gubernii jest zupełnie górniczy; rolnictwo pomimo dobrych i sprzyjających uprawie gruntów, wcale nie rozwinęło się i znajduje się na najniższym stopniu gospodarskiej kultury.
Najważniejsza rzeka w gubernii jest Kama, źrodło jej znajduje się w wiackiej gubernii; przerzyna i dzieli zachodnią część Permii na dwie połowy, a w kazańskiej potężnem korytem wpada do Wołgi. Kama jest żeglowną, po niej do Wołgi spławiają górnicze produkta, a Wołgą rozsyłają ją w różne strony carstwa. Do Kamy na terytorium permskiej gubernii wpada spławna rzeka Czusowa, a w orenburskiej znaczna rzeka Biała.
Wody, mające źródła w północnej stronie gubernii, płyną do oceanu Lodowatego, — kanał ekateriński, dzisiaj zapuszczony, łączył Kamę z rzeką Wyczegdą, nad którą mieszkają Zyryanie. Wyczegda zaś wpada do Dźwiny północnej. Na wschodnich stokach Urala, ale w tej gubernii mają swoje źródła rzeki płynące do Irtysza i Oby jak: Uj, Isiet, Pyszma i Tura, (do Tury wpada Tawda) Tagil i inne.
Stolica gubernii jest w mieście Permie. Gubernia dzieli się na 12 powiatów, których stolice są w następujących miastach: w Permie (nad Kamą); w Ochańsku (nad Kamą); w Osie (nad Kamą); w Kungurach (nad Syłwą); w Krasnoufimsku (nad Ufą, ta rzeka wpada do Białej); w Ekaterinburgu (nad Isietem); w Szadryńsku (nad Isietem); w Kamyszłowie (nad Pyszmą); w Irbicie (nad Irbitem i Nejwą); w Wierchoturzu (nad Turą); w Solikamsku (nad Kamą) i w Czerdyniu (nad Kołwą).
Herb gubernii wyobraża na czerwonem polu srebrnego niedźwiedzia, na nim oparta jest ewanielia z krzyżem.
Wracając do naszej drogi, przypominamy, iż za wsią Czepcą weszliśmy do permskiej gubernii. W wiackiej mieliśmy widoki leśne, ściśnięte szczupłą i ponurą ramą borów, tu zaś oko niczem niezatrzymane swobodnie biegło po polach i pagórkach, a z horyzontu wzniosło się na obłoki i chmury pędzone silnym wiatrem po błękitnym stropie; imaginacya weselej, prędzej i rozmaiciej chwyta widoki przestrzeni w szerszych granicach.
W Klenowie (wieś z cerkwią) mieliśmy dniówkę. Mnie i rekrutów umieszczono w izbie karaulnej razem z żołnierzami; na przemianie jednak mało zyskałem, bo izba napełnioną była żołnierzami a pomiędzy nimi tak jak i pomiędzy aresztantami miejsca znaleźć nie mogłem. Rekruci wcisnęli się pod tapczany, ja zaś posłałem sobie na podłodze zaśmieconej tuż obok tapczana; lepszego noclegu znaleźć nie mogłem, bo izba karaulna pełna śmieci i brudu, przedstawiała obrzydliwy obraz. Bez względu na kręcenie się żołnierzy przez całą noc, jedni bowiem wychodzili na wartę, inni z niej wracali, bez względu na to, że grając całą noc w karty ciągle krzyczeli i kłócili się — zasnąłem, ale nie na długo; któryś albowiem żołnierz zamiatając śmieci z tapczanów, osypał mnie niemi zupełnie, a inni niedyskretni i brutalni chodząc po izbie bez ceremonii mnie przekraczali i deptali po nogach. Wstałem i resztę nocy przesiedziałem drzemiąc.
Nazajutrz aresztanci skarżyli się przed oficerem, że na poprzednich etapach szydła im pobrali, a obecnie muszą iść boso, nie mają bowiem czem poprawić podartego obuwia; a dalej prosili o dozwolenie reperowania obuwia w izbie karaulnej. Pozwolenie otrzymali i kilkunastu pod dozorem żołnierzy zajęło się szyciem i łataniem butów i trzewików (kotów).
Pomiędzy innymi przyszedł i Żukow do izby z zamiarem załatania dziur w swoich trzewikach; był to ten sam, którego losy wyżej opisałem i którego romans z guwernantką Szeremetiewa popchnął na drogę występku i nieszczęścia. Podoficer nie wiadomo dla czego, nie pozwolił Żukowowi reperować swoich trzewików i schwyciwszy go za barki wypchnął z izby karaulnej. Żukow protestował przeciw gwałtowi i pokazywał podarte obuwie, wystawiając konieczność zreparowania takowego; lecz nic nie pomogły jego przedstawienia i protestacye, podoficer zawzięty trwał w swoim uporze, aż wreszcie znudzony i zniecierpliwiony Żuków, wymawiając znaną moskiewską klątwę plunął mu w oczy i poszedł do etapu.
Podoficer opowiedział cały wypadek naczelnikowi etapu i prosił o zadosyćuczynienie; oficer nie wysłuchał całej skargi, a już biegł po dziedzińcu i rozkazał staroście, aby natychmiast przyprowadził Żukowa do izby karaulnej. Aresztanci naradzali się: wydać go czy też nie wydawać? wiedzieli bowiem, że kara go nie minie, jeżeli go oddadzą w ręce żołnierzy. Po długiej naradzie stanęło na tem, żeby Żukowa wydać, i zaraz wypchnęli go za drzwi etapu, gdzie stali oczekujący na niego żołnierze; ci w jednym momencie pochwycili go i wciągnęli do izby karaulnej. Tutaj oficer jak wściekły rzucił się na aresztanta, a kazawszy mu ręce skuć na tyle policzkował go; bił pięścią po oczach i nosie, a w końcu kazał go całkiem od stóp do głów obnażyć i chłostać po całem ciele grubemi końcami łozowych kijów. Od szyi więc do pięt pokrwawili naokoło i poszarpali ciało biednego Żukowa, aż wreszcie nasycony zemstą i krwią oficer dał znak, aby go bić przestali; aresztanci tymczasem słysząc wielki krzyk i jęczenie Żukowa zaczęli jedni drugim wymawiać wydanie go na rzeź wściekłemu oficerowi, a śmielsi wystąpili z etapu i zaczęli krzyczeć i wyzywać oficera. Oficer ten był człowiekiem lat 22 lub 23; mocno zbudowany, charakteru gorącego. Ze słów jego i z miny wyrozumiałem, iż uważał się za doskonałego żołnierza i miał pretensyę do bohaterstwa; skoro usłyszał wyzwiska i krzyki wysłał do wsi dobosza, ażeby bębnił na trwogę i zebrał całą wieś dla uśmierzenia buntu. Aresztanci bardziej rozzuchwaleni wołali: «I pomiędzy nami są tacy, którzy szlify nosili; nie dmij się więc i niedokazuj, bo i ty może pójdziesz do Syberyi, jak dziś my idziemy na łańcuchu; patrzcie go! jaki mi? my ciebie j... t.... m.. nauczymy, szlify ci obedrzemy, jak podłemu szelmie,» i t. d.
Tymczasem chłopi konno, pieszo, uzbrojeni jak na pospolite ruszenie batami, biczami, cepami, widłami, strzelbą i kijami zbierali się przed etapem, okrążyli go, a mniejsza część weszła na dziedziniec; aresztanci strwożyli się i przestraszyli na ten widok, cofnęli się więc roztropnie za kraty i nie było już słychać żadnych klątw i wyzywań. Oficer zaś widząc dostateczną siłę do uśmierzenia jak nazywał buntu i upokorzonych przeciwników, porwał karabin z bagnetem i otoczony łańcuchem dobrze uzbrojonych żołnierzy, pobiegł do szturmu do drzwi spokojnego więzienia. Wpadł pomiędzy aresztantów, gdzie krzycząc i bijąc wszystkich, pytał się: Którzy to, którzy śmieli go przezywać? Aresztanci z uszanowaniem powstali na jego przyjęcie i jeden drugiego oskarżał i wydawał. Oficer po kilkunastu wysyłał na ulicę; tam ich chłopi i żołnierze krępowali łańcuchami, a gdy już wszystkich skrępowali, winniejszych wprowadzili do izby karaulnej, skuli im ręce na tyle i jak Żukowa chłostali aż do krwi. Egzekucya ta trwała dzień cały. Aresztanci słysząc w niebo głosy wołania bitych swoich kolegów milczeli, ani jednym wyrazem lub szmerem nieokazujac swego żalu: zapał oporu, który ich z początku ogarnął znikł zupełnie. Dopóki widzieli w tarapatach jednego Żukowa, śmiało wyrażali niezadowolnienie, lecz skoro zobaczyli energiczne środki oficera, stracili zapał i śmiałość; chociażby ich bili do sądnego dnia, żadenby już z nich oprzeć się nieodważył.
Patrząc na to nieustające bicie przekonałem się, iż mieli racyę ci, którzy dłużej mieszkając między Moskalami, utrzymywali, iż najśmielszy Moskal korzy się, skoro na niego hukniesz, krzykniesz, że i najodważniejszy opierać się nie będzie, skoro zobaczy przeciw sobie przeważającą siłę; iż krzyk, hałas, bicie uważa za dowód wyższej godności, i korzy się przed bijącym jako przed szlachcicem lub czynownikiem, którzy mają prawo bicia innych; że wreszcie Moskal obity i poturbowany prędko zapomina obelgi, a bojąc się szanuje w duszy tego, który go sponiewierał; że wówczas tylko jest śmiały i dzielnie się opiera, kiedy widzi za sobą siłę.
Z radością obici aresztanci ruszyli w dalszą drogę i cieszyli się, iż prędko już pozbędą się surowego naczelnika, lecz pamiętni na wczorajszą chłostę szli w milczeniu, posłuszni najmniejszym skinieniom żołnierzy. Mróz w nocy (4. października) ściął błoto i ułatwił nam podróż.
Okolica usłana jest pagórkami; płaskie doliny i wąwozy długiemi liniami ciągną się i krzyżują w różne strony; reszty wytrzebionych lasów niby kępy sterczą na sfalowanej powierzchni, lub też długiemi pasami ciągną się po wybrzeżach dolin, tu i owdzie pokazują się uprawne pola i wsie daleko od siebie położone. W południe słońce ociepliło powietrze, niebo się wyjaśniło, śliczna pogoda zachęca do bujania po łąkach i polach; na łańcuchu trudno jest używać przyjemności słonecznych chwil jesieni, lecz gdybym to był sam bez straży i łańcuchów, po kilku dniach deszczowych z jakąż rozkoszą poddałbym się wrażeniom pogody?
Ze wsi daleko od traktu położonych kilka kobiet konno wyjechało na nasze spotkanie, wioząc z sobą obfite jałmużny; w permskiej gubernii kobiety jeżdżą konno, rysy mają miękkie i miłe, cerę białą; częściej jednak spotkać można fizyonomie surowe i okazujące wiele fizycznej siły. W ogóle lud moskiewski w tej gubernii jest przyjemny i pod względem kultury stoi wyżej niż chłopi w środkowych guberniach Moskwy.
Nocowaliśmy w Sosnowie, wsi obszernej i dobrze zabudowanej; zamożność i dobry byt wszędzie tu jest widoczny. Cerkiew murowana wznosi się na pagórku.
O wschodzie słońca wyruszyliśmy z Sosnowej; przykuli mnie dzisiaj razem z rekrutami do jednego łańcucha. Śnieg pruszył i wybielił ziemię, około dziesiątej zaczął tajać a w południe stajał zupełnie i zwiększył błoto; brnęliśmy w niem po kolana i opryskani od stóp do głów stanęliśmy w obszernej wsi Dąbrowie, w której mamy dniówkę.
Dąbrowa odległa jest o 11 i ¼ mil od Dobieskiego, ozdobiona jest cerkiewką, ma rynek i kilka ulic. Na rynku zastaliśmy tłumy handlującego ludu.
Etap tutejszy podobny jest zupełnie do innych etapów w tej gubernii; jest to mały kwadratowy domek zakratowany i otoczony wysokim ostrokołem. Partya liczna nie może znaleźć w nim wygodnego pomieszczenia, ciasnota jest tak ogromna, że nawet na wysokim piecu śpią ludzie; ci, którzy ostatni wchodzą do etapu nie tylko nie mają gdzie leżeć, ale nie mają nawet miejsca do siedzenia; ciasnota po błotnej i krwawej drodze i najsilniejszemu odbiera zdrowie, plugastwo i robactwo opanowało już wszystkich i jest przyczyną nieopisanych bólów.
Z Dąbrowy szliśmy przez okolicę urozmaiconą pagórkami i gajami obnażonemi w tej porze; długie doliny wypłowiałe w czasie jesiennej zawieruchy, gęsto są osadzone ludnością; barwa żółto-szara będąca wyrazem starości i rozkładu w naturze powlekła widoki.
Na widnokręgu wznosi się pasmo gór, na szczytach siadły mgły i spuszczają się na pochyłość, są to przednie gałęzie uralskich gór. Nocowaliśmy w więzieniu miasta Ochańska.
Ochańsk[10] położony jest na prawym brzegu Kamy, ma ulice błotne i niebrukowane, domki drewniane; na ulicach nie masz żadnego ruchu, nie słychać i nie czuć życia. Bęben i kajdany wywabiły kilkanaście drzemiących postaci przed zabłocone domy; podawszy jałmużnę aresztantom, chowały się prędko w swoich domkach. Jakież nudne życie prowadzą mieszkańcy Ochańska? co też ich zajmuje, co ożywia? co prócz zaspokojenia codziennych potrzeb jest celem ich życia? czy w umysłach rozświtała już zorza cywilizacyi? czy serce bije szlachetnem przeczuciem moralnej doskonałości społeczeństw? takie zadawałem sobie pytania, brnąc na łańcuchu po ulicach miasteczka i z trudnością wyciągając nogi z błota; nikt mi na pytania moje odpowiedzieć nie mógł i z niczego też ani z błota, ani z lichych domów ani z zaspanego i przeciągającego się oblicza mieszkańców nie mogłem wyrozumieć tajemnicy ich życia.
W więzieniu odłączyli od naszej partyi dwóch młodych ludzi, poddanych pana Wszewołodzkiego, i poprowadzili ich do Solikamska. Ludzie ci, chociaż pochodzili z upośledzonej klasy poddanych, należeli przecież przez swoje wykształcenie do ludzi wyższej sfery, umysł ich zbogacony wiadomościami wyrwał się już z koła pospolitych pojęć i był na drodze prowadzącej do pojęcia własnej godności i rzeczywistych moralnych potrzeb człowieka. Niesprawiedliwość prawa, które oddało ich jako rzecz na własność innemu człowiekowi, burzyła ich serca i zniechęcała do całej państwa machiny; zdanie mieli często jasne i zdrowe, sposób zapatrywania się rozsądny, a jednak długi nałóg niewoli i długie poniżenie nie dozwala tym wyższym pojęciom wyrazić się w życiu, nic one nie wpływają na ich postępowanie i nie wyróżniają od reszty niewolników. Umieli mówić, jak ludzie wolni, ale nie umieli postępować jako wolni, z pozoru możnaby ich uważać za ludzi, którzy w całej potędze czują godność człowieka, w rzeczywistości żadne uczucie dzielne, czynne, wyższe nad uczucie niewolnika nie zagrzewało ich piersi. Pan Wszewołodzki wziął obudwóch do Petersburga, jednego zrobił swoim sekretarzem, drugiego buchhalterem. Po kilka latach urzędowania, z którego właściciel ich był zadowolniony, sprzeniewierzyli się w sposób dosyć niewinny t. j. z powodu hulatyki ze znajomymi nie dopełnili powierzonego im interesu. Pan nie zważając na wykształcenie kazał oćwiczyć i buchhaltera i pisarza rózgami i odesłał obudwóch do dóbr swoich w permskiej gubernii. Prawo ich nie potępiło, sąd nie wyrokował, prowadzili ich przecież przez całą Rosyą w kajdanach i z wygolonemi głowami. Tak krzycząca niesprawiedliwość burzyła ich wprawdzie, lecz nie doprowadziła do stopnia, na którym przestaje się być wiernym panu i robi się postanowienie wyłamania z poddaństwa. Ogromna jest potęga niewoli i bardzo smutne jej skutki, ludzie w niewoli wychowani nie potrafią już być wolnymi. Łatwiej jest spodleć i znikczemnieć, niż wznieść się i uszlachetnić, dla tego też prędzej człowiek przywyka do niewoli, niż nauczy się żyć jako wolny. Ludzie wolni (widziałem to w Moskwie) po pewnym przeciągu czasu tak przywykli do jarzma i łańcucha, jakby się w niewoli zrodzili; historya zaś uczy nas, iż niewolnicy wolność i swawolę biorą za jedno, a dopiero drugie czy nawet trzecie pokolenie wypielęgnowane w wolności, używa wolności rzeczywiście i rozsądnie.
Rano o wschodzie słońca przeprawialiśmy się na promach przez Kamę; powietrze było zimne i wilgotne, rzeka wezbrała i bystro toczy swe fale w szerokiem korycie; ciemna mgła zawisła nad wodą i zakryła brzegi.
Płynąc zwolna wsłuchiwałem się w opowiadanie legendy o św. Stefanie, misyonarzu Zyryan i Permiaków. Słowa i nauka ewanielii opowiadane w tych stronach przez Stefana, z trudnością przyjmowały się w sercach mieszkańców. Część ich już ochrzczona wróciła do pogaństwa; Stefan zasmucony niewiernością, postanowił opuścić niewdzięcznych, stał nad Kamą i tęsknem okiem upatrywał łódki, na której mógłby rzeką wydalić się z permskiej ziemi; łodzi nigdzie widać nie było, lecz modląc się za ludem w błędach pogańskich pogrążonym zobaczył przy brzegu wielki kamień wyglądający z wody, stanął na nim, wzniósł ręce w niebo, kamień poruszył się i płynął niosąc na sobie osobę świętego. Cud tak wielki podziałał na umysły pogan i uwierzyli w potęgę wiary, którą im Stefan ogłaszał. Stefan opowiadał słowo Boże w zyryańskim języku, ułożył alfabet zyryański i przetłumaczył liturgią na język zyryański. (Kastren, Finlandczyk, napisał gramatykę zyryańską i samojedzką).
Głównym przeciwnikiem świętego Stefana był kapłan pogański nazywający się Pan; on skutecznie dowodził ludności fałszywość nauki ogłaszanej przez misyonarza i zachęcał do trwania w starej wierze. Bóg ich nazywał się Tor, drugi zaś Bóg Jumała; świątynia Jumały znajdowała się w stolicy Permii w mieście Wielkiperm, posąg Boga ozdobiony był złotem i perłami; na rynku, także w stolicy kraju rosła brzoza, której fińskie ludy Permii cześć oddawały.
