Na tej oazie, na tej puszczy świata,
Gdzie jak zdrój czasu, łza się wiecznie sączy,
Gdzie jak wiatr zimny lecą — nikną lata,
Jak kropla z kroplą, wiek się z wiekiem łączy.
Człowiek w wspomnieniach marzy i w przyszłości,
Marzy o grobie, o życia poranku,
Marzy o chwale, szczęściu i miłości,
I myśli wątek snuje bez ustanku.
Lecz tylko jedna myśl, w tych myśli rzędzie,
Co jak zdrój z skały, z głębi duszy tryska,
Gdy całe życie uchodzi w obłędzie,
Jedna myśl tylko prawdy światłem błyska.
Myśl o wieczności, myśl o zmartwychwstaniu,
Długo więziona w duszy, jakby w trumnie,
Przy wielkiem ducha z tem ciałem rozstaniu,
Wzniesie się słońca podobna kolumnie.
Stałem na wzgórku, noc była w dolinie,
Ostatni promyk słońca w chmurach ginął,
A jak po modrych falach łódka płynie,
Księżyc bladawy po błękicie płynął.
Ale w mej duszy poranek zawitał,
Gdym w czysty nieba rzucił błękit oko,
Kiedym się duszą jasnych gwiazd zapytał,
I kiedym myślą w księżyc wmknął głęboko.
Któż was zapalił jaskrawe pochodnie?
Ktoż was na czysty błękit nieba rzucił?
Któz kazał wiekom przyświecać swobodnie?
I któż was światy do bytu ocucił?
Milczały gwiazdy, milczał księżyc blady,
A anioł wiary w mą duszę zadzwonił;
Anioł miłości wskazał Boga ślady,
Anioł nadziei przyszłość mi odsłonił!
Fala jęknęła i wiatr zaszumiał,
A księżyc z bladej chmury mnie przywitał,
Jam ten jęk fali — szum wiatru zrozumiał,
I w przyrodzenia wielkiej księdzem czytał.
Bóg mocą myśli wieczną noc obalił,
I świat wszechmocnem utworzył spojrzeniem,
Siłą miłości te światła zapalił,
Bieg i byt jednem odznaczył skinieniem.
Ale te światy, jak ciała bez duszy,
Prawo niemylne konieczności znają;
Gdy wola Stwórcy wstrzyma je lub wzruszy,
Bieg poczynają lub w biegu ustają.
Bóg tylko zdmuchnąć może te płomienie,
Jednym pomysłem ocean wysuszyć;
I na świat rzucić wiecznej nocy cienie,
I z wiecznej nocy nowe światy wzruszyć.
Gdyś mnie z nicości do bytu ocucił,
Gdyś mnie na zimny przestwór światła rzucił,
W smutku i szczęściu — w radości — żałobie,
Boga i Stwórcę — Ojcam poznał w Tobie.
Duch obcy ziemi bujając po niebie,
Z łzami tęsknoty szukał tylko Ciebie,
On szukał Ciebie, bo poznało dziecię,
Żeś Ty był ojcem, żeś Ty mu dał życie!
Gdy ogrom świata Stwórca oku stawił,
Gdy świat ten światów tysiące objawił,
W duszy nieznana rozsiadła się trwoga,
Poznała w Stwórcy wielkość swego Boga.
Poznali Boga — zadrżeli zbrodniarze,
Poznali Boga, co sądzi, co karze,
Poznali Boga — co grom trzyma w dłoni,
Którym przestępców świętych praw dogoni.
Ale ten Stwórca, ten sędzia surowy,
Ujął twą duszę w miłości okowy;
Kochaj, a miłość w rozkosz zmieni trwogę,
Kochaj, a miłość wskaże życia drogę.
Bóg twoim ojcem — jasno wschodzi życie,
W proszku nikczemnym Bóg pokochał dziecię,
Kocha i strzeże i wzywa do Siebie
Bóg twoim ojcem, a ojczyzna w niebie.
Miłość twoje łzy osuszy,
Miłość rany twe zagoi,
Miłość wróci pokój duszy,
Miłość świata złość rozbroi;
Miłość w bliźnim wskaże brata,
Miłość w sercu litość wzbudzi,
Miłość wskaże nicość świata,
Miłość wskaże godność ludzi.
Smutek, który rozweselisz,
I ta łza, którą osuszysz,
I westchnienie, co podzielisz,
I te więzy, które skruszysz:
Anioł wpisze w niebios księdze;
Miłość w każdym lichym darze,
Którym wesprzesz brata nędzę,
Skarby nieba ci okaże.
Miłość wskaże tobie drogę,
Wśród odmętów, burz, zamieci;
Dzielić będzie rozkosz, trwogę,
Z łzą zapłacze, z myślą wzleci;
Lecz gdy niebo się zachmurzy,
Gdy cię cały świat porzuci,
Miłość w pośród gromów burzy
Pieśń nadziei ci zanuci:
Kto nieszczęsnych braci wspiera,
Kto się z nimi wszystkiem dzieli,
Kto stroskanych łzy ociera,
Kto z szczęśliwym się weseli,
Z cudzej nędzy się nie cieszy,
Od nieszczęścia, łez nie stroni,
Na ratunek bliźnich spieszy,
Cnotę i niewinność broni;
Kto swej krzywdy nie pamięta,
Kto w nieszczęściu nie zna wroga,
Komu litość — miłość święta,
Kto w swem sercu nosi Boga:
Ten wśród burzy i zamieci
W sercu trwogi nie poczuje,
Bo mu miłość naprzód świeci,
Miłość przyszłość mu wskazuje!
Jakże mroźno i zimno! — Wiatr już śniegiem pruszy. —
Hola służalce! — Ach, nikt mnie nie słucha!
Otwórzcie wrota, ciągnie zawierucha. —
No, cóż tam? — Prędzej! Nikt się z was nie ruszy?
Niech ciepły ogień me szaty obsuszy!
Zamknijcie okna, wiatr szparami dmucha.
Niechaj z kominka jasny płomień bucha,
Krew zamrożoną w mych żyłach poruszy!
Która godzina? Biło wpół do trzeciej. —
Jakiż czas gnuśny! — Czy to śnieg się bieli?
Mrok padł. — Niech lampę który z was zaświeci! —
Chłopcze, daj lutnię! Ta nas rozweseli,
Ta smutne chwile gdy z nami podzieli,
Z śpiewem i dźwiękiem prędzej czas przeleci.
Ledwie gasnący zdmuchnąłem kaganek,
A już na wschodzie blady dzień zaświtał.
Rzuciwszy łoże wybiegłem na ganek,
Bym pierwszy promyk wiosenny powitał.
Ponury, dżdżysty owionął mnie ranek,
Świat w mgłach zakryty mą duszę zasmucił;
Szczyty gór ciemny chmur otoczył wianek,
A wtem skowronek w obłokach zanucił.
Ah, ici bas la douleur á la douleur s’enchaine,
Le jour succede au jour et la peine á la peine.
LAMARTINE.
I czemu płakać, gdy szczęście odpływa?
Łza w szybkim pędzie wstrzymać go nie zdoła.
Rzuć tylko okiem zroszonem dokoła,
Szczęście na bezdnie grobowem spoczywa.
Czas na swych skrzydłach i młodość porywa;
Połysk łudzący szczęścia się rozpłynął,
A gdy się groźno świat oczom rozwinął,
Najtkliwsze serca potargał ogniwa.
Wróćmy do domu! Patrz, niebo się chmurzy;
Czy słyszysz grzmoty już głuche zdaleka?
Patrz łyska trwożna od brzegów ucieka,
I bliskiej burzy nadejście nam wróży.
Uchodźmy szybko, póki cisza służy,
Niech lekki wiater wzdyma nasze żagle,
Bo kiedy burza rozigra się nagle,
Pewnie w jezioro naszą łódź zanurzy.
All’ombra de’ cipressi e dentro l’urne
Confortate di pianto, o forse il sono
Della morte men duro?......
UGO FOSCOLO.
Po ciężkich burzach głos nas śmierci wzywa.
Wszak tylko bólem życia przeciąg cały;
Łudzącym blaskiem są serca zapały,
Nad grobem światła strumień się rozlewa.
Tu świat samotnej ciszy nie przerywa,
Gdzie się cyprysów gałązki splątały;
Choć wicher pędzi o nadbrzeżne skały
Falę, ta jęcząc spokojnie odpływa.
There is a dangerous silence in that hour
A stillness, which loaves room for the full soul
To open all it self..........
BYRON.
Kiedy noc szatę ponurą rozwinie
A świat w głębokiej spoczywa żałobie;
Szmer dniowy ustał, a jak w głuchym grobie
Cisza po całej rozlana równinie.
Ale ta gwiazda, co na niebie płynie,
Słodkie uczucia w słodkiej budzi dobie;
Chwile ostatnie dnia poświęcam tobie.
Myśl w przestwór nieba wznosi się i ginie.
The torrent was loud to my car
But I heard a tuneful voice.
BATTLE OF LORA. OSSIAN.
Gdy łza z łzą spływa, z westchnieniem westchnienie,
Serce w rozkoszach miłości umiera:
Choć grzmot straszliwy powietrze przedziera,
Ja wonne tylko zewsząd czuję tchnienie.
Niech łez obfite leją się strumienie;
Gdy ukochana ręka łzy ociera,
Świat z oczów znika, niebo się otwiera
I źródłem szczęścia staje się cierpienie.
At the mid hour of night when stars are weeping
I fly to the lone vale we lor ’d!......
T. MOORE.
Już się zamknęły błękitne powoje;
W słodkim pokoju zaśnij mi aniele,
Niech noc kwiatami twe łoże wyściele
I wkoło ciebie spuści szaty swoje.
Niech snem miłości poi duszę twoję;
Lecz ja tych słodkich uczuć nie podzielę.
Niestety! szczęścia mając tak niewiele,
Myśli o tobie nigdy nie rozdwoję.
Weth wayworn feet a pilgrim woe begone
Life ’s upward road — I jurney ’d many a day
And hymning many a sad yet soothing lay
Beguil ’d my wandering with the charms of song!
SOUTHEY.
Dziecko, nim zimna burza go obwieje,
Wesoło życia pielgrzymkę poczyna,
Pomiędzy kwiaty kręci się drożyna,
Z każdego pączka natura się śmieje.
Los go nie wtrąca w nieszczęścia koleje,
Zdrój czystych pociech sączyć się poczyna,
Kwiatami cała zasiana dolina
Szczęścia przyszłego wzbudza w nim nadzieje.
Lonely my heart and rugged was my way
Yet often pluck ’d I as I past along
The wild and simple flower of poesy.
SOUTHEY.
Lecz jakże próżne są wszystkie nadzieje!
A czas okrutny nie długo nam sprzyja,
I wiosna życia i szczęście nas mija,
Gdy ostra burza słabą łódź zachwieje.
