Tam gdzie się Tatrów wznoszą śnieżne szczyty,
A dumny orzeł wije się nad skały,
Nad brzegiem Dunajca — w drzew cieniu ukryty,
Tam się rodziłam — tam nasz domek mały.
Spokój i cichość w naszym domku była,
Słodkie, swobodne tam spędzałam chwile —
Szczęście grobowa pokryła mogiła,
A wspomnieć o tem i tęskno i mile.
Po krótkim czasie, wybiła godzina,
W krótkiej ten szczęścia zagasł blask uroczy,
Co dusza we śnie, gdy smutna, wspomina;
A ty się pytasz, czemu łzawe oczy?
Krwawe za Tatry późne zaszło zorze,
Noc była ciemna, po nad głuche skały
Huczały gromy — a w modrzewim borze
Echa się głosem tęsknym odezwały.
A w domku głucho było jakby w grobie,
Błahym kaganek migotał płomieniem,
Matka w bolesnej konając chorobie
Cichem się słyszeć dawała westchnieniem.
A tuż przy łóżku jak anioł pociechy,
Pleban z pobliskiej przy niej siedział wioski,
On biednej wdowy nie unikał strzechy,
I żal uśmierzał — uspokajał troski!
Śmiertelna bladość już lice powlekła, —
Na mnie z bolesnem westchnieniem spojrzała,
Łza jej po licach gorąca pociekła,
I drzącą ręką przystąpić kazała.
Przy niej ukląkłszy — ścisnęłam w me dłonie
Rękę jej zimną — i polałam łzami,
Nie płacz me dziecię — lecz w Boskiej obronie
Ty ufaj ciągle — Bóg czuwa nad nami.
Pociecho matki — biedne moje dziecię,
Ach! ciebie teraz już porzucić muszę,
I cóż tak sama poczniesz na tym świecie?
Ja już łez twoich więcej nie osuszę!
A gdy grobowe dzwony mi zadzwonią
Gdy ciało martwe w ciemnym złożą grobie,
Ciebie sierotę z tej chatki wygonią,
Któż ojcem, matką, będzie odtąd tobie?
To rzekłszy, cicho modlić się poczęła,
Krzyżyk na mojem wyraziwszy czole,
Bogarodzicy obraz z szyi zdjęła.
Ach! na sieroty, Ty wejrzysz niedolę!
Maryo! miejsce Ty jej zastąp matki,
W opiekę dziecię to oddaję Tobie!
Obraz ten, rzecze, z twej rodzinnej chatki
Cała spuścizna, Anno, noś przy sobie!
Kochaj Maryą! — bo pod Jej opieką
Bezpieczną będziesz w pośród świata złości,
A gdy zapadnie tobie trumny wieko,
Matka swe dziecię powita w wieczności.
Kiedy rodzinne porzucał zagony.
Ojciec, ten obraz dla ciebie zostawił,
I już odchodząc dla kraju obrony,
Nas tym obrazem jeszcze błogosławił.
Ojciec twój zginął, ten pola zakątek
Nie mógł wyżywić nas bez pracy jego,
Wszystko sprzedałam; cały nasz majątek
Ten obraz — ciebie ochroni od złego.
Amen! Ksiądz Pleban wyrzekł na te słowa,
I otarł oczy; ufaj tylko dziecie,
Bo kto wierności tej matce dochowa
Ten nie zostanie sierotą na świecie.
I te ostatnie były słowa matki!
Wkrótce jej ciało w dół ciemny spuścili,
A nim wiosenne grób pokryły kwiatki,
Biedną sierotę z chatki wypędzili.
Dobry żołnierzu! widzę żeś wzruszony,
Niechcę mej smutnej przedłużać powieści!
A! rzecze żołnierz w sercu rozczulony,
Łza, co ją widzisz, nie jest łzą boleści.
Pokaż ten obraz — o Boże to ona!
Ten to i obraz i obwódka złota,
Anno me dziecię, chodź w ojca ramiona
Anno me dziecię, nie jesteś sierotą!
Nie, nie, już więcej nie jestem tułaczem.
O JasnogróskaJasnogórska Matko litościwa!
Dziś stary żołnierz już został bogaczem,
Biedna sierota, została szczęśliwa!