Stósunki handlowe z Nowogrodzianami, wpływ ostatnich i przewaga, wprowadzały między pogańskie fińskie ludy w odległych bardzo czasach słowiańskie obrządki i bogów słowiańskich; ślad i dowód rozszerzenia się poganizmu słowiańskiego na północy widzimy w postawieniu posągu Kupały pod świętą brzozą w Wielkimpermie, na którego cześć Permianie podobnie jak i Słowianie myli się w łaźniach. Ciała zmarłych Permianie palili na stosach, a popioły stawiali w złotych i srebrnych urnach na cmentarzach. Tej to wiary bronił Pan i tę zwalczył Stefan; ostatni założył klasztor pod stolicą Permii i prócz tego dwa jeszcze inne monastyry, założył biskupstwo wielkopermskie, którego w roku 1383 został pierwszym biskupem. Z trudnością i oporem wkorzeniała się wiara Chrystusa między Permianami i Zyryanami, misyonarze nie tylko potęgą słowa, ale i gwałtem ich nawracali; środków przymusowych domyślamy się z opowiadań historyków, którzy powiadają, że poganie przywiązani do swojej wiary tłumami uciekali w puszcze Syberyi, za Ural, gdzie swobodnie i bez obawy mogli ofiarować swoim bogom złoto i różne drogie metale oraz miękkie i delikatne futra, które wieszali na gałęziach drzew; jak również i z tego, że wielu z nich wolało zakopać się w ziemię niżeli przyjąć nową wiarę.
Biskupi i monastyry Wielkiegopermu szerzyli chrześcianizm nietylko między Permianami i Zyryanami, lecz i między Wogułami i Samojedami; ostatnie dwa ludy z większym jeszcze oporem niż pierwsze słuchały ewanielii: Wogułowie zamordowali świętego Herasima biskupa wielkopermskiego, a świętego Pitirima innego biskupa tejże dyecezyi zamordował Azyk, książe wogulski.
Za Kamą mieliśmy bardzo przykrą i trudną podróż; żołnierze środkiem drogi prowadzili nas przez błoto sięgające za kolana, deszcz ze śniegiem padał cały dzień; ta podróż wyczerpała siły najmocniejszego aresztanta, wszyscy jesteśmy strudzeni i osłabieni, ubiór i ciało obryzgane, kajdany i łańcuchy zimne i obłocone; od znużenia nie miałem siły rzucić okiem na wielki budynek żelaznej huty, która stała tuż przy drodze. Przybyliśmy do Połudiennej, odległej od Dąbrowy 6 i ½ mil; mamy tu dniówkę. Aresztanci zepchnęli mię z tapczana, na którym zająłem miejsce; nie śmiałem się położyć na zaśmieconej i zabłoconej podłodze, na mokrem posłaniu i w mokrem odzieniu. Napróżno szukałem kącika, w którymbym mógł zawiesić i wysuszyć mokry płaszcz i koszulę, suszyłem je ciepłem mojego ciała. Plugastwo lęgnie się coraz bardziej i gnijemy w błocie, ciało puchnie, serce kamienieje, myśl niknie w takich niewygodach; kiedyż Bóg skończy moje męki?
Od Połudiennej do Perma liczą 50 wiorst, przebyliśmy je we dwa dni ciągnąc jeden drugiego po błocie i glinie. Nocleg wypadł nam w połowie drogi; około północy, gdy wszyscy już spali twardym snem, otworzyły się drzwi etapu i wszedł do numeru podoficer z łańcuchem i kłódką w ręku i wymieniając moje nazwisko zapytał, w którem miejscu śpię? starosta obudził mnie, wówczas podoficer kazał mi podać ręce do okucia. Zdziwiłem się bardzo takim rozkazem, bo w ogóle tych, którzy idą na osiedlenie lub do wojska, tylko na drogę krępują łańcuchami, na noc zaś uwalniają od nich; ci, którzy idą do kopalń, mają na nogach kajdany, których nigdy nie zdejmują. Zapytałem więc podoficera, dla czego mnie jednego tylko chce krępować, kiedy wszyscy inni są uwolnieni od łańcucha? «Jestto rozkaz kapitana, a nie mój» odpowiedział; teraz dopiero przeczytał papiery i dowiedziawszy się, że jesteś politycznym przestępcą, jako najniebezpieczniejszego ze wszystkich zbrodniarzy kazał i na noc z łańcucha nie uwalniać.»
Powiedz kapitanowi, że idę do wojska a nie do robót, że uwolniwszy morderców i rabusiów od łańcuchów, mnie, którego posyłają na służbę carską, uwolnić tembardziej powinien. Nie pozwolę skrępować się.» — «Nie mogę jego nieusłuchać, nie znasz go, jest to człowiek okrutny, gdyby się dowiedział, że rozkazu jego nie usłuchałeś, kazałby cię nielitościwie skatować; nie skuję cię jednak, kapitan do etapu w nocy nie przyjdzie i nie dowie się, iż rozkaz jego jest nie wykonany, lecz skoro tylko świtać zacznie przyjdę tutaj, wówczas już koniecznie musisz dać się okuć.»
Trudna rada, o świcie przyszedł podoficer, skrępował mi ręce a we dwie godziny potem ruszyliśmy w drogę.
Wsie im bliżej Permu, tem są częstsze, okolica jest wzgórkowata i leśna; mgła niebiesko-ciemnawa okryła widoki, na horyzoncie lasy, chmury wiszą nad ziemią, a my wytężając wszystkie siły wleczemy jeden drugiego: zmęczenie utrudniło mi oddech i w drżenie wprawiło wszystkie muszkuły.
Dzisiaj dopiero zobaczyłem okrutnego kapitana; był to człowiek lat 50., otyły i niezgrabny, twarz miał sino-czerwoną i popryszczoną, z tłuszczu wyglądały na wierzch wysadzone piwne oczy, blask ich koci, a wyraz niegodziwy; fizyonomia jego mogłaby posłużyć malarzowi na model brutala i rozkiełznanego żołdaka; dla płci pięknej kapitan, jak każdy rycerz okazywał wiele względności i niedźwiedziej grzeczności, najpiękniejsze aresztantki posadził z sobą na wózku i jechał zwolna za partyą; przez całą drogę prawił im uralskie komplementa, śmiał się grubo i baraszkował i chwytał za piersi, jak rzeczywisty syn prawosławnej Moskwy.
Na wzniesionem miejscu na lewym brzegu Kamy pokazał się nam szeroko rozłożony Perm; przez bramę, której pilnują dwa wymalowane niedźwiedzie, weszliśmy do miasta. Mnie i rekrutów odłączyli od partyi i zaprowadzili do kancelaryi dowódzcy permskiego garnizonu, tutaj obejrzeli nas i kazali zaprowadzić na odwach; przechodziliśmy obok murowanych koszar, cerkwi, przez ulice niebrukowane, pełne błota na rynek do odwachu; tutaj przetrzęśli i zrewidowali nasze rańce i osadzili za kratą.
Perm[11] założony został 1781. roku i został wybrany na punkt centralizujący zarząd gubernii; ulice w Permie szerokie, pod sznur budowane, puste i bez życia, między domami z drzewa stawianemi, tu i owdzie stoi kamienica; cztery cerkwie są główną ozdobą miasta, jest tu podobno i kościołek katolicki. Ludność Permu dochodzić ma do 12,000; nudna jednostajność, brak ruchu charakteryzuje Perm jak i w ogóle wszystkie miasta prowincyonalne w Moskwie; jest tu gimnazyum, szkoła kantonistów, która jakiś czas była pod dozorem oficera nazywającego się Unger; mówili mi o nim jako o człowieku bardzo surowym.
Unger wymowę miał łagodną, fizyonomię suchą, zimną i dobroduszną, pod maską zaś dobroduszności krył namiętność siepacza i okrutnika. Żydów wziętych w dziecinnym wieku do wojska, rząd posyła do szkół kantonistów w rozmaitych guberniach znajdujących się, i w Permie dużo ich zawsze bywa; mieli oni pozwolenie święcenia szabasu i na ten dzień uwalniali ich od nauki i puszczali pod dozorem starszego żołnierza, zwykle żyda, do miasta. Pewnego razu Unger rozkazał im wbrew rozkazowi dowódzcy garnizonu powrócić do koszar i nie święcić szabasu; chłopcy zaufani w rozkazie wyższej władzy nieposłuchali Ungera i dzień świąteczny spędzili na modlitwie. Unger rozgniewany kazał przez cały dzień pęki rózg moczyć w wodzie solonej i niemi skoro tylko powrócą do koszar smagać i karać za nieposłuszeństwo; wrócili, żołnierze wnieśli pęki solonych rózg a za nimi wszedł do sali i Unger. Malcom ustawionym w szeregi dawał naprzód moralne nauki głosem przeciągłym, łagodnym i ojcowskim, a potem zwlókłszy do naga, jednego po drugim kazał chłostać rózgami; biedne dzieciny jękami wyrażały bóle, jakie im zadawał, lecz jęki niewzruszyły okrutnego Ungera, od szyi aż do pięt skrwawił i poszarpał ciało każdego. Kilkudziesięciu już obito a kilkunastu jeszcze drżąc ze strachu oczekiwało na egzekucyę. Najstarszy między nimi, będący już żołnierzem, patrząc na okropne katusze swoich rodaków i współwyznawców zgrzytał z oburzenia zębami i jak tygrys spozierał na Ungera; nagle rzucił się ku niemu, schwycił go za włosy, zdarł szlify w mgnieniu oka, powalił na ziemię a bijąc niecnego tyrana wołał: iż nie dozwoli katować swoich braci. Szlachetna obrona niewinnych dzieci surowo została przez rząd ukaraną; Unger otrzymał dymisyę a dzielny obrońca otrzymał w sądzie wojennym wyrok na 2,000 kijów.
Po ukończeniu szkoły kantonistów, żydów w wojsku robią pospolicie pisarzami, doboszami lub felczerami, wielu umieszczają pod zarządem komunikacyj lądowych i wodnych przy drogach, szosach i mostach; mniejsza liczba używaną jest do frontowej służby.
Garnizon permski słynie ze złodziejstw i rabunków, przed niedawnym czasem drogi w okolicach Permu były bardzo niebezpieczne dla podróżnych, ciągle było słychać o morderstwach, złodziejstwach i rabunkach a wszystkie dokonane były przez żołnierzy. Feldfeble i oficerowie w garnizonie żyli jak panowie i prędko się zbogacali; to nam tłumaczy, dlaczego żołnierze rozpasali się i dlaczego zbrodnie uchodziły im bezkarnie. Niebezpieczeństwo w okolicy coraz bardziej wzmagało się, aż dopiero niedawno wyższa władza zawiadomiona o wszystkiem zatamowała rabunki, lecz nie mogła wyniszczyć popędu do złodziejstwa.
Permska gubernia równie jak i Syberya jest miejscem częstszych niż inne okolice deportacyj; do Permu posyłają mniej winnych. Pani Felińska w podróży swojej wspomina o Teofilu Januszewskim, wygnanym do Permu w roku 1838 i żonie jego Hersylii Januszewskiej, córce doktora wileńskiego Becu, która dobrowolnie udała się za swoim mężem na wygnanie. Obecnie mieszka w Permie wraz z mężem znana z pism pełnych talentu autorka Zofia z Brzozówki, której prawdziwe nazwisko jest Zofia z Chłopickich p. m. Destrungowa d. m. Klimańska; jednocześnie z autorem Jordana została wygnaną z ojczyzny. Żałuję bardzo, iż z nią i z innymi rodakami mieszkającymi w Permie poznać się i widzieć nie mogę. Opowiadano mi tutaj o rzadkiem poszanowaniu religii katolickiej pomiędzy Moskalami, jakiego dał przykład pewien kupiec starowierca w Ustiugu, w wołogodzkiej gubernii. Mieszkali u niego trzej wygnani polscy księża, jeden z nich nazywał się ks. Kazimierz Józefowicz. Po dwuletnim wygnaniu, powrócono księży do ojczyzny a kupiec, żeby nie znieważać miejsca, gdzie stał ołtarz i mszę odprawiali, kazał to miejsce deskami zabić.
W okolicach Permu znajdują się bardzo liczne huty żelaza i miedzi. Okolica ta, jak i cała wschodnia Moskwa, w czasie buntu Pugaczewa była teatrem pożogi, bitew i rabunków. W pismach moskiewskich znajduje się kilka ciekawych opisów utarczek z buntownikami zaszłych w tutejszej okolicy; zasługują one na wzmiankę.
8 wiorst od Permu znajduje się wielki majątek, należący do Strogonowych, Wierchnomulińsk, a w nim huty i różne górnicze zakłady. Majątkiem wierchnomulińskim w czasie buntu Pugaczewa zarządzali dwaj poddani Strogonowa: Warakin i Seliwanow; słysząc o coraz bardziej szerzącym się buncie, myśleli o ocaleniu hut i majątków swoich panów i w tym celu uzbroili poddanych chłopów i przygotowali się do obrony. W grudniu 1773. roku stu Moskali złączywszy się z Tatarami pobudzonymi przez Pugaczewa napadli na Wierchnomulińsk, lecz zostali przez Warakina ze stratą odparci.
W cztery tygodnie potem inny oddział zbuntowanych Tatarów i Moskali opanował blizko leżące sioło Bielajewsk, należące do Strogonowych; Warakin pospieszył na obronę do zdobytego sioła i na czele 600 jeźdźców w czasie ogromnych mrozów przez trzy dni brnąc w śniegu przybył do Bielajewska i wyparował Tatarów. Warakin tydzień zabawił w Bielajewsku, a potem bezpieczny o okolicę, część swego wojska wysłał do Wierchnomulińska, a z resztą zajął stanowisko (o 30 wiorst od Bielajewska a o 50 od Wierchnomulińska) w Nytwieńsku, gdzie także znajdowały się huty; kolega jego Seliwanow stał ze swoim oddziałem w hucie Jugokamskiej.
Tatarzy dowiedziawszy się o porzuceniu Bielajewska, postanowili go zająć; Warakin przez szpiegów o tem zawiadomiony, mając 170 ludzi i 2 armaty, ruszył do zagrożonego powtórnie sioła. W jednej chwili wchodziły do wsi z dwóch przeciwnych jej końców dwa nieprzyjazne wojska; z jednej strony Warakin, a z drugiej 700 Tatarów na łyżwach wsunęło się do wsi i zapaliło dwie chaty. Warakin przywitał ich działowym ogniem, lecz odważni buntownicy, szybko jak błyskawica, posunęli się na łyżwach, pomiędzy jego szeregi.
Zawrzał krwawy bój i rzeź, żołnierze Warakina dzielnie się bronili, lecz nie mogli pokonać dzielniejszych a zwinnych, prędkich i szybkie obroty robiących na łyżwach Tatarów; dwadzieścia razy łyżwiarze atakowali Warakina, żołnierze jego już zaczęli ulegać, krwi dużo się wylało, ziemia strzałami zasłaną była, gdy noc przerwała walkę. W nocy Tatarzy cofnęli się od Bielajewska za Kamę, Seliwanow tymczasem przyprowadził na pomoc Warakinowi 200, łyżwiarze powtórnie uderzyli i zaatakowali mocno, lecz ogień armatni zmusił ich do cofania się, a obrońcom majątku Strogonowa przybywały coraz znaczniejsze siły na pomoc.
W trzy dni po opisanej bitwie (w lutym 1774. r.) Tatarzy i zbuntowani Moskale w liczbie 4,000 a wszyscy na łyżwach, napadli na wzmocniony przez 1,800 ludzi oddział Warakina także w Bielajewsku. Bitwa trwała trzy godziny i skończyła się odparciem łyżwiarzy; Warakin nie mógł ich ścigać, na łyżwach bowiem, jak wiatr z przed oczu mu umknęli.
W tatarskiej wsi Ełpaczyna o 50 wiorst od Bielajewska, Warakin w małej utarczce pobił Tatarów; wkrótce potem i sam Pugaczew pokazał się nad brzegiem Kamy, zdobył miasto Osę a mieszkańców jego wiernych carowi surowo ukarał; z Osy przymaszerował do Kazania o 70 mil odległego i zdobył go.
Początek ruchu Pugaczewa był następujący: Jaiccy kozacy (Uralcy), złożeni w większej liczbie ze starowierców, niechętnem okiem patrzeli na administracyjne i wojskowe urządzenia Katarzyny II. ścieśniające dawne ich przywileje i swobody; ucisk coraz znaczniejszy, dzielnie i prędko szerzył niezadowolnienie, które wreszcie podało kozakom broń i zmusiło do obrony swoich swobód z orężem w ręku. Na przytłumienie buntu ze znacznemi siłami został wysłany jenerał Freimann; jenerał prędko bunt przytłumił, lecz przez surowość i okrucieństwo wzniecił jeszcze większą niechęć w kozakach. W takiem usposobieniu umysłów zjawił się nad Uralem w 1773. r. Emelian Pugaczew, kozak doński; posłany był za jakieś przestępstwo do kopalni syberyjskich, ztamtąd uciekł i między Uralcami ogłosił, iż jest Piotrem trzecim, carem i mężem Katarzyny II. Wiadomo, iż Piotra trzeciego zamordowali z rozkazu Katarzyny spiskowi a na tron moskiewski wprowadzili jego żonę Katarzynę. Pugaczew, jak każdy samozwaniec, utrzymywał, iż szczęśliwie uszedł rąk morderców i obecnie, jako prawy monarcha, zbrojną ręką chce posiąść tron niegodziwie mu przez żonę wydarty. Dopiero co przytłumione zarzewie umiał Pugaczew rozdmuchać, kozacy widzieli w nim prawego cara, obrońcę ich swobód i energicznem powstaniem poparli jego sprawę. Od Urala szerzył się bunt ku zachodowi, Pugaczew zdobył Orenburg, Saratów, Kazań, miecz i ogień puszczał na nieprzyjazne sobie okolice. Szczerbatowa i wojska Katarzyny pokonał; carowa wysłała nowe siły pod dowództwem Piotra Panina, lecz i ten ognia, który zajął wschodnią Moskwę, zadusić nie mógł. Pugaczew spustoszył: orenburską, saratowską, penzenską, kazańską i niżegorodzką gubernie; Tatarzy i różne ludy siedzące nad Wołgą stanęły po jego stronie, zdawało się przez chwilę, że katorżny z Syberyi zasiądzie na tronie carów moskiewskich; tymczasem zbliżyła się chwila upadku Pugaczewa. Pułkownik Michelson pobił Samozwańca i zmusił go do rejterowania się w stepy; Michelson a za nim Suworow postępowali naprzód, pułkownik dognał na stepie Pugaczewa i zewsząd wojskami opasał. Obrońcy swobód ludowych nie widząc ratunku, myśleli, że wybawią się z kłopotu poświęceniem Pugaczewa, że wydanie samozwańca wyjedna im łaskę carycy; pojmali go więc i niecnie zdradzając, wydali go wojskom carowej.
Pugaczewa ćwiertowali w Moskwie 1775. roku w styczniu; mnóstwo, bo kilkadziesiąt tysięcy buntowników powiesili, ubili pod knutem lub do Syberyi wysłali. Swobody kozaków jaickich Katarzyna z tego powodu bardziej ograniczyła, dała im inną organizacyę, i żeby zatrzeć ślad buntu, nazwisko jaickich zmieniła na uralskich a miasto Jaick na Uralsk.