Słońce gorące w obłoki się wzbija,
Tknięty płomieniem kwiat smutnie więdnieje;
Młodzieniec stoi, patrzy, drży, truchleje,
Gdy tak odmiennie świat mu się rozwija.
Gdzie bluszcz po zimnym grobie się wije,
Starzec nad grobem duma zgrzybiały,
W myśli przerzuca przeciąg życia cały,
W przeszłości tylko i czuje i żyje.
Lecz zegar śmierci niebawem wybije,
Geniusz się smutno unosi nad skały;
Temu za życia świat jeszcze za mały,
Co go po śmierci ziemi garść pokryje.
Życie jak płomyk, co się w chmurach mignie,
My nie widzimy, jak czas szybko leci
I krew pomału w naszych żyłach stygnie.
Słońce witamy dzisiaj jeszcze dzieci;
Lecz gdy się jutro z oceanu dźwignie,
Ach! może zimny grób tylko oświeci.
Les premieres joies d’ un coeur fait pour aimer
N’ ont pas d’ autre langage que les larmes.
SALVANDY.
Ze łzami człowiek światło życia wita,
Łzy mu przez całe towarzyszą życie,
Łzy okazują słabe serca bicie,
Gdy pierwsza zorza dziecięciu zaświta.
Czy burzą zgięty kwiat szczęścia okwita,
Czy wiosna nowy wydaje obficie,
Czyli nas stawił los na szczęścia szczycie,
Czyli w nieszczęścia ostre zęby chwyta,
E poi ch’ amor di me vi fece accoria
Fur i biondi capelli allor relati,
E l’ amoroso sguardo in se racolto!
METASTASIO.
Czy słońce z oceanu dźwignęło się łona?
Jakież to światła jaskrawe promienie
Przez czarnej nocy przekradzione cienie,
Ujrzała dusza w myślach zatopiona?
Lampa na nieba błękicie zwieszona
Nie samaż słyszy miłości westchnienie!
W powietrzu słodkie rozeszło się brzmienie,
Echa zadrżały: To ona! to ona!
. . . . . . Amor puofar perfetti
Gli animi qui, ma piu perfetti in cielo.
M. A. BUONAROTTI.
Jeżeli tylko snem jest nasze życie,
Cóż jest miłości słodkie zachwycenie?
Cóż łzy rozkoszy? cóż każde westchnienie,
Co tkliwsze serca okazuje bicie?
Choć strumień nieszczęść leje się obficie,
I szczęście nie jest marne urojenie,
Kiedy niezgasłe miłości płomienie
Wgłąb czułej duszy wcisnęły się skrycie.
Gdy połysk szczęścia dla mnie się rozpłynął,
Gdy oko łzami tylko słońce wita,
A kwiat ostatni młodości okwita,
Czemuż do portu jeszczem nie zawinął?
Kiedym od brzegów ojczystych odpłynął,
Szczęście mi błysło w wód czystych głębinie;
Ale jak fala falą pchnięta ginie,
Tak i wiek młody na wieki zaginął.
Że wzbudzę współczucie, samem siebie łudził;
Wchodzę do przyjaciela; on leży i chrapie.
O nieba! z moją książką usnął na kanapie!
Jam drzwiami trzasnął, i on się przebudził.
Nieszczęsny poeto! jakżeś mnie wynudził!
Czym cię już skończył? sam siebie zapytał.
Gniew mnie ogarnął. A czemuś mnie czytał,
Krzyknąłem, czemuś do końca się trudził?
Chcę krytykę napisać! — Co słyszę? niestety,
Ostatnia dla mnie wybiła godzina!
Czemżem cię obraził? jakaż moja wina?
Nudzisz! nie warteś imienia poety.
Więc na co masz się nadaremnie trudzić?
Lecz jeźli chcesz koniecznie, racz się wprzód obudzić.
Jak gdy z gniazdeczka wyleci ptaszyna,
W wesołych pląsach w powietrzu się wije.
I życie swoje pieniem rozpoczyna, Za słońcem tęskni — i w obłok się kryje.
I tej — co jemu gniazdeczko usłała,
Szuka miłości, tęsknoty spojrzeniem,
I tę, co jemu pierwszą pieśń śpiewała,
Wita swą matkę pierwszem swojem pieniem:
O pieśni moja! — leć w świata przestworze, Coś długo w głębi duszy mej drzymała; I tobie zeszło nowe życia zorze, I tyś do lotu skrzydełek dostała.
Już Cię w mem sercu dłużej kryć nie mogę,
Leć pieśni moja, drżąca i nieśmiała.
Oby Ci gwiazdy przyświecały błogie
I miłość drogę kwiatami zasłała!
I cóż masz czynić w tej płaczu dolinie, Gdzie złotych lutni, złote dźwięki płyną? Ty w innej szukaj ojczyzny krainie, Tam, gdzie się łzami dźwięki twe rozpłyną!
Łzy i niewinność — ozdoba twa cała;
Od takiej pieśni — świat wesoły stroni;
Ach nie dla ciebie laury wiąże chwała,
Tie twoje imię w świecie się rozdzwoni!
Ty do górnego unoś się Syonu, Gdzie Pani świata, gdzie nieba Królowa, Gdzie Matka moja! — wzbij się do Jej tronu, I w te pokornie odezwij się słowa.
Powiedz, że Ciebie dusza ma wysłała,
Że Ją za Matkę i Panią obrała,
By na cię więzy miłości włożyła,
Proś, niewolnicą abyś Jej została!
Proś, by jak Matka nad tobą czuwała, A ty Jej wiernie przyobiecaj służyć! Byś niczem od Niej odwieść się nie dała, By cię ku swojej chwale chciała użyć!
Jako pierwiosnek mile się rozkwita,
Gdy wiosna z ziemi wywabi go łona,
I barw swych tęczą, wonią, słońce wita;
W słońca promieniu i żyje i kona:
Tak cię Maryi miłość wywabiła Z duszy o piosnko! pierwsza ma dziecino!
Proś, by ci dzisiaj pobłogosławiła, Abyś do skonu została niewinna!
A gdy w ostatniej życia mego chwili,
Snuć się już będą smutne grobu cienia,
Pieśń o Maryi duszę mą zasili,
Ku Niej ostatnie uniesie westchnienia!
Choć z zimnej lutnię śmierć wytrąci dłoni, Pieśń nie ucichnie w głębi mojej duszy! Ona do Ciebie o Matko pogoni, Do miłosierdzia serce Twoje wzruszy!
I Ty, o Matko, do Syna pospieszysz,
I sługę, Pani nawiedzisz wiernego,
I smutne serce ukoisz, pocieszysz,
I do przybytku uniesiesz wiecznego!
A gdy już zwłoki złożą w ziemi łonie, Serce w wieczności twardym snem zadrzymie, Gdy po twych strunach lutnio wiatr przewionie, Słodkie Maryi wydaj echom Imię.
Lutnio ukochana! w odludnym lesie,
Gdzie wiatr północny słów ludzkich nie niesie,
Ani wrzask myśliwych, ni głos trąb chrapliwych,
Nad brzegiem jeziora nie płoszą sarn tkliwych,
Znalazłem ciebie! Z jodły wybujałej,
Gdzie wiatry z tobą swawolne igrały,
Zdjąłem; a w brzmiące gdym uderzył struny,
Jękły i słodkie rozeszły się tony!
A razem błysnął promyk szczęścia święty;
Jako kwiat burzą jesienną przygięty,
Gdy łza poranna lekko ziemię zrosi,
Słońce witając i kwiat się podnosi!
Tak, widzi serce boleścią ściśnione,
Jak jasny promyk przebija zasłonę,
Co święte kraje wyobraźni kryje.
Słyszę dźwięk lutni i czuję, że żyję!
Z tobą na losów zmiennych wpędzony morze,
Gdzie innym ciernie rosną, zbieram róże;
Dokąd mą łódką niesie wiatr burzliwy,
Lutnio kochana! z tobą ja szczęśliwy!
Z tobą dnia witam poranne promienie,
Z tobą gasnące żegnam cienie.
Gdy ziemię skryją w pośród nocnej ciszy,
Księżyc wschodzący moje pienia słyszy!
Lutnio północy! czy wiatry straszliwe
Po nad górami w jodłach smutnych huczą,
Czy wzdęte wichrem skał potoki mruczą,
Serce me czuje twoje tony tkliwe.
Już nie mam spiewać? — Wszak ja śpiewać muszę,
Mamże zamykać w serca tajni skrycie
To, co mi bóstwo wlało z życiem w duszę,
To, co mi droższe nad szczęście, nad życie?
I ja mam milczeć — i te czułe dźwięki,
Któremi anioł ze snu mię ocucił,
Nie składać w słowa, choć słabej piosenki;
Jabym dar nieba od siebie odrzucił?
Gdy w ciemnej nocy groźno grzmi i łyska,
Jedna gwiazdeczka iskrzy się i mroczy,
I miłym ogniem w głąb się w duszy wciska,
Mamże odwrócić od niej moje oczy?
Słońce na wschodzie szerzy blask łagodny,
I bieg poczyna, co mu Bóg wymierzył;
Wszystko wróżyło: dzień będzie pogodny,
I słońce zgasło, i piorun uderzył! — —
Drżące płomyki nocne wiodąc tańce,
Chciwemi nieraz ścigałem oczyma,
Ale te dzikiej pustyni mieszkańce
Rzucały światło na zgubę pielgrzyma!
Gdy sen znużone zamyka źrenice,
A nocna ksieni w żałobnej zasłonie
Karych rumaków złote zwraca lejce,
Kula ognista w oceanie tonie;
Srebrzyste chmurki snują się wesoło,
Burza się zrywa — zbija je w kolumny,
A księżyc blade roztoczywszy koło,
Skrył się za chmurę — zgasł jak na dnie trumny!
Na ziemi żaden promień się nie świeci,
Wiatr zdmuchnął lampę na nieba sklepieniu,
Jak fal szum dziki, wyjąc burza leci,
Nadzieja w słabym zagasła płomieniu!
Ach każdy promyk jasny i uroczy,
Na którym serce tak się mile pasło,
Jaskrawym ogniem słabe zaćmić oczy,
Jam wzrok wzniósł w górę — wszystko jak sen zgasło!
Zimne łzy wtenczas zrosiły me lice,
I z słodkich marzeń ocucony nagle,
Z rąk mych wydartą ujrzałem kotwicę,
A wiatr przeciwny dął w rozpięte żagle;
Na ziemi, niebie nie widząc obrony,
Kiedym w rozpaczy wkoło okiem rzucił,
Porwałem lutnię, uderzyłem w strony,
Żegnając życie piosenkem zanucił!
Czy to na brzegu świeci far wyniosły?
Ogień ratunku pośród nocy ciska!
Rzuciłem lutnią, rączo biją wiosły,
Fala się wznosi, łódka brzegu bliska.