Anno, me dziecię, padnij na kolana,
Gorące złóżmy matce naszej dzięki,
Gdy krwawa w sercach dręczyła nas rana,
Balsam pociechy spłynął nam z Jej ręki.
A kiedy dziecię spoglądam na ciebie
To matkę twoją widzieć mi się zdaje,
Bo choć jej dusza już przebywa w niebie,
Obraz jej ciągle w mem sercu zostaje.
Rano i wieczór w czasie mej niedoli,
Za was gorącem sercem się modliłem,
Za was pracując, po długiej niedoli
Z małym dostatkiem do domu wróciłem.
Lecz matkę, ciebie, gdy już nie zastałem,
Boleśniej tutaj niż w bitwach raniony,
Grób jej samotny, gdy łzami oblałem,
Rzuciłem smutny rodzinne me strony!
Lecz teraz wróćmy, wróćmy dziecię drogie.
Ziemia rodzinna zawsze sercu miła,
Chatkę, ogródek odkupić ci mogę,
Wróćmy, gdzie matki twojej jest mogiła.
Gdy ciemną nocy zasłonę odchylał,
Ranek majowy światu się przymilał,
Gęste w głąb Tatrów mgły wiatrem pogonił,
W obłokach głosem skowronka zadzwonił;
Strząsł rosę z róży — rozwinął powoje,
W ulach pobudził miodnych pszczółek roje,
Do niskiej chatki, pod wonnych lip cieniem,
Złocistym w szyby zapukał promieniem;
Lecz w chatce pusto — dym się z niej nie wije,
Lecz w chatce głucho — czyż tu nikt nie żyje?
Smutno świerszcz tylko odzywa się polny,
I w oknie wróbel świergocze swawolny,
Cicho! jęk jakiś — i boleść głęboka! —
Noc całą biedny Stach nie zmrużył oka,
Dumał i wzdychał — łzy ronił gorące,
Spoglądał tęskno na gwiazdy gasnące,
Które gdy z nieba błękitu znikały,
Tak się do niego przemawiać zdawały:
Ach! nie dla ciebie skowronek zanucił,
Innych pocieszył — lecz ciebie zasmucił;
Idź biedne dziecię żebrać w obce strony,
Idź obce skrapiać twoją łzą zagony.
Stach gwiazdy żegnał i żegnając wzdychał,
To łzy ocierał — to się znów uśmiechał,
I ręce złożył i głowę nakłonił,
I duszą czystą nad gwiazdy pogonił.
Boże! zawołał, Ty łąki zasiewasz,
Ty lilie polne pięknie przyodziewasz,
Pod Twą opieką swe gniazda jaskółki
Lepią — i plastry kładą miodu pszczółki;
Ty żywisz mrówki — Twa dobroć pamięta
Na muszki polne i leśne ptaszęta,
Twa wszechmogąca ręka mnie obroni
Od świata złości — od grzechu zasłoni,
Abym jak dotąd od wszelakiej winy
Wolny — w niebieskie dostał się krainy.
Krzyż z Twojej ręki radośnie przyjmuję,
On mnie przy życia schyłku poratuje.
Rzekł, i ku niebu gdy myśli swe zwrócił,
Mały tłomoczek na plecy zarzucił,
Spojrzał na chatkę, łzami zaszło oko,
Raz jeszcze westchnął, o westchnął głęboko,
I wśród gęstwiny nad strumyka brzegiem
Już, już uchodząc, szybkim znika biegiem.
Już świt nad ziemią rozwidniał się szary,
Już po wsi całej śpiewki, krzyki, gwary,
Z kosą na plecach i z sierpem za pasem
Wieśniacy w pole ruszyli z hałasem;
Skrzypnęły pługi po twardym zagonie,
Słychać trzask biczów, rżą w zaprzęgach konie;
Ale Stach biedny, niema chatki, pola,
Łzami zasiana życia jego rola,
Która, nieszczęścia gdy pług ostry kraje,
Ciernia i głogi biednemu wydaje.
Opodal wioski stał wśród jodeł cieni
May kościołek — dach się mchem zieleni,
W około cmentarz — a obok cmentarza,
Domek ubogi starego gróbarza;
Bieli się kwiatem płot z tarniny żywy,
Na grobach osty i bujne pokrzywy,
Furtka spruchniała i zarosła ścieżka,
Wskazuje smutnie, że śmierć tutaj mieszka.