Pugaczewa do dziś dnia przeklinają w cerkwiach prawosławnych. Te przeklinania bardzo charakteryzują moskiewski kościół. Kapłan według danej formy, przy każdej mszy wyklina buntowników, jako nieprzyjaciół cara i Chrystusa; nie pamiętam dobrze tej formy, lecz zdaje mi się, że ona brzmi jak następuje: «Niechaj będzie na wieki przeklęty i zapomniany! anathema, anathema! Pugaczew,» a diakonowie i lud odpowiadają chórem: «niechaj przepadnie.» Prócz Pugaczewa wyklinają w taki sam sposób Steńkę Razina, Mazepę i innych, podając ich imiona w ohydę potomnym. W czasie wojny 1812. roku do tych imion przyłączali i imię Napoleona, lecz po zawarciu pokoju z rozkazu rządu zostało opuszczone. Przyznać trzeba, że niema lepszego środka na zohydzenie imion, których życie mogłoby budzić sympatyczne, ale nieprzechylne rządowi wspomnienia. Jako środek polityczny wyklinania takie wytłumaczyć się dają, lecz jakże je pogodzić z duchem przebaczenia, miłości w nauce Chrystusowej? Jest to mocny dowód, iż w państwach, gdzie religia jest sługą i narzędziem w ręku rządu, gdzie kościół nie jest od władz emancypowany, tam zawsze rząd zasady jego musi wypaczyć i spoganizować.
Na odwachu siedziałem razem z kilku ludźmi; jeden z nich silny i młody mężczyzna, kozak syberyjski, zdarł szlify jenerałowi i pobił go; za to dali mu 3,000 pałek i posyłają do robót fortecznych na lat kilkanaście do Kijowa. Drugi wysoki i chudy człowiek, miał lat około 50.; był to Polak i żołnierz z trzydziestego roku. Wcielony do wojska moskiewskiego służył w szeregach wiele lat, a na starość zrobili go stróżem etapowym. Handelek, którym się trudnił, napędził mu grosza do kieszeni i zawiązał liczne stósunki z mieszkańcami. Bogatemu zawsze zazdroszczą i jemu też zazdrościli dobrego bytu, a złośliwi i nieprzyjaźni mu szemrali, iż zbogacił się dla tego, że pieniądze fałszywe robił. Gospodyni jego, którą przez wiele lat utrzymywał, chciwa Permiaczka, rzeczywiście pobielała kopiejki i oszukiwała ludzi; kilka razy ją na oszustwie złapano i doniesiono o tem władzy. Komisarz policyjny zjechał do stróża etapowego na rewizyą i znalazł trzy kopiejki pobielone; stróża aresztowali i oddali pod sąd a gospodyni ocalała.
Prócz wyżej opisanych, znajdowało się jeszcze na odwachu kilku Wotjaków rekrutów osadzonych za ucieczkę lub ukrywanie się w czasie poboru; z sobą mówią po wotjacku, z czego starałem się skorzystać i zbogacić słowniczek mój wotjackich wyrazów, potrzebnych w codziennem życiu. Za ucieczkę ze szkoły siedziało na odwachu już od miesiąca dwóch kantonistów; co chwila oczekiwali egzekucyi.
W tutejszym odwachu zupełnie o mnie zapomnieli, nie dali mi strawnego, ani też zwyczajnej porcyi chleba i zupy; niemając ani grosza w kieszeni niemogłem sobie jadła kupić i siedziałem głodny. Głód zmusił mnie do upominania się i skarg przed deżurnym oficerem, wszystko to jednak napróżno, jeść mi nie przynieśli i byłbym zemdlał z głodu, gdyby stróż etapowy niepodzielił się ze mną swoją porcyą; upominałem się także o nowe buty a przynajmniej o zreparowanie starych, te bowiem, w których z Warszawy dotąd szedłem, zdarły się zupełnie i błoto przelewało się w nich między palcami. Aresztantowi, jak mówiłem, w każdem gubernialnem mieście dają obuwie, płaszcz i koszulę, rekrutowi zaś chociażby szedł z Warszawy do cieśniny Beringa dają tylko dwie pary butów na rok; w drodze prędko niszczy się obuwie a dwie pary butów nawet na trzy miesiące pochodu nie wystarczy.
Pieniądze moje w części wyszły a w części skradziono mi; ze strawnego butów kupić nie mogłem, musiałem więc wystawić im moją potrzebę i niemożność podróżowania boso w takiej porze; lecz jak o jadło tak i o buty próżno upominałem się, wysłali mnie w dalszą drogę w butach bez podeszew.
Brnąc po zimnem błocie przyszedłem razem z rekrutami do wielkiego murowanego więzienia, przed którem aresztanci ubrani w nowe buty i płaszcze stali w szeregu gotowi do pochodu; oficer ten sam, który nas do Permu prowadził, rozkazał moje ręce ściągnąć łańcuchem, a ponieważ nie było więcej łańcuchów, więc któregoś aresztanta, idącego na osiedlenie, kazał odczepić a mnie przykuć na jego miejsce; nie dość na tem, rozkazał jeszcze przynieść kajdany na nogi i prowadzić mnie ze skrępowanemi rękami i nogami. Nie wiem, czy rzeczywiście nie mieli kajdan, czy też podoficer oburzony surowym rozkazem udał, że ich niema, dosyć, że powiedział oficerowi, iż ani jednych kajdan niema w składzie, że te jakie były zostały użyte do okucia tych, co idą do robót. Czasu na zrobienie nowych kajdan nie było, bo wszyscy gotowi byli do pochodu, musiał więc oficer zgodzić się pomimo woli na to, ażebym szedł bez kajdan przykuty tylko do łańcucha.
Poszliśmy; dzień był zimny i ponury, kamienie w błocie raziły moje bose nogi, głód mi dokuczał; okolica wzgórzysta pokryta świerkowym lasem, smutna, deszczem zmoczona odpowiada mojemu usposobieniu.
Wieczorem przybyliśmy do wsi Tasiemki; ludność jej tatarska na głos muezina zwołującego na modlitwę almagryb, zwracała się w stronę meczetu. (Almagryb nazywa się modlitwa przy zachodzie słońca.)
Przybyliśmy na etap; żołnierze nie zdążyli jeszcze wszystkich od łańcuchów odczepić, a już dwóch aresztantów zdążono obnażyć, powalić na ziemię i siec ich rózgami za to, że w drodze wysunęli rękę z obrączki, do której łańcuch jest przyczepiony; jęcząc prosili o łaskę i tłumaczyli się, że obrączki były za duże, że im same z rąk spadały, lecz to nic nie pomogło, zostali ochłostani. Nazajutrz doszliśmy do wsi Janicze, położonej pod łańcuchem lesistych pagórków. Dniówka w Janiczach odznaczyła się hałasem i wrzawą narad, wybierano bowiem podstarostę niby dla pomocy, a rzeczywiście dla kontrolowania starosty; jedni krzykami i pięścią popierali swojego kandydata, inni zaś w podobny sposób urząd ten chcieli swojemu kandydatowi powierzyć. Po długich swarach wybrali Bondarenkę, człowieka umiejącego nakazać poszanowanie siłą swej pięści. Przywrócona spokojność niedługo trwała; dwóch aresztantów kochających się w jednej aresztantce leżąc naprzeciw siebie, ciągle gryźli się zjadliwemi słowami, od kłótni prędko przyszło i do bójki; cała partya podzieliła się na dwa stronnictwa: pierwsze popierało sprawę jednego, drugie, drugiego kochanka. Już stronnictwa groźnie z zaciśniętemi pięściami stały naprzeciw siebie, grady obelg sypały się z obu stron, gdy nagle Bondarenko stanął pomiędzy zwaśnionymi, powstrzymał zapalczywość stronnictw i radził, ażeby bez bójki drogą prawną zakończono spory. Wytoczono więc sprawę przed sąd urzędników partyi, sprawę trudną i bez wyjścia, bo jak tu rozsądzić pretensye dwóch namiętnych i zapamiętałych kochanków? Salomon nie poradziłby sobie w takim razie, Bondarenko przecież umiał rozwiązać zawiłą kwestyę i wydał wyrok, który zadowolnił obie strony. Wyrok ten brzmiał: ażeby obydwaj kochali się w jednej aresztantce i kolejno jeden jednego, drugi drugiego dnia wynurzali swoje sentymenta i dawali jej dowody swojej miłości. Niewiem, czy wyrok ten sprowadzi zerwaną zgodę i jedność w partyi; zdaje mi się, że ta sprawa kochanków nieraz jeszcze zakłóci spokojność naszą. Wieczorem partya po trzeci raz dzisiaj podzieliła się na dwa stronnictwa, groźnie naprzeciw siebie stojące; umiarkowani, tchórzliwi, dbający o różne folgi, jakie czasami naczelnicy etapowi robią aresztantom, pokłócili się z gwałtownymi i zawadyakami, a szczególniej z kochankami, którzy narażając całą partyę na odpowiedzialność odemknęli kłódkę zamykającą drzwi do numeru kobiet i wcisnęli się do nich na całą noc. Umiarkowani wymawiali kochankom, iż przez nich partya jest nieustannie zakłócona, że z powodu ich hardości, gwałtowności, wdzierania się do kobiet wszyscy cierpią, bo nawet litościwi oficerowie przez takie postępowanie są zmuszeni do użycia surowych środków, krepowania wszystkich łańcuchami i do zabraniania używania przechadzek na dziedzińcu w czasie dniówek. Gwałtowni, a do tych należą wszyscy prawie do robót idący, (do umiarkowanych zaś należą wszyscy osiedleńcy), nie starali się zbić argumentami zarzutów przeciwników, lecz wybuchli i wyrzucili z ust swoich jak z wulkanu lawę słów wyzywających, klątw i gróźb. Zatrzęsły się kraty i ściany, powaga starosty a nawet powaga groźnego Bondarenki nie robiła żadnego wrażenia; hałas, wrzawa, kłótnie, szturchania i argumentacya bijąca przeciągała się późno w noc. Wdanie się w tę sprawę żołnierzy z rozkazu oficera, a zresztą znużenie i senność przerwała dopiero walkę, w której żadne z stronnictw zwycięztwa sobie przypisywać nie może. Wspomniawszy o sprawach interesujących ogół partyi, wspomnieć także muszę i o sobie, a mianowicie o mojem obuwiu. Boso przyszedłem do Janicz 13. października, błoto i kamienie pokaleczyły mi nogi; zimno się codzień zwiększa, boso więc dalej w żaden sposób iść nie mogę, lecz za co kupić obuwie? długo myślałem, długo szukałem środków kupienia, aż wreszcie postanowiłem ze strawnego codziennie oszczędzać kilka groszy, żyjąc suchym chlebem, i zebrać przez kilka tygodni sumę, za którą można sobie sprawić obuwie. Szczęśliwie zdarzyło się, że jeden aresztant miał dwie pary trzewików i mógł mi jedną parę odprzedać, wziąłem od niego stare trzewiki za 25 kopiejek a pieniądze zwrócę mu w przeciągu siedmiu dni; strawnego w tej gubernii biorę 5 kopiejek dziennie, na życie więc w przeciągu siedmiu dni mogę tylko użyć 10 kopiejek. Ucieszony kupnem śmielej stąpałem po błocie i kamieniach bez obawy obrażenia nóg swoich; szliśmy zaś przez okolicę leśną i polną na przemiany.
Pagórki i głęboko wyrżnięte doliny wykręcają się, łamią w rozmaite linie i ciągną się w różne strony; pogodę mieliśmy prześliczną, błękit wyjaśnił się jak czoło starca rozweselonego, a jak pęk swych włosów płynie po nim garstka bieluteńkich obłoczków, błoto podeschło i raźność weszła w moje żyły.
Droga wije się nad strumykiem Babka, dwa łańcuchy skalistych pagórków ścieśniają dolinę; w dolinie rozłożyły się płowe w tej porze łąki, gaje bez liści i wioski dymiące, w powietrzu czuć już lekki zapach górzystej okolicy. Z szeregu równych pagórków wynosi się wyżej nad inne skała porosła krzakami i drzewami; z boku jej sypie się biały piasek, i zlatuje wrona; krzycząc przeraźliwie siada na drugiej skale, mieniącej się od koloru żółtego i czerwonego i jak gród zrujnowany obrzuconej kamiennem rumowiskiem. W innem miejscu znowuż sterczy zielono wyżyłowana skała, mech jak kobierzec aksamitny okrył strome i przepaściste jej boki.
Witajcież mi góry! pomimo łańcuchów, które mnie krępują, i znużenia moralnego oraz fizycznego, zdolny jestem jeszcze czuć piękność waszą!
Z półetapu wyszliśmy o świcie, gęsta mgła siedziała na okolicy; słońce weszło, widać go przez mgłę jak przez gruby perkal. Niecierpliwie czekałem chwili jej rozejścia się, naprzód szczyty gór wychyliły się ze mgły, jak skały podwodne z białego morza, mgła spada niżej, coraz niżej, widać już boki gór i strome ściany, potem mgła zbita w gęste kupy obłokami unosiła się niżej od nas, nad doliną obłoki te płynęły jak wojsko duchów szamańskich, jak wieniec lekkich rusałek i rozpływały się, nikły w świetnych promieniach słońca. Już się wykazała cała okolica, śledzę okiem poplątane linie górzystych grzbietów i zatrzymuję go na strojnej dolinie Sylwy, na błyszczących krzyżach, wydętych kopułach miasta Kungur. Wspaniały jest widok Kunguru, cerkwie i domy na tle wzgórzystej okolicy układają się w wcale ładny pejzaż. Z daleka miasto ma pozór porządnego i wielkiego grodu, lecz wszedłszy w ulice pozór ten najzupełniej niknie; domy drewniane, kilka cerkwi pospolitej budowy i błoto, z którego długo wybrnąć nie mogliśmy, oto jakim jest wspaniałe zdaleka miasto. Kungur położony jest na wzgórzu, o 12 mil od Permu, przy ujściu Ireny do Sylwy; w skałach sterczących na zabrzeżach ostatniej doliny znajduje się alabaster.
Miasto, jak to powiedzieliśmy, jest nieporządne, źle zabudowane, ma przeszło 8,000 ludności a w tej liczbie znajduje się bardzo znaczna liczba szewców. Kungur w całej wschodniej Moskwie, a szczególniej w Syberyi słynie z szewskich wyrobów; buty kungurskie odznaczają się mocną skórą i taniością, lecz prędko się prują i są niezgrabnej formy. W każdym prawie domu mieszka szewc, kobiety nawet szyją buty i trzewiki. Liczba butów przez rok wysyłana z Kunguru w różne strony jest ogromną; mieszkańcy są zamożni. Prócz butów słyną jeszcze skóry kungurskie, grube, mocne, wody nieprzepuszczają i nie pękają; chłopi buty swoje zwykle smarują dziegciem, a w Syberyi tłustością rybią lub tarbaganią. Partyę umieścili w więzieniu murowanem stojącem w rynku; zastaliśmy tu kilka osób, które tegoż dnia wywieźli do Syberyi, i kilka osób, które z nami podróż odbędą. W liczbie pierwszych był pop i popadia; niewiem za jakie przestępstwo wieźli ich do Syberyi? Pop był człowiek lat czterdziestu kilku, popadia mało co od niego młodsza; nie znać było na nich smutku, tęsknoty, ani żadnego uczucia, które charakteryzuje twarze wiezionych na wygnanie. Swobodni w ruchach, zdaje się, że zrośli się najzupełniej z więzieniem. Aresztanci mówili, że za złodziejstwo, czy też kierownictwo złodziejską bandą posyłają popa do Syberyi, ale nie wiem, zkąd mają tę wiadomość.
W godzinę po wyjeździe popa, wywieźli dwóch czynowników, za fałszerstwo i kradzieże skazanych na wygnanie do Syberyi. Obaj byli ludzie młodzi; starszy z wypukłem czołem, garbatym nosem, blady, chudy i zniszczony zmysłowością, odrażające wzbudzał wrażenie; kolega jego miał na twarzy czerstwy rumieniec życia, na aresztantów z dumą spoglądał, a w każdym ruchu widać było, że w nim bojarska krew płynie.
Szlachtę deportowaną za kryminalne przestępstwa na osiedlenie do Syberyi, od Niżnegonowogrodu odłączają od partyj aresztanckich i wiozą osobno; strawnego dają im jeden złoty polski, chociaż pozbawieni szlachectwa mają przecież przywilej uwalniający ich w drodze od kary cielesnej i towarzystwa aresztantów. Skazani do kopalń lub na osiedlenie do Syberyi za polityczne przestępstwa, biorą aż do Tobolska 1 złoty strawnego dziennie i wiozą ich żandarmi ekstrapocztą; dopiero od Tobolska muszą iść w partyi z kryminalnymi przestępcami i otrzymują strawnego tylko 7 groszy; skazani zaś do wojska za polityczne przestępstwa muszą z samego miejsca iść razem z partyą; podwód im niedają i są przez to narażeni na tysiączne przykrości.
W liczbie tych, którzy z nami w Kungurze zostali złączeni, znajdował się chłop żmudzki, idący do Syberyi za kontrabandę, i dwie cygańskie rodziny za włóczęgostwo zawyrokowane na osiedlenie. Żmudzin był człowiek milczący, spokojny, w średnim wieku, dobrze zbudowany, większą część dnia spędzał na czytaniu nowego testamentu po żmudzku; cyganie ruchliwi, zwinni, natychmiast zaczęli wróżyć i tańcować, a za to dawał im każdy wedle możności; swoim dowcipem i sztukami wszystkich rozweselili.
W Kungurze dowiedziałem się o ostatnich bitwach Moskali ze sprzymierzonymi. Cieszyłem się, słysząc o zwycięztwach Francuzów, chociaż wiadomości udzielone mi potrzebowały bardzo potwierdzenia; wierzyłem im przecież, bo wzbudzając nadzieję niosły mi rzeczywistą pociechę. Człowiek znękany jest łatwowierny i nie odrzuca wieści słaby pozór prawdy mających, bo te wieści są aniołami-pocieszycielami, a któż pociechę od siebie odrzuci? Wierzyłem więc w dobrą wolę i szlachetne zamiary Francuzów i Anglików a ich zwycięztwa zmuszały mnie do zapomnienia dolegliwości krępujących łańcuchów; wieść każda o ich pomyślności była dla mnie słońcem w dzień ponury, nadzieją w rozpaczy, łaską Bożą w dzień pokuty. I dla czegóż do mojej nadziei wciskało się niedowierzanie, skorom tylko pierwsze wrażenie zimno oceniał? dlaczegóż trułem sobie piękne nadzieje, zachmurzał dobrowolnie jasne słońce? bo przeczuwałem, że Francuzi i Anglicy nawet teraz, chociażby Polska najdzielniej im pomódz mogła, nie myślą o szlachetnej pomocy, nie wierzą w nasze siły żywotne.
Od Kunguru do Sabarska okolica traci górskie wdzięki; równina pusta i martwa, okryta zeschłemi trawami i kupkami bezlistnej brzozy, pozbawiona świeżości ani zajmuje, ani bawi. Sabarsk położony jest w wąwozie. Najważniejsze w nim budynki są: cerkiew i etap; w etapie mieliśmy dniówkę.
Od Sabarska kraj znowu zmienia swoją fizyonomię, w płaszczyznach rysują się doliny a nad dolinami ziemia garbi się i podnosi. W głębokiej dolinie błękitnieje szeroka tablica stawu, okrążyły go pagórki gajami porosłe; na brzegu stoi wieś Suksun z dwiema cerkiewkami, których igły i kopuły odbijają się w czystej wodzie i rzucają kołyszący się cień na jej powierzchnię. W Suksunie jest huta miedzi; lud zamożny, porządnie ubrany i syty. Z pagórków okrążających dolinę, wesoły jest widok na staw suksuński; jest to najwdzięczniejszy widok ze wszystkich, które dotąd w Permii widziałem.