Lecz to nie fanal, co to światło toczy,
Wije się strumień złoty po błękicie,
Ja ku mej gwieździe wdzięczne zwracam oczy.
Z chmur, na głos lutni, wysuwa się skrycie,
Jak tęcza, kiedy jasny krąg roztoczy,
Wstęgą z barw tkaną, z morzem łączy morze.
Jakiś blask świetny, jakiś cień uroczy,
W jednym się gubi i łączy kolorze.
Już wierzb płaczących wietrzyk splata włosy,
Zgasł odblask słońca na skałach z granitu,
Spadła na ziemię, jak kropelka rosy,
Iskra po iskrze z ciemnego błękitu.
A ja ku Wiśle zwróciłem me kroki,
Znaki i cyfry w żółtym kreśląc piasku,
Z wschodu na zachód pędził wiatr obłoki,
Coraz w świetniejszym stała gwiazda blasku.
Jak brylant skryty pod zimnym kamieniem,
Strzałą ognistą twardy głaz przenika,
Tak i ta gwiazda, jutrzenki promieniem,
Roztrąca chmury, ziemi się dotyka!
Cisza łudząca poi wszystkie zmysły,
Oko nieznanym iskrzy się zapałem,
Uczułem rozkosz, nad brzegami Wisły,
Nad jej brzegami, mą gwiazdę ujrzałem!
Ona mi drogę wskazuje wśród nocy,
Jabym o inną przewodniczkę pytał?
A innych świateł szukając pomocy,
Możebym więcej już jej nie przywitał!
Ja chciwem okiem za jej światłem gonię,
Ja ku niej drżące wyciągam ramiona,
A ona, Wisło! w Twoich nurtach tonie,
Ostatnia gwiazda, z gwiazd niebieskich grona.
I tam ją bystre jeszcze ściga oko,
Jeszcze w ostatniej widzi ją iskierce,
Niknie — już w falach utkwiła głęboko,
Przed skonem ogień przelała w me serce!
Ach całe życie cóż jest? — tajemnica — — —
Człowiek i myśli, i w myślach swych tonie,
Szczęśliwy, komu prawdy łyskawica,
Raz tylko błyśnie — choć błyśnie przy skonie!
Ja nieraz smutne zwiedzałem ruiny,
Po zimnym głazie łza zimna spłynęła,
Tutaj, rozkoszne spędzałem godziny,
Łza, Wisło! w twoich nurtach utonęła.
Jasna jest światłość bladego księżyca,
Kiedy noc w ciemną pogodnie przyświeca;
Ale świetniejszym jest promień puklerza,
Lekko się w dłoni unosząc rycerza.
Tkliwe jest słodkie nucenie słowika,
Co się ukrywa nad brzegiem strumyka;
Lecz jakże milszym jest odgłos oręża
Tego, co w krwawej potyczce zwycięża.
Słodkie jest lutni naciągnionej brzmienie,
Lutni, co budzi miłości wspomnienie;
Lecz słodszy odgłos trąb i kotłów dziki,
Kiedy do boju bitne wiedzie szyki.
Droga jest łódka, co w wieczornym chłodzie,
Z lekka po czystej kołysze nas wodzie;
Lecz droższy rumak, co leci ochoczo,
Gdzie ostre miecze krwi strumienie toczą.
Słodkie jest lubej miłośne spojrzenie,
Słodkie jej ręki gorące ściśnienie;
Lecz jakże słodsze są te święte blizny,
Co rycerz poniósł dla dobra ojczyzny!
Ciągną ze wschodu czarne chmur bałwany,
Gwiazdy na nieba sklepieniu się błyszczą,
Zakrył się księżyc, mroźne wichry świszczą,
A z szumem pędzi potok rozhukany.
Lecz wnet ta czarna rozbije się chmura;
Patrz, jak ten obłok przed wichrem uchodzi,
Twarz swoją blady księżyc rozpogodzi,
A nowem życiem odetchnie natura.
Tak gdy się ciemno twe życie zachmurzy,
Gdy ciężki smutek serce twoje dręczy,
Myśl, że zwycięstwa palma tego wieńczy,
Co niewzruszony stał w pośrodku burzy.
Szczęście i smutek idą na przemiany;
Wszak słońce zawżdy wiosenne nie grzeje,
Łza nie przygasi ognia w twojem oku,
Łezka współczucia ucieszy anioła;
Gwiazdę przyćmioną w deszczowym obłoku
Bóg nowym ogniem rozżarzyć wydoła.
Niegdyś w dostatki, w uczucia bogaty,
Byłem szczęśliwym, dziś żebrak już stary;
Nie płaczę marnych bogactw mych utraty,
Chciej, bym nie płakał utraty mej wiary.
Jam kochał ludzi, w sercam ludzkie wierzył;
Lecz gdy nieszczęścia godzina wybiła,
W najtkliwsze uczucia serca grom uderzył,
Wtenczas i wiary gwiazda się zaćmiła.
Dla mnie już dzisiaj tak mało potrzeba;
Śmierć skrzętna ciche gotuje mieszkanie.
Daj mi na drogę jeszcze kawał chleba,
Żebrak z tym chlebem na sąd straszny stanie.
Z wieńca twych uczuć uszczknij jeden kwiatek,
Kwiatek niezwiędły bliźniego miłości;
Święcie przechowam w sercu serca datek,
Tobie go oddam u progu wieczności.
Myśl żadną pracą niestarta mozolną
Buja po niebie i czuje się wolną;
Lecz biedne serce w tem cięższej niewoli
Czuje za nadto, co dręczy i boli;
Czuje i płacze samotnie, ukradkiem,
I jeszcze wspomnień i uczuć ostatkiem
Chciałoby zgasłą w sobie iskrę wzniecić,
Chciałoby tęsknych marzeń noc rozświecić,
Aby ta martwość znów się życiem stała,
Strumieniem słowa w życie się przelała.
Ale napróżno; pod stępioną stalą
Jasne się iskry nigdy nie rozpalą.
Dawnych już wpływów moc zgięta i starta,
Dusza, dla bólu jedynie otwarta,
Chciałaby kochać, jak dawniej kochała,
Chciałaby działać, jak dawniej działała.
Szukając siły w dawnych lat pamięci
Do czynu dowieść już nie może chęci;
W sercu sen śmierci, na ustach milczenie,
I całe życie to jedno westchnienie.
Żyć na świecie to tak nudno
A umierać, to tak trudno.
I w tem życia zwrotnem kole
Lotne szczęście, trwałe bole,
Bo to życie nie zabawa,
Ale praca gorzka, krwawa.
A choć młodych lat poranek
Wije dla nas marzeń wianek,
Choć, gdy miłość ją rozgrzewa,
Pierś rozkoszy pieśń wyśpiewa,
To i wianek ten opadnie,
Gdy go świat owionie zdradnie,
To i pieśń tę w głębi duszy
Fałszu brzmieniem świat przygłuszy.
Serce ciągle coś utraca,
Ciągle w bole się zbogaca.
Szczęście świata głoska marna,
Prawda świata chmura czarna,
Która wówczas się rozświeci,
Gdy z niej zgubny grom wyleci.
Żadna miłość, chwała, radość
Nie uczyni sercu zadość;
Dusza ciągle tęskni, kona,
Z nieba w ziemię przesadzona,
I do szczęścia nie powróci,
Pokąd ziemi nie porzuci.
Dokąd ta ścieżka kręto wiedzie w górę?
Pomiędzy skały i gęste krzewiny.
Noc szaty swoje zasłała szeroko.
Tu na zachodzie wiatr usunął chmurę,
Kulę ognistą łzawe żegna oko,
A tam na wschodzie mkną w obłok ruiny,
Gdzie czystym nurtem jęcząc Wisła płynie.
Stoję nad Wisłą — a myśl w myśli ginie —
Czy w twej świątyni stanąłem naturo?
Czyli spoczynku tu przybytek święty?
Pytam was drzewa, pytam ciebie góro,
Pytam was gwiazdy, lampy głuchej nocy,
Czy chcecie łudzić słaby wzrok pielgrzyma,
Stawiając szczęścia rozkoszne obrazy,
By grom tem straszniej, przed jego oczyma,
Uderzył w dęby, pogruchotał głazy?
Mówcie! — napróżno głos wydać nie zdolny,
I ten głaz zimny i wietrzyk swawolny,
I nurt, choć jęcząc burza go poruszy,
I gwiazdy milczą, lecz mówią do duszy,
Głos się o skały napróżno nie łamie,
Gdy wszystko milczy, ach wszystko przemawia,
I gwiazda z gwiazdą, nurt z nurtem rozmawia.
Jakież malowne widoki dokoła!
Tu z wzgórków trzoda powraca wesoła,
Tam rybak siecie zaciągnął do łodzi,
I piosnkę nucąc spokojnie odchodzi;
A tam, gdzie pasmo dzikich skał się wije,
Wśród mdłej powłoki, stary gmach się kryje;
Widzisz te baszty, te mury, te wieże?
Zamek Tenczyński; tam niegdyś rycerze
Za Boga, wiarę krwawy bój toczyli,
A gdy szczęk broni zamilkł w nocnej chwili,
Trubadur wierny, u nóg swej kochanki,
Po krwawym boju, krwawe składał wianki.
W sklepionych salach, gdzie teraz przez szpary,
Księżyc bladawym promieniem przebija,
Złociste niegdyś dzwoniły puhary; —
I ten czas minął; — jak wszystko przemija,
A gdy zniszczenia godzina wybije,
Burza w grobowych tylko gruzach wyje!
Przeszłość i przy złość w łudzącej kolei
Gasi i gwiazdę roznieca nadziei! — —
Lecz idę dalej, gdzie węższa drożyna,
Gęstsze zarośla i krzaki przecina.
Rzadkie już w piasku wiatr zasunął ślady,
Księżyc mi tylko towarzyszy blady;
Gdy do wierzchołka zbliżałem się góry,
Ujrzałem ciemne, w głębi lasu, mury,
A tam, gdzie zżółkłe cień rzucają buki.
Wieże kościoła i posępne łuki,
I wzniosłe krzyże, i ciemne krużganki,
Bramy warowne; — gdy u bramy dzwonię,
Ujrzałem furtkę ukrytą na stronie, — —
Ten szelest liścia i ten szmer strumyka,
Jak słodkim głosom przemawia do duszy!