Tu Stach pospiesza, bo nad inne miła
Ziemia, gdzie ojca i matki mogiła.
Pierwszej dopiero koniec smutnej dobie,
Odkąd ich w głuchym złożone tu grobie.
»Ojcze! zawołał: »zagój serca ranę,
»Pozwól niech przy tej mogile zostanę,
»Z ojcem i matką niech się w grobie złączę,
»Niechaj tu życia pielgrzymkę zakończę.«
Rzekł: i jak gdyby słodkiem zachwyceniem,
Oko niebieskim iskrzy się promieniem,
I twarz rumieńcem zajaśniała blada,
Serce mu bliskie szczęście zapowiada.
I coraz ciszej, ciszej tętno bije,
I ziemia mglistą powłoką się kryje,
I dusza marzy już o wiecznej wiośnie,
I oko w niebo pogląda radośnie,
I coraz ciszej — serce bić ustaje,
»Boże w Twe ręce duszę mą oddaję»...
Chciał dalej mówić, ale głos słabnieje,
Jak kwiat u grobu już w pączku więdnieje,
Raz jeszcze okiem potoczył dokoła,
I na mogile usnął snem anioła.
Na wysokiej połoninie
Roman leży, krew z ran płynie,
I z głębokiej studni wody
Chce się napić dla ochłody.
Z łzami bratnie dłonie ściska,
Bo sam czuje, że śmierć bliska.
»Hej, Stefanku, zejdź w dolinę,
Pozdrów tkliwie mą rodzinę.
Tam nad Prutem nasza chatka;
U drzwi stuknij, wyjdzie matka.
Ty jej powiedz, niech nie zwleka,
Bo śmierć długo nie poczeka;
Syn jej kona w ciemnym lesie,
Niech mu wody dzban przyniesie,
A wy do mnie, towarzysze,
Niech raz jeszcze pieśń usłyszę,
— »Matko, ty się pytasz o to!
Ty nie pytasz się Romana,
Gdzie go krwawa boli rana?
Śmierć z ciałem i skarb zagrzebie,
Moje złoto nie dla ciebie!
Chatka twoja tam w dolinie,
Grób Romana w połoninie.«
»Hej Stefanku, wróć w dolinę,
Idź do ojca, mów, że ginę,
Niech z głębokiej studni wody
Dzban przyniesie dla ochłody.
A wy bliżej towarzysze!
Niechaj jeszcze raz usłyszę
Pieśń, coś my niegdyś śpiewali
Śród szumiących Prutu fali.«
ŚPIEW.
Hej! odbijmy łódź od brzegu!
Prucie, nasza górska rzeko,
Wód jaskółce pomóż w biegu;
Tam w dolinie, niedaleko,
Tam gdzie chatka, tam przy skale,
Tam nas nieście Prutu fale!
Prut się pieni, łódź umyka,
Ledwie wody się dotyka.
Jak koń, jeźdźca gdy poczuje,
Fala wioseł moc poczuła,
I już łódki nie wstrzymuje,
Bo Prut poznał łódź Hucuła.
Piękne wody po dolinie,
Piękne zdroje w połoninie;
Lecz nad inne milej dzwonią
Prutu fale górską pieśnią,
Gdy nad niemi chmury gonią,
Gdy je w brzegach skały ścieśnią.
Przyszedł ojciec, ale wody
Dzban nie niesie dla ochłody,
»Mój Romanie nieszczęśliwy,
Powiedz, gdzie twój towar siwy?
Gdzieś zagrzebał twoje złoto?«
— »Ojcze, ty mnie pytasz o to?
Ty nie pytasz się Romana,
Gdzie go krwawa boli rana?
Śmierć z ciałem i skarb zagrzebie,
Moje złoto nie dla ciebie!
Twoja chata tam w dolinie,
Grób Romana w połoninie.«
»Hej Stefanku, ten raz jeszcze
Po tej krętej wązkiej ścieszce
Zejdź w dolinę. Tam gdzie kładka,
Tam wysepka, na niej chatka
W cieniu jodeł obok młyna.