Od Suksuna szliśmy przez długą dolinę; na noc przybyliśmy do wsi Klucze w tejże dolinie położonej. Klucze łączą się i stykają z długą na kilka wiorst wsią zwaną Mostową; cerkiew w Mostowej wznosi się na pagóreczku, mury świątyni białe, tynkowane, kopuły zaś zielono malowane, zlewają się w pstrą lecz harmonijną całość; przed cerkwią stoi dzwonnica gęsto nasadzona murarskiemi ozdobami i nakryta zielonym dachem, z którego wystrzeliła piramida igłą zakończona. Z doliny droga zwraca się na lewo przez pagórek na szeroką i niemalowniczą równinę. Wsie tutaj rzadko napotykamy, przy drodze tu i owdzie stoją budy i dymią się ogniska kordonowe, które dowodzą, iż podróż nie jest zupełnie bezpieczną w tej okolicy; jakoż lud permskiej gubernii dobrze ubrany i zamożny, ma przecież wielkie skłonności do rabunku i morderstwa. Liczba zbrodniarzy jest bardzo znaczna, ciągle słychać o nowych kradzieżach, zabójstwach, oszustwach; najbogatszy chłop dla wzbogacenia się zabije sąsiada lub podróżnego, jeżeli bez odpowiedzialności wykonać to może. Chciwość jest główną cechą ich charakteru, a kradzież tak jest wkorzenioną, że niema ani jednego czynownika, ani jednego górnika, pana i chłopa, któryby nie okradł rządu lub właścicieli swoich.
Kobiety są przystojne, wierzch głowy zawięzują jedwabnemi chustkami, lubieżne i niemoralne w wysokim stopniu. Chłopi noszą siermięgi brunatne i granatowe; gruntów bardzo mało uprawiają, wszyscy bowiem pracują w kopalniach i hutach w znacznej liczbie rozrzuconych po całej gubernii, otarci między ludźmi mają więcej przebiegłości i wiadomości niż chłopi w właściwej Moskwie. Chciwość, popęd do zbrodni mieści się w ich charakterze wraz z kilku pięknemi przymiotami, a mianowicie z pobożnością, miłosierdziem i często gościnnością; pobożność ich głównie wyraża się w postach, modlitwach, ale także i w cnotliwych uczynkach; skłonni są bardzo do sekciarstwa i niema jednej wsi, którejby wszyscy mieszkańcy byli jednego wyznania. Miłosierdzie ich piękne okazuje się w jałmużnach szczodrze dawanych więźniom i żebrakom, aresztantom w więzieniu przynoszą chleb i pieniądze w imię Chrystusa, a zbiegów szukających przytułku nie zdradzają, lecz przeciwnie dają im pomoc i schronienie; panów swoich nie cierpią, szemrzą przeciw ich władzy, lecz to nie psuje ich wierności i w niczem nie przeszkadza do nieograniczonego i niewolniczego posłuszeństwa tymże panom.
Bykowa wieś z cerkwią odległa od Kunguru prawie 11 mil, zbudowana jest w dolinie; domy w Bykowej jak we wszystkich permskich wsiach stawiane są z belek z okapami, lecz nie tak starannie zdobione i malowane jak domy we wsiach moskiewskich. W Bykowie mamy dniówkę, cyganie bawią nas tańcami; na podwórzu szerokie koło otoczyło dwie cyganki, jedna z nich kobieta mogąca mieć lat 30 musiała być w młodości bardzo piękną, bo i dzisiaj jeszcze pomimo trzech dziesiątków śniada jej cera ma gładkość i miękkość aksamitu, a oczy jak u dziewicy mahometańskiego nieba ciskają płomienie gorących uczuć; głowę czerwoną chustką w kształcie turbanu przewiązała, koszula biała perkalowa wykazuje okrągłość ramion, kształtność piersi i kibici; od pasa spuszczają się fałdy pstrej spódnicy. Naprzeciw niej stanęła jej siostra, kobieta przynajmniej o dziesięć lat młodsza od pierwszej, lecz nie posiadająca wdzięków tamtej, cerę ma mocno śniadą, twarz okrągłą, kości policzkowe bardzo wydatne; z czarnych jej oczu wyglądała złośliwość i przebiegłość. Na głowie jako panna nie miała chustki, lecz za to okryła kibić czerwoną, wełnianą chustką. Syn pierwszej tancerki wysmukły i ładny chłopak lat 14, zagrał na bałałajce i kobiety zaczęły tańcować. Pierwsza z ręką do czoła wdzięcznie przyłożoną, z oczami w dół spuszczonemi, krokiem wolnym, zakreślała koło, płynęła niby i posuwała się jak spokojna fala w rzece; druga tańcowała wstecz, twarzą do siostry obrócona, wziąwszy się pod boki krzykliwie przyśpiewywała zwrotki pieśni Romów (cyganów) a nogą z gracyą tupała, robiąc trudne i skomplikowane skoki; żadna baletniczka lepiejby tańczyć nie mogła. Nagle obiedwie stanęły i tańcowały nie poruszając się z miejsca, zginając się z nieopisanym wdziękiem, ręką kreśliły w powietrzu znaczące figury, poczem jedna znowuż puściła się w koło a druga tupiąc nogą zwolna za nią posuwała się; wówczas wszystkie muszkuły i wszystkie członki tańcowały, zdawało się, że ją duch szamański opętał: piersi jej robią, ramiona wznoszą się i opadają, muszkuły drgają, ciało się trzęsie, a tylko oczy jedne zostały w spokoju i tryumfująco spoglądały po tłumie zachwyconych ludzi. Skończyły piękny i namiętny taniec a aresztanci złożyli im uzbierane kopiejki; po nich popisywały się z tańcem małe cyganiątka i wyśpiewywały rozpustną moskiewską piosenkę; niezręczne i mało uczone ich skoki podniosły przecież ogólną ochotę i śmiech, a szczególniej bawiła wszystkich gwałtowność i chciwość, z jaką, cokolwiek poskakawszy, ci malcy upominali się o zapłatę.
Cyganki prawie każdemu aresztantowi, żołnierzowi i oficerom etapowym, wróżą z ręki po drodze za stosowną zapłatę; przypatrując się kierunkom linij i hieroglificznemu powiązaniu żył na dłoni, prawią ciekawym poznać swoją przyszłość z wielkim dowcipem i bystrością rzeczy różne ogólniki, które dadzą się wielorako tłumaczyć, do wszystkiego zastósować, a które dla tego mają cechę prawdy; wszyscy więc są z wróżb zadowolnieni i chwalą cudowną naukę chiromantyi. Powiedzmy jeszcze o cygankach i to na ich pochwałę, że pomimo ruchów okazujących usposobienie zmysłowe, że chociaż rozwarte nozdrza ich wyniosłych, greckich nosów buchają namiętnością, przecież w partyi prowadzą się nienagannie i mogą służyć za wzór innym aresztantkom.
Ojciec tej cygańskiej rodziny jest wysoki, w średnim wieku człowiek; krucze włosy osłaniają jego wyniosłe jak ściana czoło, nos pięknie utoczony z ściągniętemi nozdrzami każą się domyślać przebiegłego i chytrego charakteru; jako mąż poważny wcale wróżbą się nie trudni i nie tańcuje, lecz całkiem zajęty jest swoim «gram» (koniem), który wiezie do Syberyi liczną jego rodzinę.
Dziwny to jest i ciekawy naród! Wiecznie włóczy się i nie ma ojczyzny, niema wiary a ma swój język, obdarzony jest wielkiemi zdolnościami umysłu, bystry, zręczny, przebiegły, a przytem w wysokim stopniu leniwy. W kuźni, na jarmarku, w szatrze i przy gitarze, w tańcu, przy wróżbie i kradzieży koni zawsze może być przedmiotem do charakterystycznego obrazu, zawsze wiele daje do myślenia.
Między młodzieżą partyi wielki ruch powstał, każdy elegantuje się, udaje bogatego i stara się o łaski piękności, która w Kungurze złączoną została z naszą partyą. Jest to kobieta rzeczywiście piękna: twarz ma okrągłą, rysy kształtne, nosek nie wielki lekko zadarty, oczy błękitne z głębokiemi wyżłobieniami, brwi czarne, wązkie jak paseczek jedwabiu, usta maleńkie, różowe i namiętne; cera biała rumieńcami ozdobiona, postawa wysoka lecz kibić ciężka i niekształtna, ruch jej jednak jest wspaniały i ma w sobie arystokratyczną powagę. Piękna ta kobieta jest trucicielką, była kochanką jakiegoś urzędnika i w mieście między ludem otarła się i nauczyła sztuki zalotniczej; właściciel jej, (była bowiem poddaną), zobaczywszy ją w mieście upodobał sobie, odebrał od urzędnika, wziął na wieś i kochał się w niej kilka miesięcy, a gdy rozwiązłemu panu sprzykrzyła się, zmusił ją do zamąż-pójścia za człowieka starego, którego niecierpiała: przy ślubie zaprotestowała przed popem i wyraziła swą nienawiść do narzeczonego, lecz pop nie zważał na to, bo obawiał się pana, i dał im ślub. Żyła tylko jeden miesiąc z nienawistnym jej mężem, w drugim miesiącu struła go; morderstwo wykryło się, piękną kobietę aresztowali, dali na szafocie ośmdziesiąt knutów i skazali na 15 lat do kopalń.
Z pomiędzy niedawno przybyłych do partyi, zwrócił także moją uwagę krawiec, młody człowiek, rodem z Wiatki, wzrostu małego, twarzy ściągłej; usta zapadłe, nos garbaty pokazują charakter mocny i dumny. Urodził się w klasie ludzi, którą bezkarnie bić i poniewierać można, czynownik więc, któremu surdut przyniósł, chcąc taniej za robotę zapłacić zarzucał mu zły krój, złe szycie itd.; ażeby jeszcze mniej zapłacić, udawał bardzo zagniewanego, krzyczał i uderzył go dwa razy w policzek; krawiec oburzył się, pochwycił w swoje ręce czynownika, surdut na nim rozdarł a jego samego porządnie poturbował; za bunt więc (buntem się bowiem w Moskwie nazywa pobicie czynownika) sąd skazał krawca na 16 lat do rot cywilnych aresztantów w Permie, zkąd posyłają go do Syberyi na osiedlenie.
Niemniej ciekawą figurą jest wysoki, chudy diaczek idący na osiedlenie; spokojny i pobożny co wieczór i co rano zapala świece przed obrazami w etapie i przewodniczy nabożnym śpiewom i modlitwom publicznym. Sprawę swoją opowiada następnie:
«Sąsiad mój nie cierpiał mnie i był ze mną w nieporozumieniu, pogodziliśmy się przecież i on u mnie, ja u niego bywałem; przed jarmarkiem wstąpiłem do niego i prosiłem o pożyczenie konia na jarmark, pozwolił mi jechać na nim i pojechałem. Po moim wyjeździe sąsiad poszedł do policyi, zameldował kradzież konia i dodał, iż mu ludzie mówili, że mnie jadącego na nim do miasta widzieli; policya wysłała za mną pogoń, pod miastem wstrzymała mnie i za kradzież konia osadziła w więzieniu. Tłumaczyłem się i wystawiałem rzeczy jak były; nic nie pomogło, sąd nie uwierzył i wygnał mnie do Syberyi; pokazuje się, że sąsiad mój urazy, jaką miał do mnie, z serca nie zrzucił i szukał tylko pomyślnej okazyi do zemsty.»
Taka jest historya pobożnego diaczka; podejrzywam jednak prawdę jego opowiadania, bo ktoś mi szepnął do ucha, że sąsiad miał zupełną racyę a diaczek rzeczywiście skradł konia, bo bez wiedzy i opowiedzenia się gospodarzowi wyprowadził go ze stajni.
Diaczek dzisiaj rozgadał się, co mu się rzadko zdarza, i opowiadał mi wiele zdarzeń i spraw, z których kilka wpisuję w moją podróż: «W sąsiedniej wsi niedaleko od nas w niżegorodzkiej gubernii, mieszkał sołtys (starszyna), człowiek bardzo poczciwy i poważny, cała wieś szanowała go i obdarzała zupełną ufnością. Pewnego razu przybył do wsi ziemski zasidatel; rozkazy jego były zawsze z groźbą połączone, mniemał on jak i większa liczba naszych czynowników, że surowością najłatwiej jest rządzić i zapewnić sobie bezwzględne posłuszeństwo, wszystkich więc podwładnych dla większej swojej powagi i pokazania władzy, chociaż nie było za co, bił i siekł rózgami. Rozkazał zasidatel sołtysowi drogę w kilka dni poprawić, lecz rozkaz jego trudno było wykonać, bo termin oznaczył zbyt krótki i w czasie żniw, kiedy wszyscy we wsi żną i zbierają z pola. Prosili więc gospodarze sołtysa, ażeby od pilnej roboty ich nie odrywał. Sołtys posłuchał słusznej ich prośby i od żniw ich nie odrywał, lecz zabrał kilkunastu ludzi bez żadnego zajęcia będących i z ich pomocą sam drogę poprawiał; robota szła powoli a tymczasem, jakem to mówił, przyjechał do wsi czynownik, a widząc drogę nie skończoną przywołał sołtysa, wykrzyczał go, groził i klnąc ustawicznie nie pozwolił sołtysowi jednego słowa na usprawiedliwienie powiedzieć. Przywołał potem gospodarzy i obnażywszy starca, za niewykonanie rozkazu kazał go smagać rózgami; gospodarze z żałością i bólem, bo kochali i szanowali sołtysa, wykonali rozkaz zasidatela. Czynownik widząc, iż słabo go biją, poszturchał ich i wypoliczkował za okazaną litość, i rozkazał surowiej i tężej uderzać; bili go więc porządnie, bili już z godzinę, okrwawiony starzec przestał już jęczyć a zasidatel jeszcze nie zadowolnił się; dali mu jeszcze ze sto rózg, gdy któryś z gospodarzy zauważył, iż sołtys wcale się nie porusza, i nie poruszył się już więcej, bo umarł pod rózgami. Za to zabójstwo sąd pozbawił zasidatela praw stanu i skazał go na osiedlenie do Syberyi, ale gdy wyrok carowi został przedstawiony, car ułaskawił go.»
Diaczek był patryotą moskiewskim, cudzoziemców nie cierpiał a wszystkich, którzy nie należeli do schizmatyckiego kościoła, nazywał poganami. Cara ubóstwiał i chwalił jego łaskawość, a wszystko złe przypisywał jego podwładnym. Na dowód jego łaskawości przytoczył następujące zdarzenie: «Mieszkał w dońskiej ziemi kozak, który miał złą żonę, i chociaż był młodym, mocnym i przystojnym mężczyzną, żona go nie kochała, lecz kochała innych. Ztąd w domu były nieustanne swary, kłótnie i bijatyki. Niewierna żona nie była także wierną kochanką; przeniewierzywszy się jednemu z kochanków uciekła z domu, z zamiarem zamieszkania w mieście, gdzie życie weselsze, a chleb łatwiejszy niż na wsi. Na drodze spotkał ją zdradzony kochanek, zatrzymał, a wymawiając jej niewiarę klął okropnie i bił; kobieta odcinała się językiem i broniła się; w tem szamotaniu kochanek uderzył ją kilka razy pałką tak mocno, że padła jak nieżywa i wkrótce wyzionęła duszę. Znaleźli trupa i pogrzebali. Ludzie wiedząc o złem pożyciu z mężem, jego właśnie podejrzywali o zabójstwo, a sąd go aresztował i jako nie będącego w służbie wojskowej skazał do robót w kopalniach i na 80 knutów. Niewinny mąż już był do kobyły na szafocie przywiązany, już kat knut podniósł w górę, wtem morderca skruszony w sumieniu, wybiega z tłumu patrzących i woła na kata: «Nie bij go, nie bij! on jest niewinny ja jestem rzeczywistym zabójcą jego żony!»
«Egzekucyę wstrzymano, a śledztwo na nowo zarządzone potwierdziło dobrowolne zeznanie mordercy. Wyrok wypadł mu do kopalń i na 60 knutów, lecz car łaskawy wziąwszy na uwagę dobrowolne, a wspaniałomyślne przyznanie się darował mu winę i uwolnił od kary.»
Ze znacznej liczby powieści przez diaczka opowiadanych przytoczę jeszcze jedną, która dowodzi, iż między grubym i zdemoralizowanym gminem znaleźć się mogą skarby uczuć i poświęcenia. «Pewna wdowa, moja sąsiadka, miała młodziutką i piękną córkę, do której kilku chłopaków się zalecało. Dziewczyna młoda jak mucha do miodu lgnie do zepsucia, córka też wdowy prędko uległa namowom zalotników. Matka o niczem nie wiedziała, bo dziewczyna ukrywała starannie przed nią swoją brzemienność, a gdy w sąsiedztwie powiła małe chłopiątko, natychmiast je zamordowała. Morderstwo się wykryło i dziewczynę aresztowali; matka niezmiernie ubolewała nad losem jedynaczki, płakała i nikła coraz bardziej, aż wreszcie chcąc córkę z więzienia uwolnić, poszła do sądu i oskarżyła się o zamordowanie dziecka swej córki. Fałszywe zeznanie zręcznie dowodami umiała poprzeć i sąd jej zupełnie uwierzył, córkę uwolnił, a matkę skazał do kopalń. Niedawno otrzymała 105 knutów na szafocie i pognali ją do Syberyi w partyi, która przed nami wyszła z Kazania.»
Wieczorem przyprowadzili do etapu dwóch dezerterów, jutro mają ich do Permu poprowadzić. Obadwaj zbiegli z Syberyi i w permskiej gubernii odgrywali rolę urzędników do tajnych poruczeń, wysłanych przez cara dla zbadania i skontrolowania stanu administracyjnego prowincyi. Papiery potrzebne im do oszustwa wybornie sfałszowali, nikt więc nie podejrzywał i nie wątpił w ich urzędową misyą; wszystkie kasy i bióra otwierały się na ich wezwanie, a mniemani urzędnicy do tajnych poruczeń z wielką ścisłością rewidowali księgi, sprawdzali rachunki, badali stan rzeczy, wykrywali nadużycia i zbierali wielkie pieniądze, każdy bowiem kasyer, horodniczy, sprawnik i zasidatel bojąc się, ażeby o ich matactwach carowi nie donieśli, dawali im znaczne łapowe. Takim sposobem przejechali wzdłuż i wszerz gubernię permską, wiacką i kazańską i jechali do orenburskiej. Czynownicy drżeli przed nimi i wspaniałem przyjęciem starali się ich ująć.
Dezerterzy rolę carskich wysłańców do końca zręcznie odegrali; maniery, obejście się, znajomość form i rzeczy urzędowych były zupełnie petersburskie, pokazywały ludzi wysoko postawionych i wszelkie podejrzenie względem ich osób odsuwały. Nareszcie zbudzili podejrzenie, gubernator kazał ich mieć na oku, a otrzymawszy wiadomość, że nikt z Petersburga na objazd tych prowincyj nie był wysłany, kazał ich aresztować.
