Usnął Adam, skroń sparłszy o warkocze Ewy,
I w śnie Panu się kłaniał — bo stworzeniu z gliny,
Sad Edenu Pan otwarł z mnogością zwierzyny,
I dał jagód soczystość i zbóż złotych siewy,
I systemu łask szczodrych — otworzył bok lewy,
I żywemu dał kwiatu powstać z jego kości.
Więc olśnion, wzrok napasłszy krasą tej piękności,
Usnął Adam, skroń sparłszy o warkocze Ewy.
I cisza — w łąk kobiercu spi Adam, spią trzody,
Edeńskie im wonieją zdrzemane ogrody...
I tylko, wraz z gwiazdami nad zacisznym rajem,
Dwie par źrenic bezsennych patrzy w siebie wzajem —
I do Ewy płonącej, złotowłosej głowy,
Wąż pnie ciała gibkiego oplot szmaragdowy.
Sącząc wodę z warkoczy, z łóz nadbrzeżnych wstaje
I w brzóz idzie uśpione, białopienne gaje.
Lotną stopą z ziół rośnych chłodne krople strąca,
W tył rozkosznie podana pod falą miesiąca.
I biódr nagość owiwszy w mgielny zwój puszysty,
Ku gwiazdom ócz ciekawych zwraca ametysty.
Cała w przędzy srebrzystej rozwłóczonych cieni,
Gra na siatce drgających, miesięcznych promieni.
Cały dźwięków różaniec — wszystkie szmerne gwary,
Drzą na strunach tej spiewnej, miesięcznej cytary...
A w gaju białopiennym, pod tych dźwięków mocą,
Jakieś białe sny wstają, bielą ciał migocą —
I białe rozkwitają na opalu wodach,
Wszystkie nimfy, uśpione w heleńskich ogrodach.
Dwa cielska krwią ociekłe, pod pustynną spieką.
Lwy, w miłosnych zapasach, piersią o pierś wsparte.
Dwa cielska, kłów białością wzajem w siebie wżarte,
Drgające pod skier żarnych złotopłynną rzeką.
Opodal — świecąc w słońcu rozwartą paszczeką —
Lwica, gibkie swe ciało powoli rozpręża,
I krew wietrząc, ruchami leniwego węża,
Śledzi przebieg tej walki przymkniętą powieką...
I cisza — w skwarnej dżungli, w ziół gęstem sitowiu,
Dziko chrapiąc, zwycięzca otrząsł krwawą grzywę,
I leżącej na bujnem wonnych traw wezgłowiu —
W topazowych źrenicach niesie skry pieściwe.
A ona, gnąc lubieżnie ciemnopłowe krzyże,
Z obroczonych mu piersi, krwawą farbę liże.
Pieszczotą numidyjskiej gięła tygrysicy
Do stóp swoich ich głowy — bo szli żądzą pijani,
W objęcia tej monarszej, tej okrutnej pani,
I Romy patrycyusze i wasale dzicy.
Wschód i Zachód objęła w swej krwawej łożnicy,
Pragnąc zabić rozkoszą te sny, co jej w dani
Wlokły Furye — Hadesu wydarte otchłani
Trupie lica, bezsennej szydzące źrenicy.
Krwi ją dławią wyziewy... dławi ją tęsknota
W murach Romy, za jasnej Kampanii brzegami...
Więc tam, w Baji zatoce, z purpury i złota
Czeka statek, jak mewa z lotnemi skrzydłami...
Czeka statek w mirtowe ukryty zarośle
I Charon, na swem długiem czeka wsparty wiośle.
Piła dusze, jak perły w rubinowej czarze —
Antonia i Cezara dusze piorunowe —
A zdjęte im ze skroni przepaski laurowe,
Przy heleńskiej, złocistej, wieszała cytarze.
Z orłów Romy służalcze poczyniwszy straże,
W szept peanów stroiła ich surmy bojowe —
Na zwycięskich sztandarów zwoje purpurowe
Kładła stopy, twą wargą pieszczone Cezarze!...
Wszystką rozkosz wyssawszy, wszystką słodycz ziemi,
Jak kwiat słońcem przesycon w dzień lata upalny,
Kleopatra oczyma śledzi znużonemi
Śmierć Antonia i tryumf Oktawia brutalny...
A jej piersi królewskie, głośne wieszczów pieniem,
Szmaragdowym, śmiertelnym, oplótł gad pierścieniem.
