Poglądy ks. Hieronima Coignarda/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Poglądy ks. Hieronima Coignarda |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Les opinions de M. Jérôme Coignard |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego dnia po obiedzie odwiedził ksiądz Hieronim Coignard, jak to miał w zwyczaju, pana Blaizot, księgarza, przy ul. św. Jakóba w sklepie jego, „pod obrazem św. Katarzyny“. Spostrzegłszy na półce dzieła Jana Racina zaczął od niechcenia przewracać kartki jednego tomu.
— Poeta ten — powiedział — nie był pozbawiony talentu i gdyby był zdołał wznieść swój umysł aż tak wysoko, by tragedje swe pisywać łacińskim wierszem, byłby godnym pochwały, co dotyczy zwłaszcza owego ustępu w „Atalji“, gdzie okazał, że zna się dosyć dobrze na polityce. Korneil jest w porównaniu z nim pustym jeno deklamatorem. Owa tragedja o Joasie odsłania niektóre sprężyny, których działanie wznosi i niweczy państwa. Przyznać trzeba, że pan Racine miał zmysł bystrości, który winniśmy cenić nierównie więcej, niż wszystkie subtelności poezji i krasomówstwa, będące w istocie jeno sztuczką retorską, mogącą podobać się głuptaskom. Roztaczać subtelności może jeno umysł słaby, nie znający istotnej natury dzieci Adama, które są nędzne i godne litości. Nie powiem, że człowiek jest to śmieszne bydlę, albo Pan nasz, Jezus Chrystus odkupił go krwią swoją drogocenną. Dostojeństwo człowiecze tkwi jedynie i wyłącznie w tej właśnie niepojętej tajemnicy, ale synowie ziemi sami przez się, mali czy wielcy, są to jeno zwierzęta dzikie i budzące odrazę.
W chwili, gdy drogi mój mistrz wygłaszał te słowa, do sklepu wszedł pan Roman.
— Hola, księże dobrodzieju! — zawołał ten wybitny mąż — Zapominasz widzę, że owe zwierzęta budzące odrazę i dzikie podlegają, przynajmniej w Europie, przedziwnie zorganizowanej policji i że państwa, jak n. p. królestwo francuskie i republika holenderska odbiegły już bardzo daleko od owego barbarzyństwa i dzikości, które tak księdza rażą.
Mistrz wsunął na swoje miejsce tom Racina i odpowiedział panu Roman ze zwykłym wdziękiem: Przyznaję panu, że czyny mężów stanu wydają się konsekwentne i jasne w pismach filozofów, którzy im poświęcają swe prace i podziwiam w pańskiem dziele o „Monachji“ kompozycję i wyborną koordynację idei. Racz pan jednak poprzestać na oddaniu hołdu sobie samemu tylko za owo piękne rozumowanie, jakie przypisujesz wielkim politykom czasów dawnych i obecnych. Nie posiadali oni zalet umysłu, jakiemi ich wyposażasz i ci słynni ludzie, którym się zdawało że wiodą świat, byli w gruncie rzeczy jeno igraszką losu i okoliczności. Nie przerastali wcale poziomu głupstwa człowieczego i byli koniec końcem jeno osławionymi nikczemnikami.
Słuchając z oznakami zniecierpliwienia tego wywodu p. Roman chwycił w ręce stary atlas i zaczął nim tłuc po stole hałaśliwie, po chwili zaś łoskot ten zmieszał się z szmerem jego głosu:
— Cóż za zaślepienie! — zawołał — Jakto, czyż może ksiądz zapoznawać doniosłość czynów wielkich ludzi, ministrów, czy obywateli? Więc tak dalece nie znasz ksiądz historji, że nie wiesz, iż taki Cezar, Richelieu, czy Kromwel ugniatał ludy cale niby garncarz glinę? Czyż nie dostrzega ksiądz, że państwo idzie, niby zegarek w ręku zegarmistrza?
— Nie widzę tego! — odrzekł szczerze mistrz mój — Od lat pięćdziesięciu, to jest jak długo żyję, widziałem w tym kraju kilka zmian rządów, a nie spostrzegłem, by się zmieniły czyjeś warunki bytu, o ile nie wezmę w rachubę pewnego, nieznacznego postępu, który nie zawisł zgoła od ludzkiej woli. Wnoszę stąd, że jest rzeczą niemal obojętną, czy jest się rządzonym w ten, czy inny sposób i wszyscy ministrowie wyróżniają się od innych ludzi jeno ubiorem i karetą.
— Jakże można mówić w ten sposób bezpośrednio po śmierci ministra państwa, który tak żywy brał udział we wszystkich ważnych sprawach i który po długiej niełasce zmarł, w chwili gdy obejmował z powrotem w ręce władzę i wracał do utraconych zaszczytów i godności? — powiedział pan Roman — Rozgłos towarzyszący jego trumnie powinien być dostatecznem chyba świadectwem jego czynów. Sława ta przeżyła go i przeżyje długo!