A w tej chatce jest dziewczyna.
Ty jej powiedz, niech nie czeka.
Bo śmierć bliska, czas ucieka,
Roman kona w ciemnym lesie,
Niech mu wody dzban przyniesie.
A wy do mnie, towarzysze,
Niech wasz głos jeszcze usłyszę;
Zanućcie mi pieśń rozstania,
Pieśń nadziei, zmartwychwstania!«
ŚPIEW.
Na góry, na góry,
Tam bliżej do nieba;
Tam słońce, tu chmury,
Nam słońca potrzeba.
Bywaj zdrów, Romanie,
Twa pamięć nie zginie
Tu z nami zostanie
I w wieki popłynie.
Gdy w późnej dzwon dobie
Na »Zdrowaś« zadzwoni,
Tu Hucuł przy grobie
Łzę tobie uroni.
Przyszła Afia. Jak wietrzyk majowy
Chód jej był lekki, a dźwięk słodkiej mowy
Jak śpiew skowronka. Błękitne jej oko
W rany Romana zajrzało głęboko;
Ulgę przyniosło, bo łza w oku była,
A ta i duszy rany zagoiła.
Mówić nie mogła; przyklękła, płakała,
Do ust schorzałych dzban wody podała.
Roman się napił i w górę wzniósł czoło,
Ścisnął dziewczynę i w niebo wesoło
Wzrok, serce wlepił, pojednał się z losem
I do Afii słabym wyrzekł głosem:
»Dziewczę, bądź zdrowa! »Skowronek zadzwonił
I blask się rozlał na góry i błonie;
Wiatr chmury pędził i błękit odsłonił.
»I ja z chmurami w inny świat pogonię.
Dziewczę, bądź zdrowa! Drży łza w Twojem oku,
Ach, jakże smutno będzie mi bez ciebie!
Gdybym cię zawsze mógł mieć przy mym boku!
Tyś moją duszą, gwiazdą na mym niebie!
Ja biedny Hucuł już śmierć w sobie noszę;
Ścigany, błędny, śród skał umrzeć muszę.
W zamian za życia miłosne rozkosze
Tobie w pamiątkę oddaję mą dusze.«
I Hucuł dziewczę do serca przycisnął,
Odwrócił głowę, może łzę uronił,
Smutnych Hucułów dłoń po dłoni ścisnął,
Westchnął raz jeszcze, w inny świat pogonił.
Gdzie się jodeł las zieleni,
Gdzie po łące Prut się pieni,
Idzie Dobosz[2] dzikim borem
I podpiera się toporem,
Bo głęboka w nodze rana
Ostrem cięciem mu zadana.
Stanął, w dłonie ostro świsnął,
Topór za toporkiem błysnął.
»Chłopcy! bierzcie strzelby grzmiące
I toporki wasze lśniące,
Ufni w sile, ufni w mocy
Chodźcie za mną w cieniu nocy.
Do Kosmacz[3] wiedzie ta ścieżka,
Tam gdzie Stefan Dźwinko mieszka.
Tam na skale, tam nad wodą
Mieszka Dźwinko z żoną młodą.
Miejcie baczność, o Huculi,
Waszej zwierzam życie kuli,
Waszej sile, waszej broni.
Stańcie wkoło na ustroni;
Ja pod oknem przy tej ścianie
Cichym głosem zwabię Ksenię.«
»Ksenio piękna i wesoła,
Wyjdź z twej chaty, Dobosz woła;
Wychodź prędzej, noc ucieka,
Dobosz tu na ciebie czeka.
Czyś nie sama? czyś usnęła,
Żeś tak mocno drzwi zamknęła?«
»Ja tu sama, ja cię słyszę.
Czegoś nocną przerwał ciszę?
Czegoś przyszedł pokryjomu?
Idź, Doboszu, idź do domu;
Do kochania tyś za młody,
Wracaj nazad do twej trzody.
Wiele Prutem wód upłynie,
Nim ty wzrośniesz w połoninie.
Graj na trąbie, splataj kwiaty,
Ty nie wejdziesz do mej chaty;
Drzwi z cisiny, mocne zamki,
A u drzwi żelazne klamki.«
Ale Dobosz silną dłonią
W drzwi uderzył. Okna dzwonią;
Drzwi nie rozbił. W dłonie świsnął,
Topor za toporkiem błysnął.