Gdzie jestem? domek — domek pustelnika,
Cicho! — głos jakiś, obił się o uszy;
Zapukam, spytam, może kto odpowie; — —
Nad drzwiami napis — przy drzwiach krzyż zwieszony,
I obraz; lampa pod obrazem świeci,
Pukam napróżno — Ale z drugiej strony,
Także domeczek i drugi i trzeci,
Przed każdym domkiem ogródeczek mały,
Pędzi latorośl między twarde skały,
Na boku woda mruczy przeźroczysta,
A środkiem wiedzie ulica cienista, —
Pomiędzy drzewa i zwiędniałe kwiaty,
Ujrzałem białe pustelnika szaty;
Z schyloną głową i spuszczonem okiem,
Poważnym ku mnie przystępuje krokiem;
Wita — chce odejść — Ciekawością zdjęty,
Gdzie jestem? pytam, powiedz ojcze święty;
Ta wdzięczna cisza, to głuche milczenie,
Te gwiazdy, kwiaty, fale, drzewa, cienie,
I czarujące dokoła widoki,
Ten księżyc jasny pomiędzy obłoki;
W słodkich marzeniach myśli myślą gonię!
Starzec z uśmiechem ścisnął moje dłonie.
Kiedy natura już spokojnie drzymie,
Usiądź tu ze mną w tem cieniu pielgrzymie,
Może to słodkie spełznie omamienie,
Lecz słodsze w sercu zostanie wspomnienie.
Góra, co Wisła oblewa,
Co pod obłoki wznosząc grzbiet swój dumny,
Dźwiga stuletnie natury kolumny,
Co w biegu chmurę zatrzymać wydoła,
Góry srebrzystej przybrała nazwisko;
Mieszkańców puszczy samotne siedlisko,
To są Bielany. Minęły już wieki,
Gdy śmierć Romualda zawarła powieki;
Minęły wieki, jak święte popioły
Burzliwe w puszczy rozniosły żywioły.
Lecz ten duch wzniosły nie opuścił ziemi;
Za wzór późniejsze obrało go plemię
Uczniów, co w sercu kryjąc klejnot drogi
Radośnie własne porzucali progi.
I dziś niejeden jeszcze z świata znika
I życie w puszczy wiedzie pustelnika.
Burzą zdradliwą po morzu miotany
Chcesz port pewny znaleść, uchodź na Bielany.
Dzień schodzi za dniem w jednostajnem kole,
Łzy nie wyciska, nie rozjątrza bóle!
Echo o jednej trącone godzinie
Przerywa ciszę i po skałach ginie.
Tęczą nadziei niebieskie sklepienie,
Tam nieraz serca wznosi się westchnienie;
Oko na jasnym spoczywa błękicie,
Gdzie wiara lepsze zapowiada życie.
I dla mnie wkrótce jęknie dzwon grobowy.
Panie, ty rozkaż, jam zawsze gotowy.
Niech się me oczy powloką zasłoną,
Niechaj mnie w zimne spuszczą ziemi łono,
Dusza się wzbije do Ciebie, o Boże,
Tam niebieskiego błysną życia zorze.
Tam... chciał dalej mówić, lecz podniósłszy oko,
Łzą lice skropił i westchnął głęboko;
Milczał, z nim wszystko milczało wokoło,
Gdy cichym głosem, nachyliwszy czoło,
Modlić się począł:
Serce me wznoszę do Ciebie, o Panie!
Jak Ty rozrządzisz, tak niechaj się stanie.
Ty wiesz najlepiej, czego mi potrzeba;
Lecz niechaj serce w miłości ku Tobie
Nigdy nie stygnie, a cokolwiek zrobię,
Niechaj Cię myśl ma widzi w niebie.
Kto w Tobie składa nadzieję jedynie,
Ten tu nie zbłądzi, wiecznie nie zaginie;
Choć potok życia burzliwie odpłynie,
Z nowem się życiem nowy byt rozwinie,rozwinie.
Blade ognie gwiazda roni,
Północ już wybiła z wieży.
Srebrnem brzmieniem dzwonek dzwoni,
Woła braci do pacierzy.
Tam, gdzie domek pustelnika
Gęsty drzew otacza wianek,
Blady minął się kaganek;
Wśród drzew cieni świeci, znika,
Tu zabłysnął; tam się kryje,
Jak w błękicie skra się wije.
Bo gdy zabrzmiał dzwon w kościele,
Każdy ojciec rzuca celę,
A różaniec wziąwszy w dłonie,
W świętem postępuje gronie.
Księżyc z pod ciemnej wysunął się chmury,
Nad wieże kościoła roztoczył swe koło;
Już pustelnicy w święte wchodzą mury,
Przed znakiem krzyża uchylają czoło.
Bramy otwarte, a na drzwiach świątyni
Widać dwóch starców, mieszkańców pustyni;
Księgę trzymają ustaw Romualda.
Dalej przy bramie stoją dwaj rycerze;
Z głazu wykute kamienne pancerze
Kryją te piersi, gdzie serce nie bije.
Kamień się został, popiół ziemia kryje,
A księżyc w lśniącej nie łamie się stali.
Lampa w przysionku kościoła się pali.
Z spuszczonem okiem,
Powolnym krokiem,
Szeregiem długim,
Jeden za drugim,
Po zimnym marmurze
Wstępują dalej,
A u sklepienia
Lampa się pali.
Gdzie obraz Pana,
Tam gną kolana.
I już dokoła zasiedli w chórze,
Modły cichym szemrząc głosem.
Lampa rzuca blask ukosem,
Płomyk się wije między nocne cienie;
Posępna cisza. Gorące westchnienie,
Jęki miłości i głosy żałoby,
Już się o zimne odbiły sklepienia,
Ponad milczące unosząc się groby.
Modlą się, Boga wzywają pomocy,
A łzy miłości z głębi serca płyną;
Wsiąkną w marmur, w niebie nie zaginą.
Anioł je zliczył, co zliczył westchnienia;
Miłości łzy w kielich spłynęły zbawienia.
Dzwonek zadzwonił, o ściany z marmuru
Potrącił echa, jęcząc przerwał ciszę.
Już ciche modły dochodzą mnie z chóru.
Tu, gdzie się w myślach kołyszę,
Z głosami ojców łączę me pacierze.
Wszak i ja kocham, ja żyję, ja wierzę.
Wszak i ja żyję. Cóż życie bez wiary?
Któż tę zagadkę rozwiązać jest w stanie?
Życie, noc ciemna; grób, wieczne mieszkanie; SmierćŚmierć, moc nieznana, wszystko w nicość zmienia!
Więc ten napróżno niósł cnocie ofiary?
A głos, co z głębi wydobył się duszy,
Tych zimnych nieba sklepień nie wzruszy?
Cnota nagrody, zbrodnia nie maż kary?
Stój! Nad przepaścią niech się duch nie błąka;
Te, co niewiara zastawia ci sidła,
Przerwij, jak tkankę słabego pająka,
Rozpędź te zgubne, zwodnicze mamidła.
Wszak się wysmukłe w górę pną topole,
A bluszcz zimnego chwyciwszy się łona,
Zwiędłe po skałach wyciąga ramiona.
Maż myśl jedynie błąkać się po dole?
Niechaj się wzbija polotem sokoła,
Niechaj po ziemi już dłużej nie błądzi;
Gdzie się myśl chwieje, tam niech duch rozsądzi.
Od kolebki do grobu długa, ciemna droga,
Cóż dostrzedz łzawa zdoła źrenica?
Chcesz myśl natężyć? Ach, myśl tak uboga,
I nie odkryta życia tajemnica.
Za prawdą gonisz, chcesz ją ująć w dłonie?
Zaćmi cię jasna prawdy błyskawica.
Ty do niej drżące wyciągasz ramiona,
Ty ją do twego chcesz przycisnąć łona;
Ale to widmo w własnym ogniu gaśnie,
Jak kropla wody w oceanie tonie,
Jak się w powietrzu gubią kwiatów wonie.
Lecz czemuż szukać tu ulgi w boleści?
Wszakże jest niebo, wszakże Bóg na niebie,
Wszakże jest wieczność, dusza wiecznie żyje.
Niech się w marzeniach wątła myśl nie wije,
Bo tutaj myślom Bóg stawił granice;
Niechaj tu słabe zamkną się źrenice;
Zasłona wiary wieczne prawdy kryje.
Przed ich blaskiem gaśnie słońce; Kule jęczą, strzały świszczą, A wolności sztandar krwawy Wskazuje drogę do sławy!
Wśród szczęku broni lutnie zabrzmiały,
Dawne w Helenach wzbudzając zapały.
Rigas! twe pienia z głębi duszy płyną!
Tyś padł nieszczęsny, padł ofiarą zdrady,
Lecz twoje hymny wiecznie nie zaginą,
Wolność je chronić będzie od zagłady!
Ciężkie kajdany niewoli nie brzęczą,
Z niebios na ziemię zeszła wolność święta;
Pod jarzmem strasznem Heleny nie jęczą,
Ręką zwycięską potargali pęta.
Słyszysz te krzyki, radosne odgłosy?
Grecy-to, Grecy mściwe niosą ciosy!
Długo pod cieniem laurów ojczystych
Życie spędzali w niewoli,
Długo po falach płynąc przeźroczystych
Nucili piosnkę niedoli.
Łzą krwawą własną zraszali ziemię,
Gdzie niegdyś możne wzrosło ojców plemię.
Przez góry, lasy i bory
Lecą do boju waleczni rycerze;
Słońce się łamie o czarne puklerze,
Pod dzielnym jeźdźcem rży rumak skory.
Lśnią się w powietrzu oręże,
A na sztandarze widać trzy kolory,
Który jak żagiel nad morzem rozpięty,
Wskazuje mężnym znak zbawienia święty.
«Hoc signo vinces. Tym znakiem zwyciężę.»
Z krzyżem na czapkach i w czarnym ubiorze
Młódź grecka wita wschodzące im zorze.
Lecz któż ten jeździec na czele orszaku,
Co się na karym unosi rumaku,
Oręż błyszczący silną dłonią ściska,
Ogień zwycięski z czarnych ócz mu błyska.
Nim na ojczyste on przepłynął brzegi,
Znały go niegdyś rosyjskie szeregi.
Wśród szczęku broni wzrastał umysł męski,
Błysnął pod Dreznem, orężem zwycięski.
Wiedniu! w twych murach powstał święty związek.
Co wieniec z laurowych płatając gałązek,
Szczątki heleńskiej sławy chciał ocalić,
Skrę w mężnych sercach gasnącą rozpalić,
Gęstą zerwawszy zasłonę ciemnoty,
Dawny Helenom przywrócić wiek złoty,
Za godło sowę obrawszy i węża.
Myśl wzniosła, godna tak wielkiego męża,
Zgasłe po świecie rozniosła nadzieje.
Zbladłe Helenom słońce już jaśnieje!
O jakże zdradne są losów koleje,
O jak niepewne, o jak czcze nadzieje!
Ciemna zasłona kryje wyrok Boga.
Uderzył piorun, wyje burza sroga,
Kwiat greckiej młodzi przed czasem opada,
Na polu chwały śmierć usiadła blada;
Wśród strasznych jęków i głosów żałoby
Zimne Helenom wykopała groby.