Czy wiesz co rozkosz? Czy Cię nie poruszy
Szept bladych kwiatów w takie noce parne?
Pójdź!... ja Ci włosy me rozplotę czarne,
Wężem pożądań wejdę do Twej duszy!
Płomiennym szeptem odemknę Twe uszy,
Podam Ci usta drżące i ofiarne,
I ust Tych ogniem ciało Twe ogarnę
Aż pieszczot moich fala Cię ogłuszy!...
Pójdź!... ja rozkoszą śćmię Tobie Jehowę...
Zapomnisz, twarzą padłszy na me łono,
Pijąc źrenice me błyskawicowe...
Lecz pójdź!... bo czasem w oczach mi czerwono,
I z piekielnemi zmagam się widmami,
I wiem, że dłonie krew mi Twoja splami.
O ten orkan chłoszczący! Jak smaga! Jak żenie!
Jękami huraganu w dal bezkresną pędzi
To stado białopierzne — ten łańcuch łabędzi,
Za niesytość rozkoszy potępione cienie!...
O ten orkan piekielny! Jak smaga! Jak żenie!
Włos wichurą skłębiony w ostre skręca bicze,
Siekąc, krwawiąc nim trupie kochanków oblicze,
Pośród gromu — wśród jęku — gna ich w dal — w przestrzenie.
O skłębionych ciał taniec! O kolebki-łona!
Pośród mordów — zgliszcz — pożóg, wstęgo ust czerwona!
Światowładna ust krużo, w proch waląca mury!
O dłoni całowanych — dłoni białych sznury...
Jakubowej drabiny przemożna potęga!
Wir ciał ludzkich — krzyk piekieł który w niebo sięga!...
Kiedy przyjdziesz? Ja słyszę w ciemnym przeczuć borze
Szmer Twych kroków... zielenią więc progi owiję,
A dusza, jako owiec stado białoszyje,
U cysterny pragnienia czeka Cię w pokorze.
Wciąż czekam, płowych piasków śledząc martwe morze —
I nie wiem czy od spieki dziś Cię namiot kryje,
Czy dłoń czyja Twe stopy pielgrzymie obmyje,
I nie wiem kędy jesteś... i dziwnie się trwożę...
I nie wiem kiedy przyjdziesz — tęsknotą strawiona
Moja dusza Cię wola pieściwymi dźwięki,
Bo jak owoc już dojrzał mych bioder kształt mięki
I wonniejszą od kwiatu jest biel mego łona!
Ale przychodź!... O przychodź!... Bo z tęsknoty skona
Moja dusza, jak harfą, Tobą rozdźwięczona.
Drobną stopą zdeptawszy syryjskie purpury,
Słuchała nieruchoma, przegięta niedbale,
Onych pieśni, śpiewanych ku jej ciała chwale,
W świetlicy obwiedzionej kwiecianymi sznury.
Lecz z jej oczu, jak tygrys co ukrył pazury,
Już szał dziki, przyczajon, zrywał się zuchwale
I ust zniżał wilgotne dyszące korale,
I rozplatał łaknących jej ramion marmury.
I blada pod złoconych warkoczy płomieniem,
Z piersi, bioder, szat więzy zerwała i kwiaty... .................
Lecz nagle przez jutrzniane różowe poświaty,
W jej rozwarte od trwogi i lęku źrenice,
Jak mistyczny krąg światła, wejrzy blade lice —
Krwawe skronie, owite cierni obramieniem.
Pod stopy Mu opadła, w prochu włócząc skronie,
I miedź złotą warkoczy pod stopy rozsłała —
I jakoby z kadzielnic ofiarnych, sypała
Z tych warkoczy przedziwne ambry, nardu wonie!...
I bez słów On zrozumiał w nierządnicy łonie
Mękę duszy — bo była jak helotka biała
W pętach zmysłów, na służbie u pysznego ciała —
Kwiat Bezcześci o Wstydu błękitnej koronie.
I z prochu ją podniósłszy, na jej głowę wonną,
Dłoni swoich położył pieszczotę przedzgonną...
A nad niemi żar słońca szedł szkarłatno-złoty,
I Cherub rozkołysał się przejasny, cichy,
Bielą skrzydeł zakrywszy na wzgórzach Golgoty,
Kwiatu śmierci męczeńskie, skrwawione kielichy.