W Moskwie oszustwa podobnego rodzaju często się powtarzają; car rzeczywiście wysyła urzędników na prowincye z tajną misyą zbadania jakiej sprawy lub stanu gubernii; ci urzędnicy mają nieograniczone pełnomocnictwa, a świadectwo ich w Petersburgu uważają zawsze za prawdziwe, opinie za nieomylne. Za czasów Piotra Wielkiego jego deńszczyki (lokaje) z władzą dzisiejszych fligiel-adjutantów wysyłani byli w interesach rządowych na prowincye, mieli prawo zmieniać, degradować, odsuwać od urzędu czynowników, a nawet sądzić gubernatorów. Dzisiaj choć nazwa się zmieniła rzecz została. Zjawienie się dygnitarza z Petersburga przejmuje trwogą czynowników, każdy jest niepewien swego miejsca, bo każdy jest złodziejem lub przeniewiercą w rozliczny sposób; ażeby się utrzymać przy urzędzie przekupują tych, którym car zaufał, a ci wystawiają mu rzeczy w fałszywem świetle. Tajemnica, groźna powaga osłania takich wysłańców urokiem potęgi i wielkości, przed którą korzy się wszelka odwaga i ginie bystrość; ta to okoliczność właśnie zachęca oszustów, ułatwia nie mało wszelkie bezprawia i uświęca przekupstwo.
W dalszej drodze równina odarta z letnich ozdób, niema w sobie nic ciekawego, widoki płaskie i wcale nie ciekawe. Dopiero pod Bisierdem pokazały się góry a z nimi i widoki piękniejsze. Swawolna rzeczka utworzyła pagórkowatą dolinę, a koryto jej nieustannie wykręca się, kołuje, załamuje i podrywa gąszcze czerniejących na brzegu krzaków. Kontury wzgórzy łagodnie w liniach okrągłych spadają ku dolinie i rzucają cień na wioskę Bisierd, malowniczo rozrzuconą na brzegu rzeki. —
Na pochyłości pagórka stoi drewniana cerkiewka, mała, ozdobna jak pudełeczko; ściany świątyńki z belek w kwadrat postawione okolone są gankiem, do cerkwi wchodzi się przez kruchtę, nad którą wznoszą się dwa dachy jeden nad drugim w guście chińskim wzniesione. Nad dachem nawy wznoszą się bizantyńskie kopułki, dach zaś nad wielkim ołtarzem ma figurę ostrokąta, którego długa igła w powietrze wystrzeliła. Dzwonnica ośmio-ścienna, także z belek wystawiona; nade drzwiami znajduje się ładny ganeczek. Cerkiewka ta poczerniona przypomina dziwną fantazyę architektów wołyńskich, budujących znane w Polsce drewniane cerkiewki. Dachy i daszki łamane w bisierdzkiej cerkwi, mają charakter chińskiej budowy; bizantyńskie zaś kopuły na chińskim dachu symbolizują charakter państwa i ludu moskiewskiego. W Bisierdzie mieliśmy dniówkę.
Kraj za Bisierdem ma już podgórską fizyonomię; droga ze wzgórza na wzgórze prowadzona wznosi się coraz wyżej i oko coraz szerszą przestrzeń obejmuje. Grzbiety gór porosłe sosną lub brzeziną, pokrzyżowały się i pobiegły w różnych kierunkach, w kilku miejscach wyskoczył wyżej od innych skalisty «wyrch» i wzdął się jak «magora» okrągły szczyt; obok niego ciągnie się głęboka, ciemna, gęsto zarosła dolina, z której wydobywające się deszczowe mgły, owijają się w koło góry. Wiatr świszczy w wąwozie i wpadłszy między drzewa puszczy okrywającej pochyłości i wierzchołki gór, huczy i szumi głosem zwiastującym burzę. Nie było jednak burzy, chmury przeszły i gdzieś w wyższych miejscach Uralu wylały się, za chmurami uciekł i wiatr, który zrywał nam czapki i wichrzył we włosach, i powróciła piękna pogoda. Niebo przecież nie prędko wyjaśniło się, naprzód między chmurkami pokazał się biały obłoczek, a za nim szmatka błękitu, słońce też długo pracowało, za nim zrzuciło chmurę, co mu oblicze zasłaniała i posiało promieniami wesołości i życia na uralskie widoki. W ciemnym borze błysnęła tablica jeziora a nad niem zielony dach cerkwi i budynki huty żelaznej, wyrzucającej kłęby dymu z długiego komina.
Charakter podgórza uralskiego jest ponury, ciemne bory nie rozweselają umysłu, okrągłe kontury gór nie mają w sobie wzniosłości, przepaścisto uciętych boków, skał fantastycznie poszarpanych nigdzie nie widać, a mieszkanie ludzkie rzadko podróżny napotyka; przy drodze ogniska Tatarów stojących na kordonie ożywiają okolicę i zatrzymują uwagę ciekawego cudzoziemca, który nie rozumie ich grubej, twardej mowy, obfitującej w wyrazy jedno-zgłoskowe, ostro wylatujące z ust, jakby z szumem padającego gradu.
Chociaż kultura zewsząd wciska się na podgórze uralskie, dotąd przecież nie straciło dzikiego charakteru, podtrzymuje go smutna mgła, co wisi nad jego górami obfitującemi w metale. I mnie też smutek ściskał serce, bo ci, z którymi byłem skuty, wciągając mnie na błotniste pagórki, poszarpali mi ręce łańcuchem a tęsknota podniecona bólem fizycznym rwała mi duszę i smuciła umysł.
Dniówkę mieliśmy we wsi Kirgiszy odległej o 14 mil od Bykowej.
Owal tatarskich twarzy zamienia się często w kształty prostokątne, oczy podłużne a nosy mają spłaszczone; trafiają się jednak między nimi ludzie z orlemi nosami i kształtnemi rysami; takim jest w naszej partii kupiec tatarski z Kazania: twarz ma bladą, ściągłą, oczy czarne, a nos wysoki zakrzywiony jak u krogulca. Człowiek ten ma dużo zdrowego rozsądku, wiadomości i namiętność do handlu; na każdej dniówce wydobywa z swego tłumoka czerwone szale, jedwabne chustki, buty, czapeczki, grzebyki, herbatę; rozkłada swe towary na posłaniu z pewnym gustem, porządkuje i sprzedaje żołnierzom i aresztantom za ceny bardzo wysokie; gdy już niema kupujących, pakuje swe towary do tłumoka i czyta alkoran i inne nabożne księgi tatarskie. Występek jego nie musiał być wielki, posyłają go bowiem na osiedlenie.
W Kirgiszy wszyscy mówili i śmieli się ze starca mającego kilka złotych imperiałów; dowiedział się czy też podsłuchał rozmowy zmawiających się kolegów na jego imperiały i odtąd stracił spokojność i sen, chował pieniądze w buty, zaszywał je w koszulę, w nocy nie sypiał, aresztanci przecież namacali je i zawsze odkryli miejsce, w którem je chował; stary nie wiedząc już, gdzie chować imperiały, połknął je, pewny, iż z brzucha złodzieje pieniędzy nie wyciągną. Schował on tak dukata, jak ten żołnierz szwedzki, który przed bitwą pod Trzemesznem (1656) bojąc się, ażeby gdy padnie, dukatów zrabowanych nie zabrali mu, połknął je. Pokazało się, że i brzuch był niedostateczną kryjówką, bo gdy Czarniecki pobił tam Szwedów, tak, że jak pisze Pasek, ani «zwiaściciel klęski» nie został, znaleźli go chłopi z rozciętym brzuchem, spostrzegli złoto i dukaty z kiszek mu wybrali.
Prócz niego znajduje się w partyi kilka jeszcze bogatych starców, wszyscy są starowiercami; aresztanci kilkakrotnie chcieli ich okraść, lecz śpią czujnie, strzegą się wzajemnie i tak daleko i głęboko chowają swoje pieniądze, iż aresztanci dotąd nie mogli odkryć miejsca, w którem zaszyli swoje majątki. Starcy ci, ażeby zwalić opinię posądzającą ich o posiadanie znacznych pieniędzy, żyją jak rzeczywiści nędzarze i karmią się chlebem i wodą.
Wieczorem wsłuchiwałem się w bajki, które aresztanci bardzo lubią; w partyi naszej jest kilku bajarzy, pamięć mają dobrą i mówią płynnie; każdego wieczora, gdy już wszyscy legną proszą ich o gadkę (skazkę). Bajarz się droży, każe się długo prosić, w końcu ulega ogólnej prośbie i każdą skazkę zaczyna od frazesu: «W niekotorom carstwie, w niekotorom gosudarstwie, imienno w tom, w kotorom my żywiom, żył był starik..... Uważałem, że aresztanci szczególniej lubią takie gadki, w których bohaterem jest chłop, żołnierz, nędzarz wzbogacający się nagle, lub też przechodzący przez przykre koleje różnych przygód, klęsk, do wielkiego szczęścia i dostojeństwa. Większa część ich bajek jest opowiadaniem o czarnoksiężnikach, trzech braciach, upiorach, rzeczach nadprzyrodzonych i niedających się wytłumaczyć rozumem. W chwili opowiadania wszyscy siedzą spokojnie, nikt się nie rusza, nie mówi, wszyscy ciekawie wsłuchują się w przygody bohatera i szturchają chrapiących, którym bajka sen na oczy sprowadziła.
W nocy 30. października upadł śnieg i zasłał ziemię, szare góry, płowe łąki i pola wdziały na się białe futro, mróz od razu ściął wodę i wysuszył drogę.
Bory sosnowe szeroką przestrzeń tutejszego kraju zajęły jak daleko oko sięgnie, wszędzie widzę czarną płachtę boru, która na białem tle śniegu ma smutku i żałoby cechę.
Drzewa w tutejszych borach są w ogóle młode i niemają owej wspaniałej powagi, jaką dopiero lata drzewu nadają; ztąd też widoki, jakie się w drodze nasuwają, nie mają nic pięknego.
Droga przechodzi przez równinę, pagórki długim rzędem biegną bokiem drogi, w lasach dymią huty żelazne i płynie spławna rzeka Czusowa, niosąca na swoich falach cienkie tablice lodu od brzegu oderwanego.
We wsiach górniczych mieszka lud dobrze zbudowany, czerstwy i silny; mężczyzni noszą długie włosy i brody i ubiór moskiewskich mieszczan, to jest granatowe sukmany i czapki różnych bardzo form; kobiety w dzień świąteczny ubierają się w materyalne lub jedwabne salopy, a na jaskrawe sarafany wkładają jubki koloru żółtego, czerwonego lub zielonego, oszyte wiewiórczem lub lisiem futrem. Bryczki będące tutaj w użyciu zowią się tarantasami. Tutaj także, jak i w całej Moskwie, w ścianie frontowej każdego domu, niema parzystej liczby okien, rząd bowiem, który się we wszystko niepotrzebne miesza, wydał ukaz zabraniający budowania chat z parzystą liczbą okien od ulicy.
Na dniówkę przybyliśmy do Balimbajewska; znajduje się tu wielki piec do topienia rudy żelaznej, hamernia i t. p. zakłady i budowy hutnicze; wzniesione z muru, utrzymane w porządku są ozdobą okolicy. Balimbajewsk ma pozór porządnego miasteczka; w kilku ulicach między domami stoją kamienice, a cerkiew kopulasta stroi osadę. Jest on własnością Strogonowych. Najznaczniejsze huty permskie należą do prywatnych osób. Demidowie i Strogonowie głównie rozwinęli górnictwo uralskie, a Wsiewołożscy, Turczaminowie, Zemczużnikowie, Jakowlewowie, Woroncowie, Łazarewowie posiadają w tej gubernii znaczną liczbę hut i kopalni.
Pod względem górniczej produkcyi najważniejszą jest permska gubernia z prowincyj moskiewskich. Złota Ural dostarczył w 1854. roku 190 pudów, 28 funtów, 76 zołotników i 93 doli; żelaza surowcu według dzieła pana Tęgoborskiego dostarczają rocznie tutejsze huty 8 milionów pudów; produkcya zaś żelaza we wszystkich innych guberniach Moskwy nie dochodzi do liczby wyżej napisanej i tak: w wołogodzkiej, wiackiej i orenburskiej gubernii, przez które przechodzą także odnogi i gałęzie Uralu, wyrabiają rocznie surowcu 2,500.000 pudów; w irkuckiej, ołonieckiej, mitawskiej guberniach 300.000 pudów; w kałużskiej i niżegorodzkiej gubernii 1,500.000 pudów a we wszystkich innych guberniach moskiewskich 500.000 pudów. Produkcya żelaza w Moskwie, acz jest znaczna, nie wystarcza na potrzeby kraju i nie dorównywa produkcyi innych państw; i tak: w Anglii wyrabiają żelaza rocznie do 140,000.000 pudów; w Stanach Zjednoczonych 31,500.000 pudów; we Francyi 30,500.000 pudów. Inne państwa stosunkowo do swojej przestrzeni i potrzeb także więcej żelaza niż Moskwa produkują: Austrya 12,500.000 pudów; Prusy 8,000.000 pudów; Szwecya kutego żelaza 7,000.000 pudów; Belgia i Holandya 4,000.000 pudów; w Związku Niemieckim 5,000.000 pudów; w Hiszpanii tylko 1,000.000 pudów; w Piemoncie 1,500.000 pudów, a w reszcie Włoch 1,750.000 pudów. W Moskwie co rok więc sprowadzają znaczną liczbę centnarów zagranicznego żelaza, które jest tańsze od moskiewskiego. Żelazo angielskie w Moskwie, licząc i daleki transport, mniej kosztuje, niż żelazo na miejscu produkowane. Żelazo potrzebne do hut srebrnych nerczyńskich sprowadzali zwykle z hut irkuckich, ałtajskich lub uralskich, raz jeden sprowadzili wprost z Anglii; pokazało się, że angielskie żelazo z transportem do Nerczyńska o ¼ jest tańsze niż uralskie.
Miedzi wyrabiają permskie huty 323,000 pudów, ałtajskie 18,000 pudów, a kaukazkie 11,000. Z tego 30,000 pudów przekuwają na monetę. Z innych państw, Anglia tylko jedna produkuje więcej miedzi niż Moskwa, wyrabia bowiem 1,500.000 pudów; Austrya dostarcza miedzi 172,000 pudów; Szwecya 108,000 pudów; Związek Niemiecki 145,000 pudów; Prusy 72,000 pudów; Dania 50,000 pudów; Hiszpania 30,000 pudów; Meksyk 20,000 pudów; a Francya tylko 6,000 pudów. Platyna znajduje się w permskiej gubernii nad rzekami Tagilem i Isietem, złota i srebra bardzo mało; w Berezowie między Pyżmą i Berezówką, znajduje się złoto w białym kwarcu.
Ołowiu posiada Moskwa nie wiele, produkują go tylko nerczyńskie i ałtajskie kopalnie, w liczbie 54.350 pudów; w Anglii produkują ołowiu 2,850.000 pudów; w Hiszpanii 1,900.000 pudów; w Austryi 300.000 pudów; w Związku Niemieckim 500,000 pudów; w Prusach 100,000 pudów; w Belgii 50,000 pudów; we Francyi 49,000 pudów; w Piemoncie 15,000 pudów a w Stanach Zjednoczonych 4,000 pudów. W ogóle wartość mineralnej produkcyi Rosyi, objąwszy w tej liczbie i Polskę, wynosi 45 milionów rubli srebrnych. Wartość mineralnej produkcyi Anglii jest ogromnie większą, a we Francyi dochodzi do 105,000.000 rubli srebrnych; w Austryi i Prusach jest znacznie mniejszą od moskiewskiej, Austrya produkuje na 18,000.000, a Prusy na 30,000.000 rubli srebrnych.
O kilka wiorst za Balimbajewskiem stoi sioło Wasiliew; w niem znajduje się także cerkiew i huty żelazne. Droga ciągnie się przez równinę spagórkowaną, znaczniejsze wyniosłości widne zdala, należą już do właściwego łańcucha Urala, nie są jednak wyższe od gór krakowskich.
Nie dojeżdżając do wsi Rieszoty, w najwyższym punkcie grzbietu stoi słup kamienny, wystawiony na pamiątkę odpoczynku w tem miejscu następcy tronu Mikołaja, Aleksandra, wracającego z podróży do Tobolska. Tędy przeciągnął się dział wodny; z pochyłości zachodniej wody spływają do Wołgi, z pochyłości zaś wschodniej do Oby. Tutaj także jest naturalna granica Europy i Azyi.
Góry uralskie, w starożytności ripejskie od brzegów Lodowatego morza przeciągnęły się długiem pasmem z północy na południe; najwyższe szczyty znajdują się na północy, to jest: góra Telpoziz najwyższa w całem paśmie, wznosząca się do 5,954 stóp nad poziom morza; góra Sabla mająca 5,487 stóp; Pajjar 4,991 i inne.
Im bardziej na południe biegną góry uralskie, tem są niższe; w miejscu, w którem przeszliśmy na wschodnie stoki Uralu, dochodzą tylko do wysokości, jak mówiłem, krakowskich gór. Góra zwana kamień Konstantego na krańcu Uralu, wznosi się do 1,997 stóp wysokości. Pasmo uralskie kończy się w orenburskiej gubernii i na stepach kirgizkich falą gołych pagórków, które się zniżają, płaszczą, aż wreszcie giną zupełnie na szerokiej przestrzeni stepów okalających północne brzegi Kaspijskiego morza. Wyniosłych turni niema w Uralu, szczyty są pospolicie okrągłe, wszędzie prawie dostępne, zarosłe sosną, świerkiem lub modrzewiem; boki lekko spadziste, ścian i przepaści skalistych bardzo mało, brak więc jest Uralowi wspaniałych widoków, które potężnem wrażeniem piękna podnoszą umysł. Brak wielkiego piękna natura wynagrodziła bogactwem mineralnem w głębiach gór złożonem.
Ze szczytu łańcucha górzystego, rozłożyła się przed nami ogromna Azya, kolebka chrześciaństwa i kolebka barbarzyńców, którzy ujarzmiali Europę i niszczyli pomniki cywilizacyi; która karmi niewolników i chowa dotąd barbarzyńców może na nowe zniszczenie Europy przeznaczonych. Nowy świat i nowe wrażenie w nim czekają mnie; czy te wrażenia będą dosyć silne, ażeby złagodziły tęsknotę i zabliźniły rany serca? Czyż znajdę tutaj ukojenie i spokój, którego mnie wrogowie pozbawili? Tęskne przeczucia ściskają moje serce, bo przed okiem ducha mojego rozwarła się perspektywa długiego życia i przygód wygnańca, bólu i niedoli niewolnika. Bez ojczyzny między obcymi, ani ukojenia, ani spokoju nikt nie znajdzie; najwznioślejsze wrażenia, najrzadsze zjawiska nie zabliźnią i nie złagodzą tęsknoty za nieszczęśliwą Polską, która im jest nieszczęśliwszą tembardziej ukochaną, której mi nic..... raj i niebo nawet zastąpić nie zdoła.
Zstąpmy śmiałym krokiem na ziemię wygnania i potępienia, zstąpmy pełni otuchy na ziemię zepsucia: nie upadniemy, bo wiedzie nas czyste sumienie i promień łaski Bożej, która jest nad wszystkiemi wiernymi ojczyznie!
Nocowaliśmy we wsi Rieszoty położonej u stóp góry, na której wznosi się kapliczka. Strumień płynący przez wieś niesie z sobą piasek złoty i rok rocznie kilka funtów dostarcza skarbowi.
Czerkies, z którym już dawniej czytelników zapoznałem, nazwiskiem Szamachaj, niechciał tu w czasie rewizyi oddać żołnierzom kapciucha z tytoniem; chcąc go zmusić do uległości schwycili go za piersi i kułakami bili po policzkach i oczach. Zawrzała krew w młodym człowieku i chociaż spętany kajdanami wyrwał się z rąk żołdaków, odskoczył na bok i zacisnąwszy pięści czekał na gotowych rzucić się na niego siepaczów. Przybyło kilku żołnierzy do pomocy i połączonemi siłami uderzyli na zgrzytającego zębami i jak chusta bladego Czerkiesa; wszczęła się walka nierówna, Czerkies upadł a żołnierze jak tarantula na swoją ofiarę skoczyli na niego, piersi przygnietli kolanami i zwlókłszy z niego odzienie z zajadłością smagali batami, kolbami i stemplami kształtnie utoczone jego ciało.