— Proszę pana, — odrzekł mój mistrz — minister ten był człowiekiem zacnym, pracowitym i gorliwym i można powiedzieć o nim, jak o panu Vauban, że był zbyt grzecznym, by starać się o pozory uprzejmości, to też nie miał potrzeby umizgać się do nikogo. Jako najwyższą pochwałę, powiem, że zajmując się sprawami państwa stał się lepszym w przeciwieństwie do tylu innych, których to demoralizuje. Miał silną duszę i żywe poczucie wielkości swej ojczyzny. Zasługuje jeszcze na pochwałę zato, iż dźwigał na swych szerokich barkach cierpliwie nienawiść kolporterów i małych markiziątek, a nieprzyjaciele 39 nawet szanują go w skrytości serc. Ale racz pan powiedzieć, cóż uczynił tak znowu wielkiego i z jakiego to powodu wydaje ci się czemś więcej niż igraszką podmuchów wiatru, przelatujących wokół niego? Jezuici, których wygnał, powrócili, mała wojenka religijna, którą rozdmuchał ku zabawie narodu zgasła marnie, pozostawiając po całym spektaklu jeno cuchnący zewłok spalonej rakiety. Miał, przyznaję panu ochotnie, spryt w urządzaniu rozrywek, czyli raczej dywersji, odwracających uwagę od rzeczy niepotrzebnych. Stronnictwo jego będące jeno wytworem okoliczności i fortelów, nie czekało nawet śmierci jego, by zmienić nazwę i szefa, nie tykając samej doktryny. Stworzona przezeń intryga pozostała wierną mistrzowi i sobie samej i dalej kierowała się podmuchami wiatru. Czyż to mają być dzieła wielkie, budzące podziw i cześć?
— A to doskonale... a to przedziwne! — odrzekł p. Roman — Sądzisz ksiądz dobrodziej, że ten minister czerpał swą siłę rządzenia jeno z chmur i metafizycznych urojeń i z tego tworzył rzeczy realne i istotne, które mu zjednały ogólny poklask? Stronnictwo jego, powiada ksiądz, był to wytwór okoliczności i fortelów. Ale czegóż na miły Bóg potrzeba bardziej dla wsławienia się w kierowaniu sprawami ludzkiemi, jak nie umiejętności chwytania sposobnej chwili i posługiwania się użytecznymi fortelami? Tego właśnie dokonał, a raczej byłby dokonał, gdyby małoduszność i zmienność jego zwolenników, oraz perfidne zuchwalstwo wrogów były mu umożliwiły przeprowadzenie zamierzeń. Niestety stargał siły w daremnych wysiłkach okiełznięcia tych drugich, a skonsolidowania pierwszych. Zabrakło mu czasu i ludzi, owych koniecznych środków dla zaprowadzenia dobroczynnego despotyzmu.
Naszkicował przynajmniej niezrównany plan polityki wewnętrznej, a nie wolno zapominać o tem, że na zewnątrz wyposażył ojczyznę w rozległe, urodzajne terytorja. Winniśmy mu za to tem większą jeszcze wdzięczność, że dokonał tych szczęśliwych operacyj sam jeden i to wbrew parlamentowi, od którego był zawisły.
— Panie Roman, — powiedział mistrz — minister okazał dużo energji i zręczności w sprawach kolonjalnych, nie większe one były jednak chyba niż takież zalety niejednego z obywateli, kupującego szmat ziemi. Całą przyjemność psuje mi zawsze, gdy mowa o tego rodzaju wyprawach morskich, sposób postępowania Europejczyków z tymi ludami dalekiej Afryki i Ameryki. Ile razy biali zetkną się ze szczepami rasy żółtej, czy czarnej niezwłocznie wydaje im się, że muszą je wytępić. Z dzikimi można sobie, zdaniem ich, dać radę jedynie przy pomocy udoskonalonej dzikości. Do takich to ostateczności doprowadza każde przedsięwzięcie kolonjalne. Nie zaprzeczam, że Anglicy, Hiszpanie, czy Holendrzy odnieśli stąd niejakie korzyści. Ale zazwyczaj rusza się na los szczęścia i bez żadnego planu na takie okrutne wyprawy. Czemże jest zresztą wola, czy mądrość jednego wielkiego człowieka w przedsięwzięciach, dotyczących handlu, rolnictwa czy żeglugi, a więc zawisłych z natury rzeczy od niezmiernej liczby istot maleńkich i nikłych? Udział ministra w sprawach tego rodzaju jest nader mały, a jeśli wszystko jemu samemu przypisujemy, to dlatego że umysł nasz skłonny do mitologji, chce dać imię i kształt określony wszystkim tym, niezliczonym, utajonym silom przyrody. Cóż to stworzył pański minister nowego w sprawie kolonji, czegoby już nie znali Fenicjanie za czasów Kadmusa.
Na te słowa pan Roman upuścił atlas, a księgarz pochylił się, by go podnieść nieznacznie.
— Księże dobrodzieju! — zawołał — Z żalem wielkim przekonywam się, że ksiądz jesteś sofistą! Tylko sofista zdolny być może mieszać Fenicjan i Kadmusa z przedsięwzięciami kolonjalnemi zmarłego ministra! Nie można zaprzeczyć, że rzecz ta jego była dziełem, przeto ksiądz w marny sposób chce zaćmić sprawę, wprowadzając na porządek dzienny Kadmusa.
— Panie Roman, — rzekł ksiądz zostawmy w spokoju Kadmusa, skoro masz pan do niego osobistą urazę. Chciałem tylko powiedzieć, że minister ma bardzo niewielki jeno udział w swych własnych przedsięwzięciach i że ani chwała mu się nie należy, ani hańba go nie obciąża. Chcę dalej powiedzieć, że jeśli w nędznej komedji życia książęta udają iż rządzą, a narody udają, że ich słuchają, to jest to jeno zabawka, czczy pozór, a w gruncie rzeczy i ci i tamci powolni są sile wyższej, a niepoznalnej.