»Niech gorąco kule lecą,
Niech toporki tu zaświecą,
Niech żelazne zamki pękną,
Niechaj drzwi cisowe jękną.«
Lecz któż się tam zdradnie skrada
I ze strzelbą na dach siada?
Stefan Dźwinko długo mierzył,
Aby prosto w pierś uderzył,
I Doboszu w twoim łonie
Poświęcona kula[4] tonie.
Tyś stał w party na siekierce,
Kula prosto trafia w serce.
Piękny Dobosz już się chwieje,
Oczy gasną, twarz blednieje;
Gasną osłabione oczy,
A strumieniem krew się toczy.
Dziki rzuca wzrok dokoła,
Na swych wiernych chłopców woła.
»O wy wierni mi Huculi,
Na ten topor i na kulę,
Na tę kulę, co w mem łonie
Ostrym śmierci ogniem płonie,
Przysięgnijcie mścić śmierć moję!
A mnie nieście w połoninę,
Tam na alpie niechaj ginę.
Na toporki bierzcie ciało,
Nieście szybko, nieście śmiało,
Gdzie się jodeł las zieleni,
Gdzie się zimne źródło pieni;
Idźcie ścieszką, tu przez skały,
Którą Dobosz chodził śmiały.
W połoninie jest murawa,
Rosą wonną lśni się trawa;
Tam jest jawor, w jego cieni
Niech się grób mój zazieleni.«
W podziemnych lochach, gdzie słońca promienie
Ponurej nocy nie rozwidnią cieni,
Tam, gdzie godzina głucho po godzinie,
Długa jak wieczność, dla nieszczęsnych płynie,
Tam, gdzie przyjaźni głos się nie przeciśnie,
Tam, gdzie nadziei promień nie zabłyśnie,
Gdzie ciężkim jękiem kajdany wtórują,
Gdzie czarne mary, jako sny się snują,
Żelazem skuty, w odartej odzieży,
Młodzian na garstce zgniłej słomy leży. —
We dnie i w nocy zgryzotą miotany,
W rozpaczy twarde chce porwać kajdany,
I krwią zalane wlepia w mury oczy,
I jakby wściekły, pianę w ustach toczy,
I czasem język zębami zacina,
I czasem milczy i czasem przeklina,
I czasem westchnie, a westchnie głęboko,
Odtętni twarde więzienia sklepienie.
Gdy tak w rozpaczy różne myśli waży,
Słyszy głos ostry czuwającej straży,
Lecz razem inny głos, łzami przerwany
Głos w tych podziemnych mieszkaniach nieznany,
Głos, jaki słyszał przed dawnemi czasy.
Na swych wrzeciądzach zaskrzypły zawiasy,
Kapłan sędziwy jako promień błogi,
Przestąpił z krzyżem w ręku smutne progi.
— Pokój młodzieńcze niechaj będzie tobie.
— Dla mnie pokoju niemasz tylko w grobie,
Młodzian szyderczym odezwał się głosem,
I na kapłana spoglądał ukosem;
— Niechaj się dalej nie trudzi twa noga. —
Pokój przynoszę, pokój w Imię Boga
Miłość do ciebie synu mnie przywiodła.
— Miłość? O! i mnie tu zawiodła! —
Nie masz miłości dla mnie już na świecie
Niemasz nadziei — w życia mego kwiecie
Straciłem wszystko — rozpacz tylko wściekła
Ta mi została — jestem dziecko piekła!
Uchodź kapłanie — nic wzrok twój surowy
Mi nie pomoże, ni słodycz twej mowy.
Próżną nadzieją serca nie ułudzisz,
Żalu i skruchy we mnie nie obudzisz.
Już dusza moja z wszystkiego odarta,
Dla niej już przepaść piekielna otwarta;
Dla zbrodni krwawych nie ma już otuchy
Bo nad moc Boską piekielne łańcuchy,
W które piekielne skuły mnie straszydła,
Te co tu dźwigam — to pająka sidła!