Zemdlałego już podnieśli z ziemi, lecz nie mógł nieszczęśliwy utrzymać się na nogach; konającego zostawiliśmy w lazarecie w Ekaterinburgu, do którego 5. listopada w południe przybyła partya.
Ekaterinburg[12] odległy od Kirgiszy 14 i ½ mili położony jest nad Isietem w dolinie okolonej wzgórkami. Z jednej strony na horyzoncie sterczą wyniosłe szczyty Uralu, z innych stron rozłożyły się szerokie równiny okryte borami. Zdaleka Ekaterinburg wspaniale przedstawia się podróżnemu. Cerkwie malowane kopulaste, kamienice z zielonemi dachami i gromada szarych domów wesoło odbija od uśnieżonej okolicy.
Miasto założone zostało w 1722. roku przez jenerała Henninga i nazwane Ekaterinburgiem na cześć Katarzyny Skowrońskiej, żony Piotra I., jest najlepiej zbudowane i najporządniejsze pomiędzy permskiemi miastami, ludności ma 16,939; jest to stolica i punkt centralny uralskiego górnictwa, gdyż tutaj znajduje się główny jego zarząd. Prócz tego znaczenie miasta podnosi mennica, szkoła górnicza, huty żelazne i miedziane znajdujące się w okolicy, garbarnie, znaczny handel i liczne szlifiernie drogich kamieni, jako to: górnych kryształów, szmaragdów, topazów, agatów, ametystów, opalów i innych.
Ludność należy do moskiewskiej narodowości, lecz przy fabrykach znajduje się dużo cudzoziemców szczególniej Niemców.
Kupcy tutejsi posiadają znaczne kapitały i mają stosunki handlowe z odległemi punktami carstwa; znaczna liczba kupców wplątała się w sekciarstwo.
Kilkanaście cerkwi stroi miasto, budowa ich staranna, ciężka, jest mieszaniną różnych stylów. Budowniczowie mieli pretensyą do znajomości architektury i chcieli wystawić piękne świątynie, lecz zabrakło im natchnienia i zdolności samodzielnych, budynki więc, które wystawili, błyszczą się jak pudła lakierowane i malowane, które nikomu się nie podobają. Więzienie murowane jest za miastem; ledwo w niem ulokowaliśmy się, przyszło zaraz kilkanaście kobiet niosąc w koszach: bułki, chleb, owoce, bliny, kwas w dzbankach i wszystko to oddały aresztantom; odtąd przez całą dniówkę drzwi co moment otwierały się dla miłosiernych osób. Nanieśli tyle jadła, iż wszyscy nic nie kupując najedli się do syta, prócz tego każdy z jałmużny zebrał po kilkadziesiąt kopiejek. Obdartym dawały koszule i spodnie. Pięknym to jest miłosierdzie dla potępionych i wyrzuconych ze spółeczeństwa, jakie lud moskiewski wszędzie okazuje; chrześciański ten zwyczaj jest główną ozdobą ich życia.
Brudy, ciasnota i smród nie dokuczały nam w Ekaterinburgu; podłogi i tapczany wyszorowane, ściany świeżo wybielone, powietrze czyste w numerach dobrze rekomendowały urzędników, pod których dozorem zostaje tutejsze więzienie. Więzienie to składa się z dwóch pawilonów: w jednym przebywają partye aresztantów idących do Syberyi, w drugim osadzeni są aresztanci, zostający jeszcze pod śledztwem i sądem.
Większa liczba miejscowych aresztantów osadzoną tu została za kradzież i sprzedaż złota; dzisiaj właśnie z tej sprawy wyprowadzili na plac egzekucyi 50 mężczyzn, każdy z nich skazany jest stosownie do stopnia winy od 500 do 3,000 kijów i do robót w kopalniach syberyjskich. Prócz mężczyzn wyprowadzono dzisiaj na plac kilkanaście kobiet, które także za kradzież złota skazane zostały na karę batów (pletni) na szafocie i do kopalń syberyjskich.
Sprawa ta o kradzież złota bardzo rozgałęziona, wykrytą została przez oficera żandarmów wysłanego z Petersburga. Kradzież złota w Uralu tak się upowszechniła, iż rząd tracił przynajmniej ¼ dobytego metalu. Urzędnicy, robotnicy kradli i sprzedawali go kupcom; śledztwo i ukaranie kilku winnych osób nie położyło tamy kradzieży, rząd widział się więc zmuszonym użyć energicznych środków i dla tego wysłał na wykrycie złodziei oficera z obszernem pełnomocnictwem i znanego ze zręczności szpiegowskiej. Oficer przebrany za kupca wszedł w stosunki z robotnikami i kupował od nich złoto; środek ten pokazał się niewystarczającym, bo nie będąc znanym nie mógł wzbudzić powszechnego zaufania, nieostrożni tylko złapali się na tę wędkę. Postanowił więc wprzódy dać się wszystkim poznać i nabyć sławę złodzieja, w tym celu pozwolił się aresztować jako włóczęga. Czynownicy nie wiedząc kim był i jaką miał misyę osadzili go w tutejszem więzieniu. Tutaj żandarm doskonale odegrał rolę rzeczywistego złodzieja, postępowaniem i rozmową otumanił wszystkich aresztantów i ci wtajemniczyli go i obznajmili ze wszystkiemi sposobami kradzieży, wskazali mu oraz osoby, które złoto sprzedają.
Mając już wiadomości potrzebne mu dla wykrycia wszystkich złodziejów, po 6. miesięcznym areszcie zaproponował horodniczemu znaczną sumę rubli za uwolnienie z więzienia. Horodniczy wziął pieniądze i nie wiedząc, że będzie posądzony o sprzedajność, uwolnił niebezpiecznego aresztanta. Uwolniony żandarm udał się nasamprzód do popa, który skupował złoto od robotników i chował je w cerkwi w ołtarzu, a potem drogo kupcom sprzedawał; żandarm miał rekomendacyę z więzienia od znanych popowi złodziei, zaufał więc pop nieznajomemu i sprzedał mu kilka funtów złota.
Potem żandarm udał się na prowincyę do chłopów i czynowników wskazanych mu w areszcie; kupując od nich złoto nie wzniecił w nich co do swojej osoby najmniejszego podejrzenia.
Gdy już miał w ręku wszystkie nici i wiedział o wszystkich złodziejach, wrócił do Ekaterinburga, okazał pełnomocnictwo z Petersburga i dał rozkaz aresztowania tych, których umiał tak zręcznie podejść. Trwoga padła na całą gubernię, bo wszyscy czując się winnymi sądzili, iż zostaną skompromitowani. Do 300 osób osadzono w areszcie; horodniczy został zdegradowany, pop ukarany i rzadko która rodzina nie była dotkniętą tą sprawą; kupcy, czynownicy, kobiety, chłopi pociągnięci zostali do więzienia, z początku śledztwa zapierali się, ale i tutaj zręcznie zrobioną obietnicą łaski umiał ich żandarm podejść, przyznali się więc do kradzieży i wskazali jeszcze wspólników, o których żandarm dotąd nie wiedział. Długo ciągnęło się śledztwo i sąd; mniej winnych ukarali rózgami lub więzieniem, winniejszych bito knutami i pałkami, a ostatni z tej sprawy dzisiaj właśnie otrzymują karę za swoje występki. Oficer otrzymał w nagrodę order, czyn podobno pułkownika i został podany do innych gubernij — nie pamiętam jego nazwiska.
Kradzież złota nie została przecież wstrzymaną, a energiczny rządu środek, nauczył tylko większej ostrożności złodziejów. Sprawy o kradzież złota wyjęte zostały z atrybucyi sądów kryminalnych, a oddane zostały pod rozstrzygnięcie wojennym sądom i są karane według całej surowości wojskowego prawa.
Na dwóch poprzednich etapach, przekupki złapały dwóch aresztantów, kupujących jadło za pieniądze z ołowiu, które robili w drodze; z tego mogła wywiązać się niebezpieczna dla nich sprawa, ale żołnierze zapłaceni przez aresztantów niedonieśli wyższej władzy o tej zbrodni, a winnych oddali pod sąd starosty, który za nieostrożność kazał ich osmagać rózgami. Zdarzenie to jest jeszcze jednym z wielu wypadków dowodzących sprzedajności Moskali. Zacząwszy od urzędnika piastującego najważniejsze obowiązki w państwie, aż do ostatniego kancelisty i żołnierza, wszyscy prawie są sprzedajni, rzadko który wziątek nie bierze. Ztąd też cudzoziemcy, którzy opierali swoje spekulacye handlowe w Moskwie na sprzedajności czynowników i nieuczciwych środkach, zawsze dobrze wychodzili; ci zaś, którzy drogą prawej rzetelności i cnoty postępowali, nigdy nie wzbudzili zaufania w Moskalach i interesa swoje pospolicie źle kończyli.
Wieczorem, gdy już miłosierne osoby aresztantów nie nawiedzały, część ich schowawszy się w kącie stawiała na kartę jałmużnę dzisiaj zebraną, a kilkunastu ciekawych zebrało się w około starego zbrodniarza, który znał najsławniejszych złodziejów i rozbójników i opowiadał różne przygody ich życia. Słysząc, że mówią o Wołyniu i Podolu, i ja zbliżyłem się do nich i słuchałem historyi o głośnym rozbójniku Karmeluku, który przez kilkanaście lat był plagą Wołynia i Podola.
«Pan jego, (Karmeluk był poddanym) wysłał go do miasta z woskiem, który miał tam sprzedać; w drodze Karmeluk zajechał do karczmy i tam wypiwszy kieliszek wódki, zapragnął drugiego, potem trzeciego i t. d., lecz nie miał czem zapłacić; żyd obiecał mu jeszcze dać wódki za kawał wosku a drugą połowę, jako pijanemu, skradli. Wytrzeźwiwszy się, bał się wracać do domu, bo wiedział, że pan za stracenie wosku każe go oćwiczyć batami, postanowił więc nie wracać do wsi i puścił się na włóczęgę. Długo włóczył się w blizkiej okolicy, a nie mając co jeść popełnił kilka kradzieży, potem zawiązał stósunki z leśniczym swojego pana i znalazł u niego przytułek.
«Pan prędko dowiedział się, że zbiegły Karmeluk u leśniczego przebywa, kazał go schwytać a wiedząc o ogromnej sile zbiega, nie śmiał na niego obces uderzyć, namówił więc leśniczego do zdrady. Leśniczy z rozkazu pana ukrył w swoim domu 30 ludzi, wkrótce potem przybył z lasu Karmeluk i zjadłszy obiad, położył się spać; ledwo zasnął napadli na niego zaczajeni, powiązali i zaprowadzili do dworu. Zdarzyło się, że właśnie w owym czasie był pobór rekrutów, pan więc oszczędzając poczciwych ludzi, Karmeluka oddał do wojska. Karmeluk z wojska uciekł i powrócił w swoje okolice z mocnem postanowieniem zemszczenia się na zdrajcy.
«Długo kręcił się koło domu leśniczego i wyczekiwał sposobnej chwili, aż pewnego razu samego napadł w lesie i okropnie zamordował. Odtąd został rozbójnikiem. Jako dezerter został schwytany i w pułku ukarany pałkami; lecz i tym razem Karmeluk długo nie służył, uciekł powtórnie, a potem i po raz trzeci.
«Sława jego, jako rozbójnika zrobiła się głośną między ludźmi, gdy go więc czwarty raz złapali, obiwszy okropnie, posłali go do kopalni do Syberyi. Z kopalni uciekł trzy razy i zawsze zebrawszy bandę zupełnie oddanych mu ludzi, łupił podróżnych, rabował mieszkania panów, w potrzebie zabijał a wszyscy go lękali się. Nieszczęścia i doświadczenia zrobiły go ostrożnym i śmiałym zarazem, zręcznie też potem unikał rąk policyi. We wsi, w której się urodził, miał kochankę; dom jej był na ustroniu, odwiedzał ją tylko w nocy. Odwiedziny te i stósunki nie uszły oka ludzi, którzy wnet donieśli panu, iż dziewka w domku na ustroni przyjmuje Karmeluka i jest jego kochanką. Syn pana słysząc o tem ułożył plan zastrzelenia rozbójnika w domu dziewczyny, na którego już głowę cenę nałożyli; zapoznał się więc z dziewką i ona, jak niegdyś leśniczy, zdradziła Karmeluka. Syna dziedzica ze strzelbą ukryła w sieni a zwabiwszy zbójcę pieściła go i ściskała. Karmeluk widząc tyle dowodów miłości, nigdy szczęśliwszym nie był i spoglądał na nią okiem wesela i miłości; gdy mu jakiś przysmaczek z pieca dostawała, w tej chwili właśnie z sieni rozległ się huk wystrzału i kula roztrzaskała głowę rozbójnika.»
Skończywszy opowiadanie o jednym rozbójniku, stary zbrodniarz opowiadał o drugim, również słynnym jak Karmeluk rozbójniku to jest: o Bałtoku, który w Bessarabii dokazywał.
«Gdy go już bili knutem na szafocie (kończył aresztant), Bałtok nie jęknął ani nawet nie krzyknął, lecz owszem przegrażał gubernatorowi. Kat miał tajemny rozkaz zabić go knutem, lecz nie mógł tego dokazać, taka to była silna natura.
«Później więc w lazarecie posmarowano mu umyślnie rany na plecach maścią z trucizną zmieszaną, od której Bałtok umarł.»
Aresztanci ciekawie słuchali przygód głośnych rozbójników, a opowiadający szczycił się znajomością z nimi.
Skończywszy o Bałtoku, stary opowiadacz mówił o zbiegach z kopalni, o rozbójnikach nadwołżańskich i zaznajamiał młodych fryców ze światem ludzi występujących przeciwko temu, co społeczeństwo uznało za dobre; umiał w poetycznem świetle wystawić najczarniejszą zbrodnię i zachęcać, zapalać umysły do występku.
Zasypiając, myślałem o szkodliwości łączenia aresztantów z sobą, o zepsuciu i zarazie moralnej, rozszerzanej przez te gromady ciągle transportowanych zbrodniarzy.
Na godzinę przed wyjściem partyi z Ekaterinburga starosta długo konferował z podoficerem i żołnierzami o przeprowadzenie partyi przez miasto, dawał im dwa ruble, lecz żołnierze nie chcieli odstąpić od 6.; starosta miał wyrachowanie, że jeżeli żołnierze poprowadzą partyę przez miasto więc mieszkańcy Ekaterinburga, na widok kajdan i niedoli aresztantów przyniosą im obfite jałmużny, jeżeli zaś poprowadzą partyę krótszą drogą obok miasta, wtedy ani bułki chleba nikt im nie przyniesie; były to więc targi o miłosierdzie publiczne, żołnierze drogo je sprzedawali. Podoficer ciągle dowodził, iż sześć rubli nie jest wysoką ceną, że prócz bułek i chleba aresztanci jak to zawsze bywa zbiorą jałmużny brzęczącą monetą dwadzieścia kilka rubli, słuszna więc jest, ażeby za te jałmużny 6 rubli żołnierzom zapłacili. Starosta ujęty i przekonany wymową, postąpił w targu pół rubla, lecz i na te sumę nie zgodzili się żołnierze, aż wreszcie po długich umawianiach, starosta zapłacił im trzy ruble sr.
Weszliśmy w miasto, dobosz zabębnił i na głos bębna, jak również na głuszący brzęk kajdanów i łańcuchów, ze wszystkich stron biegły kobiety, a każda niosła to kosz bułek lub chleba, gomółki sera lub pieniądze.
Przechodziliśmy przez znaczniejsze ulice, wszystkie pełne błota, szerokie, zabudowane kamienicami i tuż obok nich stojącemi chatami; z boku pokazały się nam obszerne budynki mennicy, wybielone i wymuskane cerkwie i wyszliśmy za miasto.
Tutaj starosta przerachował zebrane pieniądze, było wszystkiego tylko 6 rubli, a że żołnierzom zapłacił trzy, więc wypadało na jednego aresztanta cokolwiek więcej niż kopiejka jałmużny; ztąd powstało w partyi niezadowolnienie, szemranie, kłótnia z żołnierzami trwająca przez całą drogę. Żołnierze utrzymywali, iż niesłusznie na nich utyskują, bo chociaż pieniędzy mało zebrali, za to wiozą chleba i bułek dwa wozy, co także jest coś warte.
Na półetapie kłótnie wzmogły się głównie z tego powodu, że żołnierze skradli aresztantom trzy worki z bułkami; skarżyli się przed oficerem nowej komendy, lecz ten nie chciał się wdawać w rozsądzenie ich zażaleń.
Okolica za Ekaterinburgiem jest równa; góry zostały za nami, opustoszone pola i sosnowe bory składają się w widoki bardzo jednostajne, niebo zaciągnęło się chmurami, które na horyzoncie łączą się z szarą barwą ziemi. Wsie w tej okolicy rzadko się trafiają, przysiadły do ziemi jak mrowiska i wyrzucają w powietrze kłęby czarnych dymów, cisza w powietrzu dozwala dymom swobodnie rozpływać się i układać w szeroką warstwę, która niby płachta nędzy i niedoli zawisła nad okolicą. W nocy bywają silne przymrozki, a około południa powietrze ociepla się i reszty śniegu leżące w rowach i dołach topnieją.
W Biełojarsku mieliśmy dniówkę, druga dniówka wypadła nam we wsi Parszynie, a 12. listopada weszliśmy do miasta Kamyszłowa, położonego na wzgórku w sosnowej okolicy nad brzegiem Pyszmy i wpadającej do niej Kamyszłówki. Kamyszłów jest ubogie miasteczko mające do półtora tysiąca mieszkańców, domy drewniane, ulice błotniste i puste. Najznakomitszym budynkiem miasta jest cerkiew murowana i więzienie, do którego wpuścili partyę, przetrząsnąwszy poprzednio tłumoczek każdego aresztanta. Więzienie to obszerne, nie mogło jednak pomieścić naszej partyi; połowa aresztantów umieściła się w numerach, druga zaś połowa, w której i ja byłem, rozlokowała się na korytarzach.
Świeże powietrze zwabiło mnie do okna bez szyb, położyłem się więc na framudze wolny od naprzykrzonych sąsiadów. Przez okno miałem widok na zżółkniałe błonia Pyszmy i czarne lasy na widnokręgu. Wodząc okiem po martwej okolicy, zszarzanej, zżółkłej i płaskiej jak niewolnik, spuściłem z uwięzi rozsądku moją tęsknotę; podobnie do wichru jesiennego rwała uczucia, które niby liście i kwiaty wydobywały się z istoty mojego ducha, więdniały i spadały sprawując mi niewymowną boleść. Czyżby już wiosna i lato uczuć przeszły dla mnie? czyż to już jesień duchowa obnaża mnie ze wszystkiego, co ma w sobie siłę i moc życia? Och! jak smutno robić nad sobą podobne postrzeżenia; jak przykro czuć się znękanym i słabym w duchu, kiedy dopiero zbliżać się powinna pora prawdziwej męzkości.