Chorągiew czysta krwią Greków oblana
Chwieje się, pada pod mieczem tyrana.
Żołnierz znak krzyża przyciska do łona,
Wznosi wzrok w górę i ze łzami kona
Krew się Helenów tu strumieniem leje.
Dragoszan! łudzące zniszczyłaś nadzieje!
Zimna natura krwawo zapłakała,
Gdy śmierć twe pola trupami zasłała.
O ziemi święta nieszczęsnych pamiątek,
Tutaj klęsk Greków, tutaj, był początek!
Przywdziej żałobę, przywdziej, Grecyo cała,
Niech czarna naga wskaże żal głęboki,
Pod znakiem krzyża płyną łez potoki,
Zgasła twa gwiazda, ach, zgasła na wieki!
Zginął od brzegów ojczystych daleki
Ten, co na czele mieszkańców Mołdawy
Wskazał Helenom pierwszy drogę sławy;
Co oręż zemsty w mężnej podniósł dłoni,
Wzywał Helenów wpośród szczęku broni,
Aby zelżywe skruszywszy kajdany,
Ziemi ojczystej zagoili rany;
A otoczony walecznym orszakiem,
Zwyciężał świetnie pod zbawienia znakiem.
Padł Ypsylanty nie na polu chwały!
Gdy jego słońce kryło się za skały,
Do swej ojczyzny wyciąga ramiona,
Żegna swych braci i ze łzami kona.
Laur nie okwiecił bohatera skroni,
W łzach i rozpaczy spędzał dnie w żałobie;
Cudzy go naród w zimnym złoży grobie,
Helas zdrętwiałej nie ściśnie mu dłoni.
Przywdziej żałobę, przywdziej, Grecyo cała,
Burza szczyt lauru twojego złamała.
Już na zachodzie krwawo zaszło słońce,
Gotyckie okna jaśnieją płomieniem,
A pod milczącem świątyni sklepieniem
Jaskrawych świateł błyszczą się tysiące,
Jak blade gwiazdy drżą w pochmurnej nocy.
Licznie zebrani w przysionku kościoła
Kapłani korne nachylają czoła,
twórcy wiecznego błagając pomocy.
Grobowym głosem biją z dzwonnic dzwony;
U stóp ołtarza do Pana nad pany
Już się podnoszą kadzideł tumany,
Organy jękły posępnemi tony,
Martwe rycerza tu złożono zwłoki.
Lud zgromadzony k’ ziemi schyla oczy,
Żal wszystkich serca ogarnął głęboki,
Po bladych licach łza się ciężka toczy.
Obrazie smutku, rozpaczy widoku!
Mężny obrońca ojczyzny nie żyje,
To wielkie serce już więcej nie bije.
Płomień zdmuchnęła śmierć w błyszczącem oku,
Czarna zasłona te szczątki pokrywa,
Krzyż, znak zbawienia, trzyma na swem łonie,
A ten, co błysnął ku kraju obronie,
Przy jego boku wierny miecz spoczywa.
......Z nachylonem czołem
Grecy znak krzyża otoczyli kołem.
Na krzyżu wieniec grobowy zwieszony,
Łzami heleńskiej dziewicy zroszony.
Przerywa ciszę głos ciężkiej żałoby;
Echa jęknęły między głuche groby:
Panie, co rządzisz na ziemi i niebie!
Ty życia jasne rozpala z pochodnie,
Ty tchem wszechmocnym gasisz je łagodnie.
Kornemi modły dziś błagamy Ciebie,
Rycerza wiary przyjm do Twojej chwały.
O! Boże wieczny, Boże nieskończony,
Tyś w naszych sercach obudził nadzieje.
Dzisiaj Helenów męstwo już się chwieje;
Od Ciebie, Panie, czekamy obrony,
Przed Tobą korne schylamy kolana!
Tyś w nasze dłonie miecz karzący wcisnął;
Gdy na sztandarze znak zbawienia błysnął,
Powiewał groźnie nad głową tyrana,
Tyś kruszył długiej niewoli kajdany,
Pod znakiem krzyża Tyś dawał zwycięstwo;
Panie! dziś Twojej błagamy pomocy,
Ty wskaż nam drogę w pośród ciemnej nocy.
Niechaj z ponika wyschły zdrój wytryśnie,
Niechaj Twa lampa na niebie zabłyśnie.
Pan swoich wiernych ratuje w potrzebie,
Pan miecz wolności trzyma w swojej dłoni.
Waleczni Grecy, bierzcie się do broni,
Gwiazda nadziei już zeszła na niebie!
Jak ziarnko, co się kryje w ziemi łonie,
Gdy słońca ognie zbawienne poczuje,
W kwiat się rozwinie i przez słodkie wonie
Przyjście nam wiosny radośnie zwiastuje;
Tak te, co w głębi serc naszych się kryły,
Na dniu dzisiejszym uczucia ożyły.
Błogi dzień jutro dla nas zajaśnieje,
Wszakże to jutro dzień Twego imienia.
Świąteczną postać świat dla nas przywdzieje,
Zorza jaśniejsze rozrzuci promienia,
Szczęście i wdzięczność i radość wesoła
Czuciem miłości porozjaśnia czoła.
Tuśmy się wszyscy dziś więc zgromadzili,
By Cię powitać i dźwiękiem i pieniem,
Byśmy ci miłą godzinkę sprawili:
Oto jest całem serc naszych życzeniem.
Wątłe to będą miłości obrazy,
Ty patrz na serca, lecz nie na wyrazy.
A! patrz na serca — to, co serce daje,
Twa miłość przyjmie łaskawie i mile;
A jeśli jeszcze sił nam niedostaje,
By Ci tę krótką uprzyjemnić chwilę,
Niezdolność naszą ta myśl jeno słodzi,
Że serce przyjmie, co z serca pochodzi.
Wpośród smutków błogie chwile
Rozwidniają ludzkie życie;
Wschodzą, świecą, jasno, mile,
Jako gwiazdy na błękicie;
Jedna tylko chwila taka
Wiele gorzkich łez osłodzi,
Gdy spłoszonym lotem ptaka
Smutnych myśli raj odwodzi.
Obtoczyła dzisiaj ciebie
Dzieci twoich garstka mała,
Których Matka nasza w niebie
Pod opiekę tobie dała;
Serca szczerze ogniem płoną,
Szczera wdzięczność je wznieciła,
Oczy we łzach uczuć toną,
Które miłość tajnie kryła,
Dziś ujęte w lutni dźwięki,
W błogi dzień twego imienia,
Jak zwój kwiatów z naszej ręki,
Ojcze, przyjm tkliwe życzenia.
Lecz cóż tobie życzyć można,
W Bogu stale szczęście tonie,
Myśl twa święta i pobożna
Nie zna, co to niepokoje.
Wpośród świata niewzruszony
Wodzu w służbie niebios Pana,
Sercem ciągle z Nim złączony,
Przed Nim tylko gniesz kolana.
Nie zasępi twego czoła
Troska — bo Bóg ciebie cieszy.
Gdzie cię chwała Jego woła,
Tam i serce twoje spieszy.
Podzielając smutnych dolę,
Błędnych ścieżki ty prostujesz,
Do dobrego skłaniasz wolę,
Drogę nieba okazujesz;
Każde serca twego bicie,
Jest tu hymnem uwielbienia,
Cierpieć, kochać, to twe życie,
Niebo cel twego życzenia.
Wszyscy prosim więc ze łzami,
Ojcze, czuwaj ty nad nami,
Obyś w licznem dzieci gronie,
Stanął na górnym Syonie.
W służbie Jezusa wodzu postarzały, Coś długo walczył pod sztandarem krzyża,
Teraz dla większej jego czci i chwały, Ćwiczysz do boju młodego żołnierza.
I błędy liczne i zgubne przywary, Z serc wykorzeniasz słowy i przykłady,
Do Boga wznosisz za nami ofiary, Świętej użyczasz nauki i rady.
W służbie Maryi wodzu wierny, śmiały, Coś w Jej imieniu odnosił zwycięstwa,
W młodych żołnierzy serca, dla Jej chwały, Chciej przelać ducha wytrwania i męstwa.
O Matko święta, Matko łaskawości, Ojcaś nam dała, racz go nam zachować,
Abyśmy walcząc z władzami ciemności, Pod jego okiem mogli się spróbować.
On to już staczał tyle walk zaciętych, On swoją cnotą gromił świat i czarta,
Temu do Ciebie, do przybytków świętych, Do serca Syna droga już otwarta.
Tyś nas Swym płaszczem opieki okryła, Tyś się Maryo Matką naszą stała,
Tyś w święte mury te nas zgromadziła, Tyś go za mistrza i ojca nam dała.
Spraw ad majorem Dei gloriam, z nami Niech żyje w długie, długie jeszcze lata,
A w wieniec zasług, złożon nad gwiazdami, Niech codzień za nas nowe kwiaty wplata.
Kiedy w życia rwący prąd
Ciernie wtłacza czasu dłoń
I rozsiewa złudny błąd,
Ducha wciąga w kłamstwa toń
I rozstępu rzuci kość,
Wpośród ludzi bratni tłum,
A niezgoda z piekła gości
W każde wejdzie serce, dom.
Wiaro święta z nieba zstąp,
Rozprósz zgubnych marzeń rój.
Jak z wichrami walczy dąb,
Z błędem roztocz walny bój.
Nowe życie błysło nam,
Nowe czasy, Boski cud!
Wiaro wytęp stary kłam,
Wiaro! roztop serca lód!
Wskaż nam Boga, wskaż nam raj;
Błyśnij światłem w zwątpień noc!
Pobłogosław cały kraj,
W sercach zaszczep krzyża moc.
Po krótkiej chwilce jużeś nas porzucił,
Z tobą tu nasze złożone nadzieje,
O dziecię drogie, do Bogaś powrócił,
Gdzie wiecznem szczęściem twa dusza jaśnieje.
Pod tym kamieniem, w głuchem ziemi łonie,
Dziecię me drogie, twe ciałko spoczywa,
Tam zaś w aniołów unosząc się gronie,
Dusza twa w rajskie pociechy opływa.
Kamień się zczerni zlany memi łzami
I tęskne w duszy snują się wspomnienia,
Przed tronem Boga ty się módl za nami,
Widząc łzy nasze i słysząc westchnienia.
Tam gdzie się Tatrów wznoszą śnieżne szczyty,
A dumny orzeł wije się nad skały,
Nad brzegiem Dunajca — w drzew cieniu ukryty,
Tam się rodziłam — tam nasz domek mały.
Spokój i cichość w naszym domku była,
Słodkie, swobodne tam spędzałam chwile —
Szczęście grobowa pokryła mogiła,
A wspomnieć o tem i tęskno i mile.
Po krótkim czasie, wybiła godzina,
W krótkiej ten szczęścia zagasł blask uroczy,
Co dusza we śnie, gdy smutna, wspomina;
A ty się pytasz, czemu łzawe oczy?