Patrz tylko w serce zbrodniami kalane,
Patrz na te ręce krwią ludzką zbryzgane —
Ha! czy nie widzisz? patrz tylko kapłanie
Jak czarne mary snują się po ścianie,
Ha! czy nie widzisz? na mnie spoglądają,
Ha! czy nie słyszysz? jak na mnie wołają.
Niema — już niema dla mnie przebaczenia!
Niema! jęknęły ciosowe sklepienia.
Wystąpił krwawy pot na zimne skronie
Młodzieniec ukrył w obie głowę dłonie,
A kapłan klęcząc tuż przy jego boku
Zmówił modlitwę i otarł łzę w oku,
I nieszczęsnemu krucyfiks okazał:
»Spojrzyj na Tego, który krwią swą zmazał
Zbrodnie każdego, kto za grzech żałuje.
Ten tobie jeszcze niebo obiecuje.
Słuchaj, co w Jego głoszę ci Imieniu,
Lecz nie rozpaczaj synu o zbawieniu.
Tak starzec, kapłan, przemówił łagodnie,
Synu mój, synu, żałuj za twe zbrodnie,
Ah! niezawarte tobie niebios wrota
Zwierz mi się tylko z całego żywota,
Z krwią Zbawiciela łzy twoje zmieszane.
Oczyszczą serce zbrodniami skalane.«
Ale napróżno, bo twardsze nad skałę
Nie da się zmiękczyć serce skamieniałe.
Bo się to serce, wyrazem miłości
Już zmiękczyć nie da, w którem piekło gości.
A chociaż kapłan zaklina i błaga,
W sercu zepsutem złość się bardziej wzmaga.
Więc kapłan łzami nogi, ręce, rosi,
I miłosierdzie, to gniew Boski głosi;
Ale na groźby, na te słowa święte
Cała odpowiedź milczenie zacięte,
Cała odpowiedź — brzęczące kajdany,
Lub śmiech szyderczy i wzrok obłąkany.
Więc kapłan, klęcząc i zalany łzami
Jeszcze się modli drżącemi ustami,
Bogarodzicę wzywa ku pomocy,
Która jak gwiazda, w pośród ciemnej nocy
W tej nocy duszy — w której kryje zbrodnie,
Świętą nadziei zapala pochodnię!
Tej, która matką grzeszników się zowie,
O której nigdy z nich żaden nie powie,
Że gdy w łzach żalu wzywał Jej obrony,
Był od niej — Matki, kiedy odrzucony.
Młodzieniec słucha, a słucha w milczeniu
I na kapłana patrzy w podziwieniu,
I na znak krzyża błędne wlepił oko,
Zadrżał i westchnął, a westchnął głęboko,
Jakby ból ciężki w serce mu się wcisnął,
I czoło zimną swą dłonią przycisnął.
Spłakany kapłan Matce składa dzięki
I daje obraz Jej do więźnia ręki...
»Łaskę w twem sercu, synu, masz, przemawia,
Niech Jej, już dłużej oporu nie stawia:
Patrz na ten obraz, — my przed tym obrazem
Maryi, zmówmy, synu, pacierz razem,
Ona opieki płaszcz lobie odsłania,
Na me niegodne prośby się nakłania.«
Młodzian już więcej oprzeć się nie może,
Z kapłanem słowa powtarza w pokorze,
»Pod Twą obronę gdy się uciekamy,
»Niech Twej opieki nad sobą doznamy«
Tyś Matka!«... ale gorące westchnienie
I łez obfite przerwały strumienie
Mowę kapłana —
»Ojcze mówże, dalej,
Nieznany ogień serce moje pali;
Ojcze mów dalej.«
O nie gardź w potrzebie
Gdy biedny wołam o pomoc do Ciebie.«
Matko! — ach matko! młodzieniec powtórzył,
I cały w myślach ciężkich się zanurzył.
Po kilku chwilkach głuchego milczenia
»Matko! zawołał, Matko! przebaczenia —
Matko ja syn Twój! — chociaż pełen złości
Niegodzien jestem już Twojej litości,
Już wszystko, wszystko na mnie dziś powstaje,
Rób co chcesz ze mną, Tobie się oddaję.
Tylko mi Twojej nie odmów opieki
Tylko nie odrzuć od siebie na wieki,
A nic mnie Tobie już wydrzeć nie zdoła.