W młodym wieku, w zupełnym rozwinięciu sił fizycznych, nie marnując i nie trwoniąc napróżno sił mojej duszy, czuję w tej chwili boleść konania i burze, które obnażają człowieka z uczuć i robią go niezdolnym do natchnień i intuicji ducha. Niewola, kajdany, poniewieranie i prześladowanie wszelkiego rodzaju, podobnie jak rozpusta i samolubstwo psują człowieka i brudzą jego uczucia.
Czuję się gorszym i niższym niż poprzednio, wiem, że w duchu moim upadłem. Dla czegóż w takim stanie, rozumu latarka świecić się zdaje żywszym blaskiem. Czyż te chwile, które mi serce targają, są chwilą przesilenia, są epoką zbliżającego się doświadczenia i końcem uczuciowego życia? Tak jest rzeczywiście; dawniej pojmowałem uczuciem, ztąd wszystko co jest wzniosłe, szlachętne, unosiło mnie na szczyt szczęścia moralnego i opromieniało czoło moje radością, wszystko pojmowałem łatwo i prędko; dzisiaj widzę, że myśl wysuwa się z rozumu i kształtuje się w kłębek pojęcia bez udziału serca, ztąd ta jesień w mojej duszy. Och! jestem gorszym i niższym niż na wolności, ratujmy więc, ratujmy uczucie przez modlitwę, prośmy Boga, żeby zachował w niewoli, niedozwolił zszargać się i zniszczyć moralnie, żeby dał mi harmonią uczucia i rozumu. Modlitwa jedna zdoła zachować od przewagi rozumu i samolubstwa, czuje jej wpływ błogi; tęsknotę, która bez oznaczenia przedmiotów rwała mi serce, modlitwa zwróciła do lepszej krainy i ludzi mojej ojczyzny; lepiej mi jest, bo znalazłem środek ratunku: Bóg i Polska obdarzy mnie harmonią, która się popsuła, i wzbogacając mnie doświadczeniem rozumu, nie wyruguje świętej siły uczucia.
Gdy się tak pasowałem z boleściami i wątpliwościami, podszedł do mnie poczciwy Serafinowicz i rozmową swoją wzmocnił mnie. Mówił o Konarskim, mówił o wojsku św. Jadwigi a mówił z taką wiarą o przyszłości Polski, że można się było ozdrowić.
Żaden z emisaryuszów nie miał takiej popularności, jak S. Konarski. Rząd moskiewski myślał go zohydzić, spotwarzyć, przestraszyć nim innych i wreszcie śmiercią jego powstrzymać pracę narodową, ale jak djabeł w znanej bajce Góreckiego, co innego wywołał. Lud powtarzał i powtarza o męczarniach zadawanych mu w śledztwie, o wielkiej duszy męczennika, a mając go w myśli otoczył cudowną aureolą legendy.
Zaraz po jego śmierci w wilejskim powiecie zaczęli mówić, iż w obłokach widzieć się daje jakieś dziwne poruszenie. Wszyscy wytężyli wzrok swój i ujrzeli tłumy wojowników zażarcie walczących z Moskalami, pomiędzy nimi widzieli Konarskiego na białym koniu z pałaszem w ręku, i tych, co poginęli z Zawiszą.[13] Walka ta w obłokach długo powtarzała się; szczegóły jej w dobrej wierze lud wieczorami w oczekiwaniu wielkich wypadków opowiadał, aż wreszcie dowiedział się o tem i rząd carski i pociągnął do protokułu wielu włościan. Ci pod przysięgą zeznali, iż widzieli Konarskiego i krwawy bój w obłokach; pomiędzy przysięgającymi był i żołnierz moskiewski, który stojąc na warcie przy więzieniu, widział także w obłokach cudowne zjawisko. Rząd zabronił mówić o niem i pogroził wysłaniem na Syberyą tym, którzy będą o walce w obłokach opowiadać. Pomimo tego lud litewski tego powiatu opowiada dotąd o Konarskim i o walce, utworzywszy takim sposobem piękną legendę, która będąc dowodem poetycznego usposobienia naszego ludu jest zarazem faktem jego głębokiej wiary w słuszność polskiej sprawy. Nie potrzebuję mówić, iż widzenie to źródło miało w sercu ludu, że to jego wiara utworzyła w obłokach cudowną walkę, nie mniej przeto zjawisko to jak i wiara, która go wywołała, było rzeczywistem; ono nam odkrywa tajemne strumienie duszy ludowej, z której wolność i niepodległość Polski wytryśnie.
Legendę o królowej Jadwidze, którą lud nazywa świętą, i zaklętem wojsku polskiem, opowiadaną mi dzisiaj przez Wincentego, słyszałem w Wielkopolsce i w Litwie, jest więc powszechną w naszym kraju i lud ją szczególniej podczas wielkich wstrząśnień, wojen, w oczekiwaniu ważnych wypadków często powtarza. W czasie obecnej kampanii sprzymierzonych, lud oczekiwał Francuzów w Polsce, spodziewał się, że ich wojska wzniecą pożar powstania, które da narodowi niepodległość i wolność. Różne pogłoski chodziły i chodzą o nich; mówili, że już wkraczają do Polski, że już są w Kaliszu i tym podobne baśnie.
Pewnego wieczora w karczmie nad Nurem pod Poddębicami, powtarzały kobiety te pogłoski, a stary włościanin powiedział im na to: «Próżno się spodziewacie Francuza, bo nie Francuz, lecz święta Jadwiga i wojsko polskie Polskę oswobodzi.»
Zapytany, jakim się to sposobem stanie, odpowiedział podobnie do Wincentego, jak następuje: «Za Krakowem w jednej z gór karpackich, jest oddział polskich żołnierzy zaklętych z królową Jadwigą. Raz w rok w nocy słychać w tej górze szelest broni, brzęk pałaszy; święta Jadwiga budzi się i wyprowadza żołnierzy, z którymi objeżdża całą Polskę na około, od morza do morza, i wraca potem do swojej góry, w której znowuż cały rok spoczywać będą ujęci snem cudownym. Gdy nadejdzie czas oswobodzenia się Polski, święta Jadwiga wyjdzie na wierzchołek góry, popatrzy na gwiazdy, a wyczytawszy z nich wyrok oswobodzenia, obudzi śpiące wojsko, które wyjdzie na ziemię i rozpocznie walkę z Moskalem, Prusakiem i Austryakiem. Choć nie wiele jest tego wojska, lecz ono zwycięży niezliczone tłumy nieprzyjaciół, którzy z Niemiec i z Moskwy na Polskę walić się będą. Rycerze ci zaklęci, walczyć będą cudowną siłą, kula się ich ani pałasz imać nie będą, armaty nic im nie zaszkodzą. Pobiwszy nieprzyjaciół znikną znowuż, a Polska zostanie wolną.» Na Litwie w kilku miejscach z małemi odmianami, opowiadają tę samą legendę. Tam mówią, iż Jadwiga nie z gwiazd, ale z ust samego ludu, dowie się kiedy nadejdzie pora oswobodzenia. «Wojsko królowej Jadwigi zaklęte siedzi w górze pod Krakowem. Pewnego razu zaszła przypadkiem w to miejsce chłopka. Obudzony szyldwach, zerwał się na nogi i zapytał: «Czy już czas?» Ta nie wiedziała, co odpowiedzieć i wojsko znowu zasnęło. Gdy kto trafi do ich miejsca spoczynku i powie, że już czas oswobodzenia Polski nadszedł, powstaną i cudowną siłą Moskali, Prusaków i Austryaków wytępią.»
Niedawno w kazamatach kijowskich parobek Franek wzięty do rekrutów słysząc, że żołnierze moskiewscy śmieją się z tego, że Polacy wierzą w cudowną pomoc św. Jadwigi, z zapałem i chłopską poczciwą wiarą dowodził im, iż tak się stanie, jak ludzie mówią, i że oni sami doświadczą jej potężnych razów na sobie.
Prócz tych, słyszałem jeszcze wiele innych podań, legend, mających za treść wiarę w przyszłość Polski. Są one wielce ważne, bo malują usposobienie ludu, dowodzą jego żywotności, a są przeczuciem całego narodu. Powszechne przeczucie jest rzetelnem proroctwem. Wielcy nasi poeci Mickiewicz, Krasiński, Słowacki, Pol w wyższym stopniu posiadając ducha narodu, w wzniosłem natchnieniu przepowiadają także odrodzenie się na niepodległość Polski. Nie tylko w Polsce, ale i u innych narodów, u Czechów mianowicie słyszeliśmy przepowiednie oswobodzenia się Polski i Czech i różne na tem tle legendy. Tak powszechne oczekiwanie, nie może być policzone w szereg mistycznych bredni; jest ono przeczuciem faktu, który przy ciągłych usiłowaniach narodu wyjarzmienia się z pod najezdników, postępie cywilizacyjnym ludzkości i rozszerzającej się idei sprawiedliwości i rzetelnego dobra narodów, niezawodnie się spełni.
Jak niegdyś jakieś tajemnicze przeczucie całego świata, poprzedziło zjawienie się Chrystusa, tak dzisiaj również powszechne przeczucie, każe nam oczekiwać odrodzenia i niepodległości Polski, a przez nią wolności wszystkich narodów. —
Z temi myślami i z wiarą wzmocnioną doczekałem się wieczora i snu.
W więzieniu kamyszłowskiem siedział starzec, który zamordował własne dziecko na ofiarę Bogu, naśladując patryarchę Abrahama. Straszny jego fanatyzm rozwijał się czytaniem biblii; nie mogłem się dowiedzieć jakiej sekty był wyznawcą.
Zastałem w tutejszem więzieniu kilkunastu rekrutów Polaków. Posłani byli do wojska w Syberyi, tam ucieczką ratowali się od nienawistnej służby, lecz na nieszczęście nie daleko uciekli, wpadli w ręce policyi i osadzeni zostali w więzieniu. Wynędzniałe i wychudłe postawy, twarze wybladłe i oczy zapadłe wiele mówiły o ich cierpieniach. W więzieniu byli zawsze razem z sobą; mnie jako ziomka przywitali z otwartem sercem, a w długiej rozmowie wynurzyli swoje uczucia: tęsknotę do kraju i nienawiść do Moskwy. Biedni a nieszczęśliwi! smutna przyszłość, która jak paszcza rozwarła się przed nimi, pochłonie ich, zetrze i prowadząc trudną a przykrą koleją znikczemnić może i spodlić nareszcie. Ileż to ludzi traci Polska przez pobory rekruckie, którzy albo już nigdy nie wracają do kraju, lub wracają zepsuci przez Moskali! W wojskach moskiewskich rozrzuceni po różnych miejscach carstwa służy około 200,000 Polaków, kontyngens ogromny, który Polska wydawać musi na zatracenie, jak niegdyś wydawała ludzi na pożarcie dla smoka wawelskiego.
Kiedyż się zjawi drugi Krakus i uwolni nas od tego smoka, który rok rocznie tylu ludzi nam zabiera, niszczy, psuje, podli; który skrzydłami swojemi słońce cywilizacyi przed nami zakrywa; który znosi nasze szkoły, pozbawia nas mowy obyczaju i wiary narodowej; więzi, ciemięży i zupełnie zagładzić usiłuje?
Smutno żegnałem się z rekrutami, a gdy bęben zagrał znak pochodu, ze łzą w oku odwróciłem się od nich pociągnięty łańcuchem przez innych.
W Ekaterinburgu dali mi strawne na 3 dni a zapisali, że otrzymałem na 10; pieniądze te skradli pisarze, upomniałem się o nie ale napróżno. Żeby więc z głodu nie umrzeć muszę sprzedawać ostatnie koszule i pieniądzmi, które za nie otrzymałem, opędzać gwałtowne potrzeby mojego żołądka, który nawet nie miał tego pokarmu, jaki w tem samem więzieniu znalazł przed czterdziestu cztery laty, idący w podobny sposób etapami i także do wojska, słynny ze swoich podróży i badań nad słowiańszczyzną starożytną Adam Czarnocki. W dzienniku swojej podróży powiada, że w Kamyszłowie «częstowano ich za przysmak miazgą sosnową i świeżemi szyszeczkami.» (Teka wileńska, zeszyt VI.)
Lud moskiewski jest bardzo łatwowierny; krąży pomiędzy nim mnóstwo bajek i fałszywych wieści, którym ślepo wierzy. Otóż i obecnie puścił ktoś między nim fałszywą pogłoskę, że pop jakiś w hostyi chciał otruć cara, że zbrodnia przed jej spełnieniem wydała się i car posłał popa do kopalni, kazawszy ubrać go na drogę w czapkę z djabelskiemi rogami, ażeby wszyscy patrząc na mego brzydzili się zbrodnią, którą chciał popełnić. Od samej Moskwy ustawicznie pytają się aresztantów, czy pomiędzy nimi znajduje się «pop z rogami?» Otóż jeden figlarz stary aresztant, ażeby otumanić łatwowiernych, uszył sobie czapkę z rogami, na widok której ze wszystkich domów wybiegają ludzie i dając jałmużnę przypatrują się zbrodniarzowi. Była to spekulacja wyrachowana na łatwowierność ludu, tutaj koniec jej położyli, oficer bowiem kamyszłowski zagroził oszustowi chłostą i czapkę kazał zniszczyć.
Kraj za Kamyszłowem również jest smutny, jak i przed tem miastem, gaje ogołocone z liści brzeziny, sosenki rozrzucające żółte igły po polu, ponura mgła tworzą widoki martwe bez jednego głosu i wyrazu życia; niebo jakby ołowiem zalane, w jednem tylko miejscu rozsunęło się i pokazało w głębi blady błękit przetkany kilku złotemi promieniami słońca.
Dniówkę mieliśmy we wsi Czermie odległej od Ekaterinburga 21 i ½ mili; tutaj poznałem w partyi dwóch włóczęgów syberyjskich. Jeden z nich starzec pięknego oblicza z długą, czarną brodą, trzydzieści lat spędził w ciągłych podróżach do kopalni pod strażą, i w ucieczce ztamtąd do Moskwy, sześć razy piętnowali go i bili knutami, kilka razy obili go pałkami, nie mogli przecież pohamować popędu jego do swobody i chęci do uciekania.
Ostatni raz uciekł z kopalni złota w Szachtamie w nerczyńskim powiecie położonej, przeszedł szczęśliwie przez całą Syberyą, a w Permie złapany został; prowadzą go napowrót do Szachtamy, tam go będą zapewno po dziesiąty raz sądzić i obiją znowuż knutami, jeżeli w drodze nie uda mu się zemknąć.
Przygody tego człowieka złożyłyby ogromny tom; pełen doświadczenia i wymowy opisywał aresztantom Syberyą, którą znał doskonale, jej mieszkańców, katorgę, dzikie ludy i niektóre ze swoich przygód. Słuchałem go ciekawie. Kolega jego starszy o kilka lat, miał czoło wysokie pełne znaków od piętnowania, pobicia i ran, które porobił wywabiając piętna; łysy, policzki wydatne, usta zawsze rozwarte, z których dwa rzędy żółtych zębów wyglądały jak u wilka; małomówiący, ponury, odrazę i strach we mnie wzbudzał, bo krew i morderstwo z oczu mu wyziera i zbrodnią od niego pachnie.
Do mnie ma jakąś antypatyę i gdzie tylko może okazuje ją. Człowiek ten kilka razy uciekał z Syberyi, mordował i rozbijał a jako stary rozbójnik, znakomity włóczęga (brodiaga) był przedmiotem uszanowania w partyi.
Od 15. listopada zaczęły się mrozy, które jak mi ciało służące za termometer wskazywało, wynosiły 20 stopni R.; droga zupełnie wyschła i niebo wypogodziło się, zimowy błękit, czysty i bez chmurki, blady i ozłocony, podesłał się pod słońce matowego blasku.
Okolica jest równa, bezbarwna i opustoszała, bez ptastwa i ludzi, na horyzoncie widnieją dymy i jakieś szare punkciki: to Sugat wieś, w której po dwudniowej z Czermy podróży mamy mieć dniówkę.
Z Sugatu szliśmy okolicą równą i sosnową do wsi Markowy (9 mil od Czermy); jest to ostatnia wieś w permskiej gubernii. O 11 wiorst za Markową dnia 20. listopada 1854. roku weszliśmy do Syberyi do tobolskiej gubernii, zkąd jeszcze, zanim na miejsce mojego wygnania dojdę, muszę przejść przeszło 5.000 wiorst.
DODATKI
DO
PODRÓŻY WIĘŹNIA ETAPAMI DO SYBERYI.
Za czasów Piotra Wielkiego dońscy kozacy powstali w obronie swoich starych praw i wiary. Naczelnikiem powstania był Kondrat Buławin, ataman pochodny, stronnik Mazepy, z którym ciągle korespondował i przez którego Mazepa działał w dońskiej ziemi. Wyłączne prawa dońskich kozaków, zabezpieczały przytułek nieszczęśliwym szukającym u nich schronienia, mnóstwo też starowierców, zbiegłych z Moskwy przed prześladowaniem Piotra Wielkiego korzystało z gościnności Dońców, liczba ich ciągle wzrastała i samo przez się rozumie się, że siała zniechęcenie ku rządowi między Dońcami.
Roku 1707 Piotr Wielki rozkazał pułkownikowi Jerzemu Władymirowiczowi księciu Dołgorukiemu, wbrew prawom dońskim, łapać w ich ziemi starowierców i odsyłać do Moskwy. Dołgoruków w ośmiu stanicach, schwytał przeszło 3,000 starowierców, których ukarano śmiercią lub knutami w Moskwie; kozacy ujęli się za prześladowanymi i w kilku miejscach oparli się Dołgorukiemu; za opór ten i nieposłuszeństwo, Dołgoruki skarał śmiercią wielu szlachetnych obrońców nieszczęścia.
Wypadki te rozszerzyły nieukontentowanie i oburzenie przeciwko rządowi, Buławin nie mógł czekać na działanie Mazepy i dał hasło do powstania, ruszywszy z oddziałem kozaków i prześladowanymi starowiercami od Bachmuta ku Choprowi; w nocy, około stanicy uriupińskiej napadł na księcia Dołgorukiego, wyciął jego oddział z tysiąca ludzi złożony, a w liczbie poległych był i sam książe.
Po tym wypadku, Buławin wydał manifest, wzywający Dońców do broni, w obronie starej wiary, którą car z Niemcami przemieniają, — w obronie dońskich praw i w obronie praw osobistych gwałconych przez rząd. Wezwanie to i szczęśliwe zaczęcie poskutkowało, gwałty były ogromne, oburzenie wielkie i Dońcy zbuntowali się.
Główny ich jednak ataman Lucyan Maksimów pozostał wiernym carowi i ze stronnikami swoimi ruszył na spotkanie Buławina, który zebrawszy wojska, miał już zamiar maszerować na Moskwę i rozszerzyć bunt w całym caracie. Nad Choprem spotkały się wojska dwóch atamanów; przednie oddziały Buławina zostały rozbite, poczem cofnął się ostatni do Bachmuta, zkąd wysłał za rzeki: Doniec i Mius dwóch swoich atamanów: Chochła i Niekrasowa, ażeby tam, jako w najbezpieczniejszem miejscu, uzbrajali zbiegające się tłumy i starali się rozszerzyć powstanie w Małorusi; sam zaś Buławin, pojechał do Zaporozkiej Siczy, dla wyjednania pomocy od zaporozkiego atamana Hordienki i Mazepy.