Krwawe za Tatry późne zaszło zorze,
Noc była ciemna, po nad głuche skały
Huczały gromy — a w modrzewim borze
Echa się głosem tęsknym odezwały.
A w domku głucho było jakby w grobie,
Błahym kaganek migotał płomieniem,
Matka w bolesnej konając chorobie
Cichem się słyszeć dawała westchnieniem.
A tuż przy łóżku jak anioł pociechy,
Pleban z pobliskiej przy niej siedział wioski,
On biednej wdowy nie unikał strzechy,
I żal uśmierzał — uspokajał troski!
Śmiertelna bladość już lice powlekła, —
Na mnie z bolesnem westchnieniem spojrzała,
Łza jej po licach gorąca pociekła,
I drzącą ręką przystąpić kazała.
Przy niej ukląkłszy — ścisnęłam w me dłonie
Rękę jej zimną — i polałam łzami,
Nie płacz me dziecię — lecz w Boskiej obronie
Ty ufaj ciągle — Bóg czuwa nad nami.
Pociecho matki — biedne moje dziecię,
Ach! ciebie teraz już porzucić muszę,
I cóż tak sama poczniesz na tym świecie?
Ja już łez twoich więcej nie osuszę!
A gdy grobowe dzwony mi zadzwonią
Gdy ciało martwe w ciemnym złożą grobie,
Ciebie sierotę z tej chatki wygonią,
Któż ojcem, matką, będzie odtąd tobie?
To rzekłszy, cicho modlić się poczęła,
Krzyżyk na mojem wyraziwszy czole,
Bogarodzicy obraz z szyi zdjęła.
Ach! na sieroty, Ty wejrzysz niedolę!
Maryo! miejsce Ty jej zastąp matki,
W opiekę dziecię to oddaję Tobie!
Obraz ten, rzecze, z twej rodzinnej chatki
Cała spuścizna, Anno, noś przy sobie!
Kochaj Maryą! — bo pod Jej opieką
Bezpieczną będziesz w pośród świata złości,
A gdy zapadnie tobie trumny wieko,
Matka swe dziecię powita w wieczności.
Kiedy rodzinne porzucał zagony.
Ojciec, ten obraz dla ciebie zostawił,
I już odchodząc dla kraju obrony,
Nas tym obrazem jeszcze błogosławił.
Ojciec twój zginął, ten pola zakątek
Nie mógł wyżywić nas bez pracy jego,
Wszystko sprzedałam; cały nasz majątek
Ten obraz — ciebie ochroni od złego.
Amen! Ksiądz Pleban wyrzekł na te słowa,
I otarł oczy; ufaj tylko dziecie,
Bo kto wierności tej matce dochowa
Ten nie zostanie sierotą na świecie.
I te ostatnie były słowa matki!
Wkrótce jej ciało w dół ciemny spuścili,
A nim wiosenne grób pokryły kwiatki,
Biedną sierotę z chatki wypędzili.
Dobry żołnierzu! widzę żeś wzruszony,
Niechcę mej smutnej przedłużać powieści!
A! rzecze żołnierz w sercu rozczulony,
Łza, co ją widzisz, nie jest łzą boleści.
Pokaż ten obraz — o Boże to ona!
Ten to i obraz i obwódka złota,
Anno me dziecię, chodź w ojca ramiona
Anno me dziecię, nie jesteś sierotą!
Nie, nie, już więcej nie jestem tułaczem.
O JasnogróskaJasnogórska Matko litościwa!
Dziś stary żołnierz już został bogaczem,
Biedna sierota, została szczęśliwa!
Anno, me dziecię, padnij na kolana,
Gorące złóżmy matce naszej dzięki,
Gdy krwawa w sercach dręczyła nas rana,
Balsam pociechy spłynął nam z Jej ręki.
A kiedy dziecię spoglądam na ciebie
To matkę twoją widzieć mi się zdaje,
Bo choć jej dusza już przebywa w niebie,
Obraz jej ciągle w mem sercu zostaje.
Rano i wieczór w czasie mej niedoli,
Za was gorącem sercem się modliłem,
Za was pracując, po długiej niedoli
Z małym dostatkiem do domu wróciłem.
Lecz matkę, ciebie, gdy już nie zastałem,
Boleśniej tutaj niż w bitwach raniony,
Grób jej samotny, gdy łzami oblałem,
Rzuciłem smutny rodzinne me strony!
Lecz teraz wróćmy, wróćmy dziecię drogie.
Ziemia rodzinna zawsze sercu miła,
Chatkę, ogródek odkupić ci mogę,
Wróćmy, gdzie matki twojej jest mogiła.
Gdy ciemną nocy zasłonę odchylał,
Ranek majowy światu się przymilał,
Gęste w głąb Tatrów mgły wiatrem pogonił,
W obłokach głosem skowronka zadzwonił;
Strząsł rosę z róży — rozwinął powoje,
W ulach pobudził miodnych pszczółek roje,
Do niskiej chatki, pod wonnych lip cieniem,
Złocistym w szyby zapukał promieniem;
Lecz w chatce pusto — dym się z niej nie wije,
Lecz w chatce głucho — czyż tu nikt nie żyje?
Smutno świerszcz tylko odzywa się polny,
I w oknie wróbel świergocze swawolny,
Cicho! jęk jakiś — i boleść głęboka! —
Noc całą biedny Stach nie zmrużył oka,
Dumał i wzdychał — łzy ronił gorące,
Spoglądał tęskno na gwiazdy gasnące,
Które gdy z nieba błękitu znikały,
Tak się do niego przemawiać zdawały:
Ach! nie dla ciebie skowronek zanucił,
Innych pocieszył — lecz ciebie zasmucił;
Idź biedne dziecię żebrać w obce strony,
Idź obce skrapiać twoją łzą zagony.
Stach gwiazdy żegnał i żegnając wzdychał,
To łzy ocierał — to się znów uśmiechał,
I ręce złożył i głowę nakłonił,
I duszą czystą nad gwiazdy pogonił.
Boże! zawołał, Ty łąki zasiewasz,
Ty lilie polne pięknie przyodziewasz,
Pod Twą opieką swe gniazda jaskółki
Lepią — i plastry kładą miodu pszczółki;
Ty żywisz mrówki — Twa dobroć pamięta
Na muszki polne i leśne ptaszęta,
Twa wszechmogąca ręka mnie obroni
Od świata złości — od grzechu zasłoni,
Abym jak dotąd od wszelakiej winy
Wolny — w niebieskie dostał się krainy.
Krzyż z Twojej ręki radośnie przyjmuję,
On mnie przy życia schyłku poratuje.
Rzekł, i ku niebu gdy myśli swe zwrócił,
Mały tłomoczek na plecy zarzucił,
Spojrzał na chatkę, łzami zaszło oko,
Raz jeszcze westchnął, o westchnął głęboko,
I wśród gęstwiny nad strumyka brzegiem
Już, już uchodząc, szybkim znika biegiem.
Już świt nad ziemią rozwidniał się szary,
Już po wsi całej śpiewki, krzyki, gwary,
Z kosą na plecach i z sierpem za pasem
Wieśniacy w pole ruszyli z hałasem;
Skrzypnęły pługi po twardym zagonie,
Słychać trzask biczów, rżą w zaprzęgach konie;
Ale Stach biedny, niema chatki, pola,
Łzami zasiana życia jego rola,
Która, nieszczęścia gdy pług ostry kraje,
Ciernia i głogi biednemu wydaje.
Opodal wioski stał wśród jodeł cieni
May kościołek — dach się mchem zieleni,
W około cmentarz — a obok cmentarza,
Domek ubogi starego gróbarza;
Bieli się kwiatem płot z tarniny żywy,
Na grobach osty i bujne pokrzywy,
Furtka spruchniała i zarosła ścieżka,
Wskazuje smutnie, że śmierć tutaj mieszka.
Tu Stach pospiesza, bo nad inne miła
Ziemia, gdzie ojca i matki mogiła.
Pierwszej dopiero koniec smutnej dobie,
Odkąd ich w głuchym złożone tu grobie.
»Ojcze! zawołał: »zagój serca ranę,
»Pozwól niech przy tej mogile zostanę,
»Z ojcem i matką niech się w grobie złączę,
»Niechaj tu życia pielgrzymkę zakończę.«
Rzekł: i jak gdyby słodkiem zachwyceniem,
Oko niebieskim iskrzy się promieniem,
I twarz rumieńcem zajaśniała blada,
Serce mu bliskie szczęście zapowiada.
I coraz ciszej, ciszej tętno bije,
I ziemia mglistą powłoką się kryje,
I dusza marzy już o wiecznej wiośnie,
I oko w niebo pogląda radośnie,
I coraz ciszej — serce bić ustaje,
»Boże w Twe ręce duszę mą oddaję»...
Chciał dalej mówić, ale głos słabnieje,
Jak kwiat u grobu już w pączku więdnieje,
Raz jeszcze okiem potoczył dokoła,
I na mogile usnął snem anioła.
Na wysokiej połoninie
Roman leży, krew z ran płynie,
I z głębokiej studni wody
Chce się napić dla ochłody.
Z łzami bratnie dłonie ściska,
Bo sam czuje, że śmierć bliska.
»Hej, Stefanku, zejdź w dolinę,
Pozdrów tkliwie mą rodzinę.
Tam nad Prutem nasza chatka;
U drzwi stuknij, wyjdzie matka.
Ty jej powiedz, niech nie zwleka,
Bo śmierć długo nie poczeka;
Syn jej kona w ciemnym lesie,
Niech mu wody dzban przyniesie,
A wy do mnie, towarzysze,
Niech raz jeszcze pieśń usłyszę,
— »Matko, ty się pytasz o to!
Ty nie pytasz się Romana,
Gdzie go krwawa boli rana?
Śmierć z ciałem i skarb zagrzebie,
Moje złoto nie dla ciebie!
Chatka twoja tam w dolinie,
Grób Romana w połoninie.«
»Hej Stefanku, wróć w dolinę,
Idź do ojca, mów, że ginę,
Niech z głębokiej studni wody
Dzban przyniesie dla ochłody.
A wy bliżej towarzysze!
Niechaj jeszcze raz usłyszę
Pieśń, coś my niegdyś śpiewali
Śród szumiących Prutu fali.«
ŚPIEW.
Hej! odbijmy łódź od brzegu!
Prucie, nasza górska rzeko,
Wód jaskółce pomóż w biegu;
Tam w dolinie, niedaleko,
Tam gdzie chatka, tam przy skale,
Tam nas nieście Prutu fale!
Prut się pieni, łódź umyka,
Ledwie wody się dotyka.
Jak koń, jeźdźca gdy poczuje,
Fala wioseł moc poczuła,
I już łódki nie wstrzymuje,
Bo Prut poznał łódź Hucuła.