Car, który jeszcze ufał Mazepie, jemu właśnie rozkazał czuwać nad porządkiem i spokojnością w dońskiej ziemi, lecz Mazepa pozwolił Buławinowi werbować ludzi w Zaporożu i Małorusi i odsyłać ich na stepy miuskie do głównego punktu zbierania się buntowników. Piotr Wielki na wiosnę 1708. roku wysłał z Tuły 20,000 regularnego wojska nad Don, pod dowództwem Bazylego Włodzimierzowicza Dołgorukiego, brata zabitego Jerzego, tego samego Bazylego, który później (1715) przez Piotra Wielkiego został pozbawiony praw stanu, majątku i wygnany, a za panowania Piotra II. (1728) był mianowany feldmarszałkiem; potem za panowania Anny (1731) z powodu denuncyacyi księcia Ludwika Hessen-Homburskiego, powtórnie pozbawili go czynów i majątku i wygnali do Nowegogrodu, zkąd 1739. roku przenieśli do warownego więzienia w smoleńskim monastyrze, z którego uwolniła go dopiero Elżbieta.
Otóż ten Bazyli, który wówczas był dopiero majorem, dowodził wojskami działającemi przeciwko Dońcom, przy nim zaś znajdował się syn cara Aleksy, który podobnie jak Dołgoruki, był zwolennikiem starego porządku rzeczy i przeciwnikiem tyraństwa i nowatorskich planów swego ojca.
Gdy wojska regularne ruszyły w pochód, Maksimow tymczasem nad rzeką Głęboką rozproszył mały oddział powstańców, lecz nad rzeką Krynką był zupełnie pobity przez Buławina, stracił działa, chorągwie i w nieporządku cofnął się do Czerkaska.
Zwycięztwo Buławina było stanowcze i oddało mu całą dońską ziemię, oddziały też, które wysyłał, przebiegały wszystkie okolice wzdłuż Donu i sięgały aż do Kozłowa i Tambowa; — Buławin prowadząc dalej szereg swoich zwycięztw zdobył Czerkask, gdzie Maksimowa i główniejszych stronników Piotra ukarał śmiercią; w tej uroczystej chwili dla swojej sprawy, Dońcy wykrzyknęli Buławina na głównego atamana Dońców.
Lecz niedługo szczęście sprzyjało zbuntowanym; nad rzeką Kurtłaną wojsko Dołgorukiego walczyło z 15,000 Dońcami pod dowództwem Chochła, bitwa dla ostatnich była nieszczęśliwą: Moskale jako zwycięzcy, jeńców nielitościwie wyrżnęli, mniejsza tylko część ocalała Chochłowego wojska.
I druga bitwa nie była szczęśliwszą dla Dońców: ataman ich Drany, był zupełnie pobity przez pułkownika Krutopowa i Gulica. Pomimo tych nieszczęść, Chochoł mając tylko 5,000 ludzi, chciał zdobyć Azów, szturm nie udał się mu, z jego oddziału poległo 423 ludzi, a 600 pijanych wzięli Moskale do niewoli.
Klęski te osłabiły ducha w Dońcach, a obojętnych tchórzów i zdrajców ośmieliły do działania; tacy to ludzie, obrali tajemnie Eliasza Ziertikowa i wpadłszy do Czerkaska otoczyli dom atamana. Buławin, mając tylko garstkę wiernych przy sobie, mężnie się bronił, lecz zdrajcy, nie mogąc go pokonać, obłożyli dom słomą i trzciną i podpalili, chcąc żywcem spalić swojego obrońcę. Buławin w takiej ostateczności, wystrzałem z pistoletu odebrał sobie życie; odrąbali więc głowę trupowi, a ciało powiesili w Azowie.
Śmierć Buławina, chociaż nie zakończyła powstania, ale głównie przyczyniła się do jego upadku. Niekrasów i inni atamani walczyli jeszcze z rożnem szczęściem, pobili pułkownika Bilsa, zabrali mu kasę, broń i artyleryę, lecz rozdwojenie, przegrane bitwy, wielkie siły moskiewskie, nie dawały już otuchy Dońcom; ci więc waleczni, którzy będąc pokonanymi lecz nie zwyciężonymi, a nie chcąc poddać karków swoich pod jarzmo, przeciwko któremu walczyli, pod dowództwem Niekrasowa przeszli do Turcyi.
Po uśmierzeniu powstania, ręka kata rozpoczęła zemstę carską; mnóstwo winnych, bo tysiące zginęło w stanicach dońskich i na placach Moskwy. Car dalej jeszcze karząc Dońców za niewierność, odłączył od ich ziemi prowincye leżące w górze Donu, Dońca, nad Choprem, Niedźwiedzicą, prowincyę bachmucką i ziemię nad Wołgą.
Za czasów Katarzyny II. (1795) ziemia ich jeszcze bardziej została ograniczoną. Obecnie ziemia dońska ma powierzchni 2,783 mil☐, a więc jest większa, niż nie jedno królestwo w Europie, ludność zaś jej wynosi 784,575 (1850. r.) na milę ☐ wypada 284; w tej liczbie znajduje się 521,000 kozackiego ludu, 238,000 chłopów poddanych z narodu małoruskiego. Część kozaków w liczbie 20,000 składa się z Kałmuków, którym oddzielono osobne stepy na koczowiska, prócz tego mieszka około Nowoczerkaska 500 Tatarów.
Co do religii, kozacy są prawosławnego wyznania, lecz mnóstwo między nimi jest Staroobriadców, Tatarzy są mahometańskiego, a Kałmucy lamajskiego wyznania.
Zarząd nad dońską ziemią dzieli się na dwie części: cywilną, która zarządza chłopami i ludźmi nie należącymi do wojska, i wojskową, na czele której stoi ataman z władzą wojennego gubernatora; pod władzą atamana zostaje: deżurstwo wojskowe, sąd wojenny i cztery deżurstwa okręgowe, przy każdym ze czterech jenerałów, rządzących okręgami. Teraźniejsza organizacya dońskiej ziemi została nadaną przez Mikołaja 1835. roku.
Smoleńszczyzna była siedliskiem Krywiczan, którzy w późniejszych czasach nazwani zostali Białorusinami i do dziś dnia zajmują większą połowę gubernii smoleńskiej.[14] Mieszkają bowiem w powiatach: krasińskim, smoleńskim, dorohobużskim, duchowszczyńskim, jelnińskim, porzeckim i rosławskim. Liczba Białorusinów w smoleńskiej gubernii wynosi 551,240.
Białorusini smoleńscy wiele się różnią od mińskich i mohilewskich, sąsiedztwo z Wielkorosyanami wyraziło się w ich języku i obyczaju, jedna i druga sąsiadująca z nimi narodowość wycisnęła na nich swe piętno, dla tego też Białorusini smoleńscy stanowią przejście od jednej do drugiej.
Wielkorosyanie czyli rzeczywiście Moskale, mieszkają w drugiej połowie smoleńskiej gubernii, to jest w powiatach: juchnowskim, wiazemskim, gżackim, syczewskim i bialskim. Moskali liczba wynosi przeszło 500,000.
Ludności w całej gubernii jest 1,091.292; a w tej liczbie rolników jest 830,405, przemysłowców 141,460, a 81,884 ludzi nie produkujących. We wsiach mieszka 1,024.960, a w miastach 58,289. Cyfry te przekonują nas, iż gubernia całkiem jest rolniczą, żywioł bowiem miejski i przemysłowy w statystyce pana Sołowiewa przez bardzo małą liczbę jest reprezentowany. Obywateli ziemskich, którzy, jak wiadomo, według prawa rosyjskiego, powinni być koniecznie szlachtą, bo chłopom i mieszczanom dóbr nie wolno jest kupować, — jest w smoleńskiej gubernii 15,995; pochodzą oni z dawnej szlachty polskiej, gwałtownie przez carów zmoskalonej. Duchowieństwa przeszło 15,000; pomimo tak znacznej liczby ludzi ostatniej kategoryi, Smoleńszczanie nie odznaczają się religijnością i moralnością, i nie znać na nich starania i prac duchownych. Chłopów poddanych liczba jest wielka, wynosi bowiem 716,919; liczba zaś chłopów wolnych, będących własnością skarbu, wynosi 197,999; chłopów, będących własnością moskiewskiego towarzystwa dobroczynności, jest 1,537, chłopów należących do smoleńskich mieszczanów jest 173; przywilej ten posiadania gruntów z poddanymi, mieszczanie ci mają jeszcze z czasów polskich. Przywilej ten dotąd wyjątkowo im służy, lecz nadal niewolno im władać poddanymi, a po śmierci teraźniejszych właścicieli, skarb odkupi poddanych mieszczanom chłopów. Żołnierzy dymisyonowanych, którzy osiadają na roli, jako wolni ludzie, jest w gubernii 14,000; kantonistów zaś, to jest dzieci żołnierskich, pobierających ze skarbu prowiant i przeznaczonych do służby jest 7,000. Diaczków kościelnych i w ogóle ludzi należących do służby cerkiewnej, którzy także trudnią się uprawą roli, jest 7,535. Szlachty zagonowej, zamienionej przez rząd na jednodworców, jest 2,000. Szlachta ta przypomina czasy polskiego panowania w Smoleńszczyznie i jest ich zabytkiem; pochodzą oni z polskich i litewskich rodzin, lecz tutaj przyjęli obyczaj, mowę i wiarę miejscową. Małe posiadają gospodarstwa, sami około roli pracują; w obyczajach i wykształceniu nie wiele się różnią od chłopów, lecz zostało w nich pojęcie swojej godności, to jest strona, która odzywa się miłem chociaż ciemnem wspomnieniem Polski. Rząd pod pozorem polepszenia bytu, przesiedla szlachtę zagonową ze Smoleńska, z Litwy, Białorusi i innych miejsc do Polski dawniej należących, do gubernii tobolskiej, samarskiej, chersońskiej i innych, gdzie każdemu dają 60 dziesięcin pustego gruntu, i ułatwia zagospodarowanie się. Odrywając ich od ziemi, na której wyrośli, rząd chce zmniejszyć znaczenie i osłabić narodowość, do której szlachta zagonowa należy, a puste potrzebujące ludzi przestrzenie zaludnia, gdzie łatwiej i prędzej ich można wynaturzyć i pozbawić wspomnień przeszłości; oto jest przyczyna przesiedlenia w odległe stepy i do Syberyi i przyczyna zarazem ukazu niedozwalającego im wylegitymować się ze szlachectwa i niszczenia ich przez liczniejszy niż z innych klas pobór rekruta.
Oświata w gubernii rozszerza się powoli i nieznacznie. Szkół elementarnych jest tylko 103, z tej liczby 81 znajduje się w dobrach prywatnych, a w nich r. 1850 dzieci uczyło się 1,387, a 22 szkół w dobrach rządowych, w których uczących się było 943; na 420 ludzi jest więc 1 uczący się. W gubernii smoleńskiej szkoły wiejskie zaczęto dopiero w 1838. roku zakładać, w nich uczą: czytać i pisać, katechizmu, historyi i czterech działań arytmetyki; chłopi niechętnie posyłają dzieci do szkół, a obywatele i szkolny zarząd leniwie nad nimi i opieszale dozoruje, ztąd też większą część roku szkoły wiejskie stoją pustkami.
Najludniejsze w gubernii miasto jest Smoleńsk, ma bowiem 12,000 mieszkańców, Krasne ma tylko 1,000. Wsi w gubernii jest 11,746; z tych 2,083 należy do skarbu, a 9,663 do szlachty. Parafij jest 720. Właścicieli ziemskich mających dobra jest 5.619.
Wsie białoruskie złożone są z niewielu chat, wsie zaś zamieszkane przez Moskali, są większe, zamożniejsze i porządniejsze; na milę ☐ wypada od 12 do 15 wsi.
Różnice między obu narodowościami według pana Sołowiewa są znaczne, które to różnice szczególniej w charakterze występują. Białorusini, powiada moskiewski pisarz, są nieporządni, nieochędożni, od wielkich dróg uciekają i wioski ich w ogóle znajdują się na ustroniach; są nieprzemyślni, leniwi a z tego powodu biedni, tchórzliwi i cierpliwi; mają bardzo tępe pojęcie i słabe władze umysłowe. Białorusini uprawiają len, konopie, a pszenicę wyłącznie sami tylko sieją; chałupy mają biedne, pokarm nędzny, ubiór ubogi. Ociężali, nie troszczą się o zabezpieczenie wygód i potrzeb swoich, poczciwi, z lenistwa dobroduszni, stoją pod każdym względem niżej od Wielkorosyan, którzy drugą połowę gubernii zamieszkują.
Wielkorosyanin lepiej się ubiera niż Białorusin, ma chałupę czystszą i porządniejszą, mieszka po wielkich drogach, daleko puszcza się za zarobkiem, dbały jest bardzo o dobry byt, nie przebiera w środkach dążących do zbogacenia się, przytem pojętny, ruchliwy, przemyślny, przebiegły, śmiały, zawsze sobie da radę i dla tego jest w lepszym bycie.
W smoleńskiej gubernii mieszkają książęta: Druccy-Sokolińscy, Potemkinowie, Chrapowieccy, Larscy i Wonlarowie.
Smoleńsk był stolicą krywicką w XI. wieku a w XIII. w. utworzyło się tu wielkie księstwo; pod zwierzchnictwem wielkiego księcia zostawało wiele innych książąt i księstw. «Każde wielkie księstwo,» mówi pan Julian Bartoszewicz, «z podległemi księstwami, stanowiło osobną prowincyę, osobny systemat, osobny kraj, osobną nawet narodowość, książęta nie mieli tam znaczenia, gdzie wielki książę głos podnosił. W skład właściwej dzielnicy smoleńskiej wchodziły miasta: Dorohobuż, Biała, Wiazma i Rosław.» Wielcy książęta smoleńscy, mieli wielkie znaczenie w dawnej Rusi; byli oni obierani na księstwa: kijowskie i nowogrodzkie. Stolica ich wówczas prowadziła znaczny handel i była bogatem miastem. Mongołowie nie spalili i nie zrabowali Smoleńszczyzny w tak okropny sposób, jak i innych księstw. Znaczenie, wielkość wielkich książąt smoleńskich, upadała coraz bardziej od czasów wzrastania potęgi wielkich książąt włodzimierskich, którzy usiłowali zabrać Smoleńszczyznę, uważając ją za klucz do Polski, lecz uprzedziła ich Litwa i na początku XV. w. przyłączyła do Polski.
- ↑ Czeboksar położony jest pod 56° 9' s. p. a 64° 55' dł. j.
- ↑ Wołga puszcza 10. kwietnia (v. s) koło Kazania, zamarza 8. października, pod lodem bywa 153 dni na rok.
- ↑ Ignatjew ten został później jenerał-gubernatorem Petersburga, gdzie urzędował z powszechnem także niezadowoleniem. Wyzywał i bił kupców i t. p. Syn jego będąc posłem w Pekinie, namówił Chińczyków do strzelania na statki, które wiozły poselstwo francuzkie i angielskie, co jak wiadomo wywołało wojnę Francyi i Anglii z Chinami.
- ↑ Kazań wyniesiony nad poziom morza 280 stóp, położony pod 55° 48' s. p. a 66° 46’ dł. j. Średnia roczna temperatura + 2.2; średnia temperatura zimy — 10.4; wiosny + 2.2, lata — 14.4; jesieni + 2.7. Ludności ma 56.237.
- ↑ Obrzędy starowierców potępione zostały przez sobór moskiewski 13. maja 1667. r. Ukaz 27. października 1800. r. dozwala starowiercom wolnego odprawiania swoich obrządków, pod warunkiem podstępnym przyjęcia duchowieństwa święconego przez prawosławnych biskupów. Za początek odszczepieństwa naznaczają rozkaz patryarchy Nikona poprawienia ksiąg religijnych i odsunięcia z nich wszystkiego, co było niezgodnem a wyobrażeniami ówczesnego duchowieństwa moskiewskiego. Pogląd ten nie jest zgodny z prawdą. Sekciarstwo moskiewskie ma datę odleglejszą, zaszczepione zostało w Moskwie razem z przyjęciem bizantyjskiego chrześciaństwa, które podówczas targane było sporami sekciarskiemi. Rozkaz Nikona dodał tylko siły nowej sekciarstwu, obudził je i więcej wystawił na światło publicznego życia. Pan Szczapow w książce o staroobradztwie rosyjskiem (Ruskij razkoł staroobriadztwa razsmatriwajemyj w swiazi z wnutrennym sostojaniem ruskoj cerkwi i grażdanstwiennosti w XVII. wiekie i w pierwoj połowiznie XVIII. wieka Kazań 1859. roku) jego historyą dzieli na cztery epoki. Epoka pierwsza od początków XVI. w., w niej moskiewskie sekciarstwo ma charakter wyłącznie religijno-obrzędowy, sekciarze protestują przeciwko zmianom w księgach religijnych; epoka druga od patryarchy Nikona, charakter sekciarstwa religijno-demokratyczny wykazujący się w opozycyi niższego duchowieństwa przeciw surowości patryarchy; trzecia epoka od 1666. roku, sekciarstwo przechodzi w dziedzinę życia społecznego i narodowego, ma charakter ludowo-demokratycznej opozycyi, i walki z rządowemi reformami; w czwartej epoce, przy Piotrze Wielkim sekciarstwo zupełnie rozwinęło się i odsunęło od zreformowanej Moskwy i ma charakter religijno-ludowo-demokratyczny.
- ↑ Ten sam Adaszew wraz z synem w roku 1561 został przez Iwana Groźnego zamordowanym.
- ↑ Rzeka Wiatka puszcza około 13. kwietnia, zamarza 1. listopada (v. s.), pod lodem bywa 163 dni w roku.
- ↑ O sprzedawaniu djabłom kury na rozstajnych drogach, nie jedna powieść u wielu narodów istnieje. W departamencie Charenty we Francyi lud wiejski podanie o czarnej kurze opowiada w sposób bardzo podobny do zabobonnego podania moskiewskiego. Tam sprzedanie djabłom kury daje bogactwo i władzę — u Moskali czarodziejskiego rubla — w Polsce niesłyszeliśmy tego zabobonu.
- ↑ Baszkiryą zwiedziłem w r. 1860 w powrocie do Polski z Syberyi.
- ↑ Ludności ma 945 osób.
- ↑ Perm położony jest pod 58° 1' sz. poł. a 73° 56' dł. j.
- ↑ Ekaterinburg wyniesiony jest nad poziom morza 850 stóp, położony pod 56° 50' s. p. a 78° 17' d. j. Średnia roczna temperatura + 0,4; średnia temperatura zimy — 12,0; wiosny + 0,7; lata + 12,4; jesieni + 0,6.
- ↑ Artur Zawisza wzięty pod Krośniewicami 18. czerwca 1833. roku, powieszony w Warszawie; z oddziału jego zastrzeleni przez Moskali w Lipnie: Wojtkiewicz; żołnierz polski Zając pod nazwiskiem Porteli; Mozorow, dezerter moskiewski, i Palmert. Prócz Wołłowicza powieszonego w Grodnie, Piszczatowskiego zastrzelonego w Białymstoku, za sprawę emisaryuszów 1833. roku zastrzeleni Giecold; Szpek; w Kaliszu: Dąbkowski i Winnicki, w Szadku: Bugajski i Racięcki i wielu innych.
- ↑ Statystyka gubernii smoleńskiej przez Sołowiewa. Moskwa 1855. roku.