Piękne wody po dolinie,
Piękne zdroje w połoninie;
Lecz nad inne milej dzwonią
Prutu fale górską pieśnią,
Gdy nad niemi chmury gonią,
Gdy je w brzegach skały ścieśnią.
Przyszedł ojciec, ale wody
Dzban nie niesie dla ochłody,
»Mój Romanie nieszczęśliwy,
Powiedz, gdzie twój towar siwy?
Gdzieś zagrzebał twoje złoto?«
— »Ojcze, ty mnie pytasz o to?
Ty nie pytasz się Romana,
Gdzie go krwawa boli rana?
Śmierć z ciałem i skarb zagrzebie,
Moje złoto nie dla ciebie!
Twoja chata tam w dolinie,
Grób Romana w połoninie.«
»Hej Stefanku, ten raz jeszcze
Po tej krętej wązkiej ścieszce
Zejdź w dolinę. Tam gdzie kładka,
Tam wysepka, na niej chatka
W cieniu jodeł obok młyna.
A w tej chatce jest dziewczyna.
Ty jej powiedz, niech nie czeka.
Bo śmierć bliska, czas ucieka,
Roman kona w ciemnym lesie,
Niech mu wody dzban przyniesie.
A wy do mnie, towarzysze,
Niech wasz głos jeszcze usłyszę;
Zanućcie mi pieśń rozstania,
Pieśń nadziei, zmartwychwstania!«
ŚPIEW.
Na góry, na góry,
Tam bliżej do nieba;
Tam słońce, tu chmury,
Nam słońca potrzeba.
Bywaj zdrów, Romanie,
Twa pamięć nie zginie
Tu z nami zostanie
I w wieki popłynie.
Gdy w późnej dzwon dobie
Na »Zdrowaś« zadzwoni,
Tu Hucuł przy grobie
Łzę tobie uroni.
Przyszła Afia. Jak wietrzyk majowy
Chód jej był lekki, a dźwięk słodkiej mowy
Jak śpiew skowronka. Błękitne jej oko
W rany Romana zajrzało głęboko;
Ulgę przyniosło, bo łza w oku była,
A ta i duszy rany zagoiła.
Mówić nie mogła; przyklękła, płakała,
Do ust schorzałych dzban wody podała.
Roman się napił i w górę wzniósł czoło,
Ścisnął dziewczynę i w niebo wesoło
Wzrok, serce wlepił, pojednał się z losem
I do Afii słabym wyrzekł głosem:
»Dziewczę, bądź zdrowa! »Skowronek zadzwonił
I blask się rozlał na góry i błonie;
Wiatr chmury pędził i błękit odsłonił.
»I ja z chmurami w inny świat pogonię.
Dziewczę, bądź zdrowa! Drży łza w Twojem oku,
Ach, jakże smutno będzie mi bez ciebie!
Gdybym cię zawsze mógł mieć przy mym boku!
Tyś moją duszą, gwiazdą na mym niebie!
Ja biedny Hucuł już śmierć w sobie noszę;
Ścigany, błędny, śród skał umrzeć muszę.
W zamian za życia miłosne rozkosze
Tobie w pamiątkę oddaję mą dusze.«
I Hucuł dziewczę do serca przycisnął,
Odwrócił głowę, może łzę uronił,
Smutnych Hucułów dłoń po dłoni ścisnął,
Westchnął raz jeszcze, w inny świat pogonił.
Gdzie się jodeł las zieleni,
Gdzie po łące Prut się pieni,
Idzie Dobosz[3] dzikim borem
I podpiera się toporem,
Bo głęboka w nodze rana
Ostrem cięciem mu zadana.
Stanął, w dłonie ostro świsnął,
Topór za toporkiem błysnął.
»Chłopcy! bierzcie strzelby grzmiące
I toporki wasze lśniące,
Ufni w sile, ufni w mocy
Chodźcie za mną w cieniu nocy.
Do Kosmacz[4] wiedzie ta ścieżka,
Tam gdzie Stefan Dźwinko mieszka.
Tam na skale, tam nad wodą
Mieszka Dźwinko z żoną młodą.
Miejcie baczność, o Huculi,
Waszej zwierzam życie kuli,
Waszej sile, waszej broni.
Stańcie wkoło na ustroni;
Ja pod oknem przy tej ścianie
Cichym głosem zwabię Ksenię.«
»Ksenio piękna i wesoła,
Wyjdź z twej chaty, Dobosz woła;
Wychodź prędzej, noc ucieka,
Dobosz tu na ciebie czeka.
Czyś nie sama? czyś usnęła,
Żeś tak mocno drzwi zamknęła?«
»Ja tu sama, ja cię słyszę.
Czegoś nocną przerwał ciszę?
Czegoś przyszedł pokryjomu?
Idź, Doboszu, idź do domu;
Do kochania tyś za młody,
Wracaj nazad do twej trzody.
Wiele Prutem wód upłynie,
Nim ty wzrośniesz w połoninie.
Graj na trąbie, splataj kwiaty,
Ty nie wejdziesz do mej chaty;
Drzwi z cisiny, mocne zamki,
A u drzwi żelazne klamki.«
Ale Dobosz silną dłonią
W drzwi uderzył. Okna dzwonią;
Drzwi nie rozbił. W dłonie świsnął,
Topor za toporkiem błysnął.
»Niech gorąco kule lecą,
Niech toporki tu zaświecą,
Niech żelazne zamki pękną,
Niechaj drzwi cisowe jękną.«
Lecz któż się tam zdradnie skrada
I ze strzelbą na dach siada?
Stefan Dźwinko długo mierzył,
Aby prosto w pierś uderzył,
I Doboszu w twoim łonie
Poświęcona kula[5] tonie.
Tyś stał w party na siekierce,
Kula prosto trafia w serce.
Piękny Dobosz już się chwieje,
Oczy gasną, twarz blednieje;
Gasną osłabione oczy,
A strumieniem krew się toczy.
Dziki rzuca wzrok dokoła,
Na swych wiernych chłopców woła.
»O wy wierni mi Huculi,
Na ten topor i na kulę,
Na tę kulę, co w mem łonie
Ostrym śmierci ogniem płonie,
Przysięgnijcie mścić śmierć moję!
A mnie nieście w połoninę,
Tam na alpie niechaj ginę.
Na toporki bierzcie ciało,
Nieście szybko, nieście śmiało,
Gdzie się jodeł las zieleni,
Gdzie się zimne źródło pieni;
Idźcie ścieszką, tu przez skały,
Którą Dobosz chodził śmiały.
W połoninie jest murawa,
Rosą wonną lśni się trawa;
Tam jest jawor, w jego cieni
Niech się grób mój zazieleni.«
W podziemnych lochach, gdzie słońca promienie
Ponurej nocy nie rozwidnią cieni,
Tam, gdzie godzina głucho po godzinie,
Długa jak wieczność, dla nieszczęsnych płynie,
Tam, gdzie przyjaźni głos się nie przeciśnie,
Tam, gdzie nadziei promień nie zabłyśnie,
Gdzie ciężkim jękiem kajdany wtórują,
Gdzie czarne mary, jako sny się snują,
Żelazem skuty, w odartej odzieży,
Młodzian na garstce zgniłej słomy leży. —
We dnie i w nocy zgryzotą miotany,
W rozpaczy twarde chce porwać kajdany,
I krwią zalane wlepia w mury oczy,
I jakby wściekły, pianę w ustach toczy,
I czasem język zębami zacina,
I czasem milczy i czasem przeklina,
I czasem westchnie, a westchnie głęboko,
Odtętni twarde więzienia sklepienie.
Gdy tak w rozpaczy różne myśli waży,
Słyszy głos ostry czuwającej straży,
Lecz razem inny głos, łzami przerwany
Głos w tych podziemnych mieszkaniach nieznany,
Głos, jaki słyszał przed dawnemi czasy.
Na swych wrzeciądzach zaskrzypły zawiasy,
Kapłan sędziwy jako promień błogi,
Przestąpił z krzyżem w ręku smutne progi.
— Pokój młodzieńcze niechaj będzie tobie.
— Dla mnie pokoju niemasz tylko w grobie,
Młodzian szyderczym odezwał się głosem,
I na kapłana spoglądał ukosem;
— Niechaj się dalej nie trudzi twa noga. —
Pokój przynoszę, pokój w Imię Boga
Miłość do ciebie synu mnie przywiodła.
— Miłość? O! i mnie tu zawiodła! —
Nie masz miłości dla mnie już na świecie
Niemasz nadziei — w życia mego kwiecie
Straciłem wszystko — rozpacz tylko wściekła
Ta mi została — jestem dziecko piekła!
Uchodź kapłanie — nic wzrok twój surowy
Mi nie pomoże, ni słodycz twej mowy.
Próżną nadzieją serca nie ułudzisz,
Żalu i skruchy we mnie nie obudzisz.
Już dusza moja z wszystkiego odarta,
Dla niej już przepaść piekielna otwarta;
Dla zbrodni krwawych nie ma już otuchy
Bo nad moc Boską piekielne łańcuchy,
W które piekielne skuły mnie straszydła,
Te co tu dźwigam — to pająka sidła!
Patrz tylko w serce zbrodniami kalane,
Patrz na te ręce krwią ludzką zbryzgane —
Ha! czy nie widzisz? patrz tylko kapłanie
Jak czarne mary snują się po ścianie,
Ha! czy nie widzisz? na mnie spoglądają,
Ha! czy nie słyszysz? jak na mnie wołają.
Niema — już niema dla mnie przebaczenia!
Niema! jęknęły ciosowe sklepienia.
Wystąpił krwawy pot na zimne skronie
Młodzieniec ukrył w obie głowę dłonie,
A kapłan klęcząc tuż przy jego boku
Zmówił modlitwę i otarł łzę w oku,
I nieszczęsnemu krucyfiks okazał:
»Spojrzyj na Tego, który krwią swą zmazał
Zbrodnie każdego, kto za grzech żałuje.
Ten tobie jeszcze niebo obiecuje.
Słuchaj, co w Jego głoszę ci Imieniu,
Lecz nie rozpaczaj synu o zbawieniu.
Tak starzec, kapłan, przemówił łagodnie,
Synu mój, synu, żałuj za twe zbrodnie,
Ah! niezawarte tobie niebios wrota
Zwierz mi się tylko z całego żywota,
Z krwią Zbawiciela łzy twoje zmieszane.
Oczyszczą serce zbrodniami skalane.«
Ale napróżno, bo twardsze nad skałę
Nie da się zmiękczyć serce skamieniałe.
Bo się to serce, wyrazem miłości
Już zmiękczyć nie da, w którem piekło gości.
A chociaż kapłan zaklina i błaga,
W sercu zepsutem złość się bardziej wzmaga.
Więc kapłan łzami nogi, ręce, rosi,
I miłosierdzie, to gniew Boski głosi;
Ale na groźby, na te słowa święte
Cała odpowiedź milczenie zacięte,
Cała odpowiedź — brzęczące kajdany,
Lub śmiech szyderczy i wzrok obłąkany.
Więc kapłan, klęcząc i zalany łzami
Jeszcze się modli drżącemi ustami,
Bogarodzicę wzywa ku pomocy,
Która jak gwiazda, w pośród ciemnej nocy
W tej nocy duszy — w której kryje zbrodnie,
Świętą nadziei zapala pochodnię!
Tej, która matką grzeszników się zowie,
O której nigdy z nich żaden nie powie,
Że gdy w łzach żalu wzywał Jej obrony,
Był od niej — Matki, kiedy odrzucony.
Młodzieniec słucha, a słucha w milczeniu
I na kapłana patrzy w podziwieniu,
I na znak krzyża błędne wlepił oko,
Zadrżał i westchnął, a westchnął głęboko,
Jakby ból ciężki w serce mu się wcisnął,
I czoło zimną swą dłonią przycisnął.
Spłakany kapłan Matce składa dzięki
I daje obraz Jej do więźnia ręki...
»Łaskę w twem sercu, synu, masz, przemawia,
Niech Jej, już dłużej oporu nie stawia:
Patrz na ten obraz, — my przed tym obrazem
Maryi, zmówmy, synu, pacierz razem,
Ona opieki płaszcz lobie odsłania,
Na me niegodne prośby się nakłania.«
Młodzian już więcej oprzeć się nie może,
Z kapłanem słowa powtarza w pokorze,
»Pod Twą obronę gdy się uciekamy,
»Niech Twej opieki nad sobą doznamy«
Tyś Matka!«... ale gorące westchnienie
I łez obfite przerwały strumienie
Mowę kapłana —
»Ojcze mówże, dalej,
Nieznany ogień serce moje pali;
Ojcze mów dalej.«
O nie gardź w potrzebie
Gdy biedny wołam o pomoc do Ciebie.«
Matko! — ach matko! młodzieniec powtórzył,
I cały w myślach ciężkich się zanurzył.
Po kilku chwilkach głuchego milczenia
»Matko! zawołał, Matko! przebaczenia —
Matko ja syn Twój! — chociaż pełen złości
Niegodzien jestem już Twojej litości,
Już wszystko, wszystko na mnie dziś powstaje,
Rób co chcesz ze mną, Tobie się oddaję.
Tylko mi Twojej nie odmów opieki
Tylko nie odrzuć od siebie na wieki,
A nic mnie Tobie już wydrzeć nie zdoła.
Tam, gdzie się potok wpośród lasów pieni,
A wzdęte wichrem o brzeg biją fale,
W dębów stóletnich rozłożystej cieni,
Śpiewak znużony spoczywa na skale.
Na łąki bujne i skaliste góry,
Kiedy spokojnie błędnem rzuca okiem,
Myśl swą unosząc ponad ciemne chmury,
Poi swe serce natury widokiem!
Tam, gdzie brzeg zdroju sosna ciemna wieńczy,
Promień gasnący słońca się przemyka,
A wiatr w jej szczycie kiedy smutno jęczy,
Żyjących istot powieki zamyka.
Cała natura w głębokiej jest ciszy,
Przy gwiazd niebieskich świetle on spoczywa,
A gdy słowika żale zdala słyszy,
I jego lutnia słodko się odzywa!
Nocy zasłona kiedy świat pokrywa,
Oko na nieba spoczywa błękicie,
Gdy żaden odgłos myśli nie przerywa,
Wtenczas spokojne każde serca bicie!
Myśl, porzucając ziemi nikłe cienia,
W duszy swej słodkich gubi się marzeniach,
Łączy z przyszłością przeszłości wspomnienia,
Śpiewa szczęście w słodkich lutni pieniach.
Śpiewa, a z każdem lutni uderzeniem
Tony ku niebu z ziemi się unoszą,
Raz płyną z słodkiem miłości westchnieniem,
To znowu łzy czyste struny lekko roszą!
Chciałem wesołą piosenkę zanucić
Gdy noc już ciemne rozrzuciła cienie,
I chciałem przerwać natury milczenie,
Uśpione echa mym śpiewem pokłócić.
Pieśń była krótka, pieśń wesołej treści,
Pieśń, co westchnienie w głębi duszy tłumi.
Cicho, to echo! — Nie, to wiatr szumi.
Cicho, to echo! — Nie, to liść szeleści.
I głos uleciał, ponure milczenie,
Liść zaszeleściał i wiatr zaszumiał,
Prut dalej płynie, Prut mię nie zrozumiał,
Spełzło mej duszy gorące marzenie.
Więc nie ma echa w tej martwej naturze?
Każde uczucie w duszy grób swój grzebie?
Więc niema echa na ziemi, na niebie,
W sercu powstają, w sercu gasną burze?
Westchnąłem, obok westchnęła i skała,
Słyszałem oddźwięk własnego westchnienia,
Jak się o twarde odbijał sklepienia,
Głos czysty, jakby i w głosie łza drżała.
I echa wkoło obudzone nagle
Wspólnem westchnieniem odbiły głos duszy,
Jak kiedy burza ciche wody wzruszy,
Zaszumi ostry wiatr w rozpięte żagle.
Jak z słońca promień, głos z duszy wypłynął,
Zamilkł i w duszy zostawił milczenie;
Lecz ciągle własne słyszałem westchnienie,
Słaby głos głosów tysiące rozwinął.
I coraz ciszej gubi się w oddali,
Jak wąż się wijąc między skały skrycie,
Gaśnie, jak gaśnie w dziecku, w starcu życie,
Jak w kwiatu listkach nikną krople fali.
Więc i natura ma także westchnienie,
I naszą duszą jej dusza oddycha?
Gdy źródło uczuć już w sercu wysycha,
Ona łzy suszy, podziela cierpienie.
Tam, gdzie bezludne, dzikie, zimne góry,
Tam, gdzie cyprysy rozrzucają cienie,
Tam, gdzie grobowe wznoszą się kamienie,
Tam drzemią echa, tam dusza natury.
Ona ucieka od zgiełku, od ludzi,
Jak koń puszczony na stepy bez końca;
Lecz komu gasną już nadziei słońca,
Każdem westchnieniem jej echo obudzi.
Wszystko się modli i ja kończę modły,
Na krzyżu wsparty samotny wędrowiec;
Lecz nim odejdę, uszczknę gałąź jodły,
Świeżemi kwiaty uwieńczę grobowiec.
Grobowca, z gęstej widnego krzewiny,
Strzegą olbrzymie, mchem porosłe sosny,
A na grobowcu krzyż z twardej cisiny,
Barwnemi kwiaty uwieńczony wiosny.
Czyliż i puszczę ożywia westchnienie?
Który w wieńce splatał te kwiaty, te kłosy,
W które księżyca wplątane promienie
Drżą w kroplach czystych, w kroplach łez czy rosy?
Kiedy myśliwy hardy i zuchwały
Przez te wyłomy lotną sarnę goni,
Gdy się zapuści między knieje, skały,
Stanie przy krzyżu i łezkę uroni.
Widząc znak krzyża pielgrzym zboczy z drogi
I z łzawem okiem przyklęknie na grobie,
Osty wyrywa, poobcina głogi,
W pamiątce gałąź zostawia po sobie.
Hoża Hucułka z tej pobliskiej chatki,
Gdy księżyc blady zpoza skały wschodzi,
Nad brzegiem Prutu zbiera barwne kwiatki,
Niemi krzyż wieńczy, z modlitwą odchodzi.
Kto ten grobowiec usypał wysoki?
Któż krzyż wyciosał, pozasiewał kwiaty?
Któż garstką ziemi przysypał te zwłoki?
Któż nad tym grobem modlił się przed laty?
Któż tu przychodził cień błędny przywitać,
Gdy z grobu wstaje w północnej godzinie?
Tych skał, tych jodeł możesz się zapytać,
Zapytaj Prutu, co przy grobie płynie.
Chciałem odpocząć, stanąłem na brzegu;
Szumiały fale modre, przeźroczyste.
Ach, tylko chwilkę, jednę chwilkę w biegu
Chciejcie się wstrzymać me fale ojczyste
FALE.
Bywaj zdrów, bywaj zdrów!
My się wstrzymać nie możemy;
Co masz mówić, prędzej mów,
Z twem westchnieniem popłyniemy.
Wami i nami władnie przeznaczenie;
Pieniąc się, szumiąc płyną spiesznie fale.
My także mamy i łzy i westchnienie;
Drży obraz życia w czystych wód krysztale.
TRZECIA FALA.
Drży i szumi dawna fala
I srebrną kroplą połyska,
Z szumem nowa pędzi zdala
I w grób starą falę ciska.
PODRÓŻNY.
Czemuż spokojnie jedna obok drugiej
Nie chcecie razem mknąć do grobu z nami?
Kres życia blisko, ciąg czasu nie długi,
Spoczniemy razem między mogiłami.
CZWARTA FALA.
Uchodź prędzej, patrz na wschód,
Jakie groźne w chmurach blaski;
Ponad brzegi wezbrał Prut,
Wiatr wzburzone pędzi piaski.
Żegnam cię, Prucie, i was zdradne fale,
Gdzie, jedna drugą w grób z wściekłością wtrąca;
Tam pod jodłami, lam na twardej skale
Także się fala sączy zimna, drżąca.
Ta fala cicha, jakby myśl zamknięta,
Co człowiek w głębi swego serca tłumi;
To fala czysta jakby ta łza święta,
Łza, którą tylko nieszczęście zrozumie.
Wśród powietrznej toni
Niknie, oko woła;
Ten głos nie dogoni,
Nie zwabi sokoła.
Chociaż przed mem okiem
Skryłeś się w tej chmurze,
Ja z tym obłokiem
Znajdę cię w lazurze.
W słońce mknę głęboko,
Chmury, mgły odsłonię,
W ziemię spuszczę oko,
Myślą cię dogonię.
↑Aleksander Ypsylanty, potomek znakomitego rodu, wywodzącego swój początek od cesarzów greckich, urodził się 12 Grudnia 1792 roku. Dziecinne lata spędził w Kijowie, później udał się do Petersburga i wstąpił w szeregi gwardyi cesarskiej. W Wiedniu mianowany pułkownikiem i adjutantem cesarza Aleksandra I. W roku 1817 dowódcą huzarów ze stopniem jenerał-majora, 1821 stanął na czele Greków, pragnących zrzucić jarzmo niewoli. Po nieszczęśliwej bitwie pod Dragoszanami, schronił się do Austryi, gdzie go ujęto i odesłano do twierdzy Teresienstadt w Czechach. W roku 1827 uwolniony za wpływem Rosyi, w parę miesięcy potem umarł w Wiedniu 31 Stycznia 1828 r.